niedziela, 27 października 2013

Ekologiczne gryzienie orzecha ("Orzeszek" Igor Sikirycki)

Opowieść o tym, że ludzie nie powinni jeść orzechów laskowych. A spośród ludzi szczególnie dziadkowie, a spośród dziadków szczególnie ci używający dziadków do orzechów.
Owi dziadkowie uosobieni w wierszu Igora Sikiryckiego w postaci dziadka niejakiego Jacka Konopki symbolizują panoszących się po świecie zdobywców, technokratów, pragnących ujarzmić ziemię, przycisnąć kolanem do Drogi Mlecznej, prawie jak ta firma „co robi prąd, góry, jeziora i lasy”, wierzących ślepo w potęgę ludzkiej myśli technologicznej (chciałoby się napisać „polskiej”;). 

Jakże metaforyczna pierwsza strona okładki, autor: Igor Sikirycki, rys. Bohdan Butenko
                             

„Orzeszek” to historyjka bardzo ekologiczna w przesłaniu, nawet jeżeli to przesłanie nie za bardzo przyświecało autorowi w czasie pisania jej w roku 1976 (?) – książeczka wyszła w 1977 – kiedy wszystko w najlepsze dymiło, zanieczyszczało i stanowiło wspaniałe świadectwo postępu naszej socjalistycznej ojczyzny. Bliższy jestem twierdzeniu, że Sikirycki (niełatwe nazwisko…), pisarz mieszkający, piszący i działający w Łodzi, miał szczerze dosyć oglądanego na co dzień widoku dymiących łbów przemysłowej Hydry. Dlatego napisał wierszyk o tym, że myśl techniczna przegrywa z laskowym orzeszkiem. Więc może i miał ekologiczne ciągoty, kto wie?


Właściwy orzech na właściwym miejscu czyli wnuczek obdarowuje
                                               


Jacek Konopka znajduje w gąszczu dąbrowy orzech i postanawia podarować go dziadkowi, bo jak wiadomo orzech i dziadek to prawie jedność. Prezent od wnuka okazuje się jednak nie lada problemem. Dziadek próbuje go rozgryźć zębami (łamie ząb) i dziadkiem do orzechów (rozpada się na kawałki) i kiedy metody te nie skutkują zwraca się o pomoc do osób trzecich – a zatem kowala i jego młota, Wojciecha i „żelaznej baby” (narzędzie do rozbijania polnych kamieni), traktorzysty Staszka i jego Ursusa (w którym drzemie siła stu koni) a wreszcie, kiedy żaden z tych wynalazków symbolizujących władzę człowieka nad materią, nie pomaga w rozłupaniu orzecha – dziadek kładzie feralne ziarnko na górze, którą akurat rozwalają dynamitem, żeby skierować potok w inną stronę. 

Ursusem go! Ursusem!
                                                                                    


Trochę mi się ta akcja kojarzy z popularną w stalinizmie symboliką wielkich budów, kiedy rzeczywiście na potęgę walczono z naturą stawiając zapory, wodne elektrownie i monstrualne kombinaty wysadzając i burząc wszystko, co się napatoczyło pod rękę albo nie spodobało generalissimusowi. Pamiętam z jaką nienawiścią patrzyli na Kraków inżynierowie radzieccy w „Początku opowieści” Mariana Brandysa, powieści produkcyjnej o budowie Nowej Huty, jak ich odstręczał bijący z tamtejszej starówki odór konserwatyzmu i tradycji. 

Dla niewtajemniczonych: oto "żelazna baba"
                                                                


Tak - w stalinizmie orzeszek z pewnością rozwaliłby się na tysiąc kawałków i robotnicze buciory wdeptałyby go głęboko w glebę, jednak u Sikiryckiego nawet patent Alfreda Nobla nie daje mu rady. Ostatecznie wybuch rzuca orzech do lasu, gdzie zostaje znaleziony przez wiewiórkę i bez najmniejszych problemów zjedzony. W ten sposób otrzymujemy przesłanie jakże wartościowe, przyjemne i zadowalające – w naturze wszystko zostało poukładane w sposób doskonały i człowiek na siłę nie powinien tego zmieniać. Nawet jeśli jest sympatycznym „z pyska” dziadkiem oddanym kreską Bohdana Butenki.

/BW/

Góra wysadzona, orzech nierozłupany
                                                 


środa, 28 sierpnia 2013

Pociąg do Tuwima ("Lokomotywa" Julian Tuwim)

Oj dopiero zacząłem prowadzić swojego debiutanckiego bloga, a już notuję pierwszą sporą białą plamę... Oczywiście mam wytłumaczenie, że były wakacje, ale to przecież żadne wytłumaczenie, bo Kostkowi czytałem całkiem sporo a i dostęp do internetu (chociaż to w zasadzie dosyć smutne) miałem cały czas. Okay, przyjmijmy, że były wakacje. A skoro wakacje to wyjazdy, w tym wyjazdy pociągiem. Od razu mówię, że pociągiem nigdzie nie jeździłem a jednak pełni on w moim żywocie czytacza niebagatelną rolę.

Naśladowanie jest najszczerszym wyrazem pochlebstwa - napisał mądrze w wieku XIX pisarz angielski Caleb Colton. Nie każdy jednak zasługuje na bycie pochlebcą. Schlebiać trzeba umieć. I to też przydałoby się przekuć w jakąś złotą myśl. Piszę o tym, bo przypadkowo wszedłem w posiadanie książeczki „Jedzie pociąg”, wydanej przez wydawnictwo Literat. Tak – ten wpis będzie przede wszystkim o tym czego nie czytać.

Słów nie starczy, aby opisać jak wielkie piętno odcisnął w świadomości polskich dzieci (a tym samym ich rodziców) wiersz Juliana Tuwima zatytułowany „Lokomotywa”.  Te rymy, te wersy, te ilustracje Szancera z całą pewnością zasługują na umieszczenie pod szklanym kloszem i wystawienie w Sevres. I chociaż ujrzenie na żywo parowozu nie jest dzisiaj sprawą prostą, to dla kolejnych pokoleń dzieci pociąg dyszy i dmucha a żar z rozgrzanego… zresztą pewnie to pamiętacie. „Lokomotywa” to pomnik, ale, o dziwo, wciąż żywy, naoliwiony, buchający dymem i działający. I pewnie można napisać jeszcze dla dzieci jakiś dobry i trafny wiersz o pociągu, jednak po co się kopać z koniem? Jak się jednak okazuje wielu znajduje ku temu powody, najprawdopodobniej natury ekonomicznej…

Lokomotywa wjeżdża do Sevres, tekst Julian Tuwim, rys. Jan Marcin Szancer
                                  
A zatem książeczka „Jedzie pociąg”. Tytuł dziwnie kojarzy się z piosenką Rynkowskiego Ryszarda, ale co tam... Wszak nie tylko Jackowi Cyganowi może pociąg jechać. Po otworzeniu tego wydawnictwa oczy nasze gwałcone są ilustracjami, których istnienia nie sposób tłumaczyć nawet koniecznością przetwarzania makulatury i segregacji odpadów. Zostały stworzone na zasadzie – jak jest jeszcze trochę miejsca to może coś dorysujemy? Dlatego grzyby sąsiadują tutaj z kapustą, słonecznikiem, kwiatami, tudzież owieczkami i zającami. Zasady perspektywy? Zapomnijcie. Panta rhei, wszystko płynie w jarmarcznych kolorach, obłościach i ogólnym mętliku. Jeżeli jednak jakimś cudem nie porazi was oprawa graficzna i zaczniecie czytać przekonacie się, że świat to miejsce niezbadane, gdzie ukazują się w druku wersy przerażające i rymy częstochowskie tak oślepiające jak lampka w pokoju przesłuchań. Papier niby przyjmie wszystko, ale jak nastawiłem ucha to usłyszałem coś jak cichy jęk: litości! Nie będę cytował, wystarczy zapewne to, co na zdjęciach. Nie podam też nazwisk autorów, bo nie o to chodzi. Zresztą pomijając moje utyskiwania – po raz kolejny mam wrażenie, że ktoś  ma dzieci za głupie, bezmyślne stwory, którym można nawciskać dyrdymałów a i tak będą się śmiać i cieszyć. Chyba jednak nie tak to działa…

Kopanie się z koniem czyli pociąg wciąż jedzie...
                                                                        


Pociąg nazywa się Zuch i ma wiele twarzy...
                                                                            
                                       

Po zapoznaniu się z tą pozycją jedyny wniosek jaki przychodzi mi do głowy jest taki, że jakość usług na kolei spadła od okresu międzywojennego bardzo i chyba rzecz ma się podobnie jeśli chodzi o pociągowe wierszyki dla dzieci. Spóźnione o wiele godzin literackiej edukacji od planowanego przyjazdu.

/BW/

środa, 10 lipca 2013

Tolerancja według wiewiórek ("Mały bóbr silny jak żubr" Ariane Chottin)

Kupiłem tę książeczkę na wyprzedaży w bibliotece a kupiłem przede wszystkim dlatego, że główny jej bohater, mały bóbr – nazywa się Konstanty. Całość pod polskim tytułem „Mały bóbr silny jak żubr” (org. „Petit Canard Clopin-Clopant”) stanowi jeden z tytułów wydawanej pod koniec lat 90. przez wydawnictwo Egmont serii „Łapy i łapki”. Jak można przeczytać na okładce: „Milutkie książeczki z tej serii pomagają dzieciom po raz pierwszy przyjrzeć się prawdziwemu życiu zwierząt”. No tak – milutkie… Nie mam pojęcia o czym są inne tytuły serii czyli „Kaczorek gapciorek”, „O jeżyku zbytniku” i „Dzielny lis! Brawo bis!” (chociaż ich polskie tytuły mnie urzekły) ponieważ wznowień nie było a kupić je na allegro to marzenie ściętego przez bobra drzewa, jednak po lekturze części o Konstantym doszedłem do wniosku, że nie tylko o życiu zwierząt pozycja ta traktuje. Według mnie głównym jej tematem jest tolerancja. A na ten temat warto bez wątpienia czytać dziecku od najmłodszych lat. Poprawka - jak patrzę co się dzieje na świecie to chyba warto od razu po urodzenia albo nawet w okresie prenatalnym. Najlepiej dużymi literami.

Konstanty na kłodzie z żeremiem w tle - rys. Marcelle Geneste
                                  
                                    
Rodzina wiewiórek znajduje w lesie małego bobra, tata wiewiór nazywa go „dziwną małą wiewiórką”, nakazuje zabrać do domu i wychowywać jak wiewiórkę. Od tego dnia Konstanty „mały bóbr, przekonany, że jest wiewiórką, rósł sobie wesół i szczęśliwy”, bez żadnych kryzysów tożsamości. Dla przypomnienia dla tych, którzy dawno nie interesowali się systematyką świata zwierząt: wiewiórki i bobry należą do gryzoni, tego samego rzędu ssaków. Po przeczytaniu tej opowieści można więc „między bajki” włożyć teorie jakoby wszystkie zwierzęta w lesie dobrze się znały. Jak wiemy (bo w końcu żyjemy na tym świecie nie od dziś) autorzy historyjek dla dzieci karmią nas taką wizją świata, tymczasem okazuje się, że to proszę państwa jest matrix, „Są dwa światy i nas jest dwoje” jak śpiewała Maryla Rodowicz. I ten wers dobrze opisuje sytuację  w dębowym gaju: wiewiórki nie mają pojęcia o istnieniu bobrów, a bobry, żeby nie pozostawać dłużne, nic nie wiedzą o wiewiórkach.

Mały bóbr zabiera się do budowania - tekst Ariane Chottin, tłum. Małgorzata Nesteruk, rys. Marcelle Geneste
  


Tymczasem tata bóbr zauważa ze zdziwieniem, że ogon nowego synka (który jest miły) odbiega trochę od ogonów jego potomstwa (okropny, płaski, czarny, pokryty łuskami). Ale już w zupełne osłupienie wprawia go to, że mały Konstanty jako jedyny nie nudzi się na lekcji dotyczącej budowy schronienia wiewiórczego. Mało tego - nie dość, że się nie nudzi to od razu po lekcji przystępuje do budowania szałasów i palisad, przez co zyskuje na leśnej dzielni ksywę „wiewiórka zwariowana na punkcie budowania”. Tymczasem przybrany brat, wiewiórek Basiek, podczas jednej ze swoich wędrówek napotyka na rodzinę zwierząt identycznych jak Konstanty… Przesłanie tej historyjki jest niebłahe – nieważne jaki masz ogon, nieważne jakie masz futro, nieważne jakie masz wrodzone talenty możesz do nas dołączyć i być jednym z nas! Niebłahe a jednak wolne od koturnowej dydaktyki.

Długi mi wyszedł ten opis, tymczasem książeczka jest krótka, kilkanaście stron, proste zdania, w przeważającej większości rymowane, chociaż zapisane jak proza. Kiedy skończymy już czytać historię Konstantego, dostajemy fragment teoretyczno-przyrodniczy na temat bobrów (Kostek mówi na te strony „pac”, bo taka się tam pojawia onomatopeja opisująca dźwięk, kiedy bóbr uderza ogonem o wodę aby ostrzec przed zbliżającym się niebezpieczeństwem).

Przeczytałem tę książeczkę chyba z pięćdziesiąt razy (na czym pewnie się nie skończy...) i muszę powiedzieć, że wielokrotna lektura niezwykle poszerza możliwości poznawcze. Pomyślałem sobie nawet, że gdybym z taką częstotliwością czytał np. „Zbrodnię i karę” to miałbym wnioski lepsze niż Michaił Bachtin. Może warto kiedyś spróbować? W przypadku „Bobra” wielokrotna lektura nie pchnie raczej teorii literatury na nowe tory, niemniej pytania się pojawiają – dlaczego bobry myślą wciąż o pracy a wiewiórki tylko o zabawie? Czy tata-wiewiór naprawdę nie potrafił stwierdzić przez banalne porównanie, że Konstanty nie jest wiewiórką? Dlaczego mały bóbr nazywa się Konstanty, mały wiewiórek Basiek a inni pozostają bezimienni? Niby błahostki a człowiek się zastanawia...

Impreza integracyjna bobrów i wiewiórek  -  rys. Marcelle Geneste
                             

Mała barokowa dygresja. Przy którymś tam czytaniu zacząłem konsekwentnie poprawiać tłumaczkę. W tekście jest taki fragment:

W lesie krążyły o Konstantym różne ploteczki. Wiewiórki urządzały więc wycieczki. Patrzyły zaciekawione na równo ustawione rzędy gałęzi.

W tym miejscu aż się prosi żeby polecieć Morsztynem i przeczytać:

Patrzyły zaciekawione na równo gałęzi rzędy ustawione.

Oczywiście rozumiem tłumaczkę, że tego typu wersy mogą być przez dzieci trudno przyswajalne, z drugiej strony podawanie wszystkiego na tacy, też dobre nie jest.

Fragment wprost proszący się o Morsztyna,tekst Ariane Chottin, tłum. Małgorzata Nesteruk, rys. Marcelle Geneste
                                               


Ilustracje realistycznie oddają anatomię zwierząt, co poczytuję za plus, ponieważ obcując z różnymi książeczkami niekiedy łapię się za głowę jak może wyglądać zwykła krowa czy koń. I co ważne głównymi bohaterami są zawsze wiewiórki i bobry, nie ma miliona szczegółów, innych stworzeń łypiących z wody lub drzew, machających z nieba, kosmosu i stratosfery kolorowymi balonikami i innym badziewiem. Dzięki temu rzeczywiście można poznać jak opisywane gryzonie wyglądają. W rodzinie wiewiórek decyduje zawsze tata (najpierw żeby zasymilować Konstantego, potem zbadać sprawę jego biologicznych rodziców), co kłóci się trochę z tolerancją, niemniej Kostek lubi tę książeczkę (mówi na nią „Bó”) a hasło „one race, animal race” znajduje w tekście Chottina całkiem zgrabną egzemplifikację.

Jedna ze stron o nazwie "pac", Ariane Chottin, tłum. Małgorzata Nesteruk, rys. Marcelle Geneste
                                                        


PS Kurcze – chyba muszę się leczyć z pisania quasi-mądrych zakończeń. Sami rozumiecie – lata polonistycznej indoktrynacji robią swoje...

/BW/

„Mały bóbr silny jak żubr”, autor: Ariane Chottin, ilustracje: Marcelle Geneste, tłum. Małgorzata Nesteruk, wyd. Egmont 1999


czwartek, 4 lipca 2013

Czerwona Strzała vs. Biała Błyskawica ("Jak Wojtek został strażakiem" Czesław Janczarski)

Czytając Kostkowi, sam wracam do historii, postaci, ilustracji, rymów, nawet zdań z dzieciństwa. Uświadamiam sobie, że leżały zagrzebane gdzieś w pamięci, pod stosami kulturowych śmieci i diamentów (eh tutaj dopiero przydałaby się ustawa śmieciowa, żeby to wszystko posegregować...). I dlatego chciałbym, aby tego bloga śledzili nie tylko ci, którzy zastanawiają się, co przeczytać dziecku, ale również chcący przypomnieć sobie pierwsze książkowe przygody. Oczywiście, mogę sobie chcieć.

Zastanawiałem się, którą książkę wziąć na pierwszy ogień. I kiedy napisałem to zdanie zrozumiałem, że wybór może być tylko jeden. Tym bardziej, że jest to obecnie pierwsze miejsce kostkowej listy przebojów. Mówię o „Jak Wojtek został strażakiem” Czesława Janczarskiego z ilustracjami Bohdana Bocianowskiego.

Pierwsza strona okładki wydania z 1979 roku, rys. Bohdan Bocianowski
                       
Janczarski przed wojną był poetą, sławił piękno przyrody i uroki życia na wsi. Pisaniem dla dzieci zajął się po wojnie. Wtedy założył „Misia” (miesięcznik), wymyślił Misia (Uszatka) i napisał Wojtka. Napisał w roku 1950, a więc kiedy rozpoczynała się stalinowska noc. Ja czytam Kostkowi wydanie XIII z 1979 roku. Nie wiem czy w pierwszym wydaniu były jakieś zwrotki chwalące generalissimusa, wskazujące na przewodnią rolę partii albo chociaż zachwalające uroki spółdzielni rolniczych. Mogły być. Takich sytuacji było wtedy mnóstwo. W wydaniu z 1979 roku jednak takowych zwrotek nie ma. Za to czyta się to dziecku wyśmienicie.

Porady dla czytających pierwszy raz
Warto zwrócić uwagę, że historia Wojtka:
- dzieje się na wsi Kozie Różki jeszcze przed epoką ucieczek do miasta (najpierw do pracy w Nowej Hucie, potem w korporacji) dlatego wszystko tam tętni gwarem i słychać terkot trzech żniwiarek, nie jest to więc żadna demoniczna, wyludniona i patologiczna wieś jakich wiele ostatnio w polskim kinie tudzież literaturze,
- dzieje się w epoce tzw. „zimnego chowu”, kiedy zostawiało się dziecko w kołysce i szło w pole pracować przy żniwach a małemu Wojtkowi pozwalało się chodzić na zabawę w remizie,
- dzieje się w świecie, w którym nie ma kobiet (żadne nie występują jako bohaterki – no dobra jest kilka partnerek strażaków do tańca), kobiety pojawiające się na obrazkach obowiązkowo noszą chusty na głowach, chyba że tańczą, wtedy w powietrzu wirują obowiązkowo warkocze,
- dzieje się to w czasach, kiedy istniał fach kowala, nie stosowano piorunochronów, układano na dachu strzechę a rozrywką starszyzny było patrzenie z bliska na tańce.
O tempora, o mores!
Wszystkie te fakty, kiedyś oczywiste, wymagają w dzisiejszych czasach licznych wyjaśnień. Kostek na szczęście nie jest jeszcze tak dociekliwy. Interesuje go głównie „Woj” i czerwony samochód.

U góry po prawej - Czerwona Strzała, za nią - wieś z drugiej połowy XX w., tekst: Czesław Janczarski, rys. Bohdan Bocianowski
Teraz parę słów o samym Wojtku, który jak pamiętamy był ulubionym bohaterem z dzieciństwa premiera Pawlaka (dla przypomnienia kultowy clip: http://www.youtube.com/watch?v=Di_pBO9smVA).
Mały Wojtek jest zdeterminowany na cel, a celem tym jest wstąpienie do Straży Pożarnej. Chłopiec wygląda na rysunkach Bocianowskiego jak komsomołski pionier albo młodociany Mao w wojskowej bluzie. Nie cieszy go książka i zeszyt, śni tylko o hełmach, co się złocą. Kowal Bonifacy (naczelnik drużyny) odrzuca jego kandydaturę z powodu młodego wieku. I kiedy wydaje się, że może Wojtek nie prześpi kilku nocy a potem wybije sobie strażactwo z głowy nadchodzi burza i piorun szczęśliwie trafia w dom sąsiada. Szczęśliwie, bo jak inaczej chłopak wkradłby się w łaski Bonifacego i wsławił bohaterstwem? W chwili próby wybija szybę, wynosi niemowlaka Henia z płonącego domu a potem dzwoni na alarm (oczywiście nie z komórki, ale analogowym dzwonem). Dzięki temu zmienia się z Wojtka w Wojciecha fundując sobie ekspresowy egzamin dojrzałości. Matura już mu w zasadzie niepotrzebna. W nagrodę dostaje hełm i w „czerwonej strzale” pędzi przez wieś grając na trąbce. Niemożliwe staje się faktem. Dream comes true itd.

Chwila chwały Wojtka - wynoszenie Henia z płonącego domu, rys. Bohdan Bocianowski
Czy dzisiaj dołączenie do oddziału strażaków może jeszcze stanowić marzenie małych chłopców? Nie wiem jak inni, ale Kostek uwielbia tego słuchać. Przyznać trzeba, że historyjkę zrymował Janczarski wzorowo i niech mi nikt nie mówi, że dziecko łyknie każdą częstochowę. Bo jak widzę te wszystkie przeróbki o „innych lokomotywach”, skrócone wersje kultowych baśni, z koślawymi obrazkami w jaskrawych kolorach, disneyowska dziesiąta woda po kisielu, te wszystkie wierszyki napisane na kolanie przez zaprzyjaźnioną z wydawnictwem panią, która pewnie pisała ładne wypracowania to po prostu chciałbym krzyczeć: Panie Czesławie, niech pan wraca! Janczarski opisał historię Wojtka zgrabnym wierszem. Takim, który sam się czyta.

Osobiście nie tracę nadziei, że posada strażaka to wciąż czołowy cel wielu małych chłopców. Być może niektórzy zamiast ipada wybiorą jednak „hełm, w którym słońce złotą świeczkę pali”. Chociaż już mi Kasia powiedziała, jak zobaczyła że czytam Kostkowi o Wojtku: „żeby tylko nie chciał zostać strażakiem”. Jakkolwiek by było - miejmy nadzieję, że pożary gasi się szybciej niż dziecięce marzenia.

/BW/

Samochód SP symbolicznie odjeżdża ku kolejnym pożarom - rys. Bohdan Bocianowski
                
Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!





sobota, 29 czerwca 2013

Serwus Konstanty!

Nazwaliśmy naszego synka Konstanty. Mówimy do niego Kostek albo Kostuś. Zauważyłem jednak, że dla większości społeczeństwa to imię znaczy coś więcej.
Ostatnio spotkaliśmy na schodach miłą panią. Była w odwiedzinach u któregoś z sąsiadów. Kostek trzymając się balustrady wchodził dzielnie po schodach.
- Jak ładnie wchodzi! – krzyknęła pani – Jak się nazywa?
- Konstanty…
- Ildefons Gałczyński. Rośnie nam nowy poeta. – odpowiedziała bez zająknięcia miła pani, dopełniając, w swoim mniemaniu, moją wypowiedź.
No właśnie. Gałczyński. Legenda literacka i legendarny pijak. Enfant terrible dwudziestolecia międzywojennego, który sam o sobie pisał w wierszu „Śmierć poety”: „zna go dobrze Warszawa / pożyczał - nie oddawał / nasienie drańskie a „poetyczne dale” / to były te skandale w Małej Ziemiańskiej”. Potem wtłoczony w socrealizm, którego nie zdołał przeżyć. Jeden z bohaterów „Zniewolonego umysłu” i przy tym wszystkim poeta piszący genialne wiersze. Tak genialne, że nawet nikomu nie za bardzo udawało się je naśladować. Cóż jednak ma wspólnego autor „Balu u Salomona” z naszym synkiem? Jak się okazuje wiele.

Konstanty Ildefons Gałczyński, źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe
                              


Wyobrażacie to sobie? Żyjemy przecież w kraju, gdzie ludzie nie czytają książek[1]. A ci którzy czytają biorą się za powieści sensacyjne, kryminały, fantasy, romanse. Grey, Martin, Kalicińska i Grochola to jeszcze, ale poezja? Czytanie poezji z pewnością jest na podobnej lokacie, co Polska w klasyfikacji medalowej na ostatnich igrzyskach. Znaczy się daleko. Znacie kogoś, kto po powrocie z pracy zamiast chwycić gazetę lub pilota do telewizora otworzy świeżo zakupiony i pachnący tomik poetycki? Albo kogoś kto wyjeżdża na urlop i pakuje do walizki oprócz olejku do opalania i czepka kąpielowego pakiet nowości poetyckich z ostatniego półrocza? Obawiam się, że mieści się to w granicy statystycznego błędu, jest niewidocznym brudem za paznokciem jakiegoś monumentalnego kiczowatego pomnika, których tak wiele ostatnio stawiamy. I mimo to imię naszego synka wszystkim kojarzy się z poezją. Nawet raz się zdarzyło, że po odpowiedzi na pytanie o imię, padła odpowiedź: też lubię czytać Gałczyńskiego.
Swoją drogą ciekawe czy jak ktoś mówi, że ma syna Józka to się ludzie dziwią, że imię po Stalinie... Pewnie nie. Na pewno nie. Tak jak żadnego Henia nikt nie łączy z Sienkiewiczem, żadnej Zosi z Nałkowską, żadnego Witka z Gombrowiczem a Janki nikomu się nie kojarzą z Kochanowskim. Konstanty natomiast się kojarzy i uczciwie muszę przyznać – cieszę się że nikt nie przypomina sobie o pewnym wielkim księciu, niechlubnym marszałku Polski czy bohaterze najnowszej powieści Szczepana Twardocha „Morfina”. Jak widać wiedza historyczna w narodzie jak również chęć do czytania nowej polskiej prozy o znacznych rozmiarach jest mniejsza niż poetycki duch.
Nie nazwaliśmy synka na cześć Gałczyńskiego, jednak fakt, że świat próbuje nam to wmówić postanowiłem potraktować jako pretekst do prowadzenia tego bloga. Opowiadanie i czytanie powinny być ważnymi elementami życia od najmłodszych lat. (Wiem, że brzmi to jak zdanie z jakiegoś poważnego programu telewizji śniadaniowej…) Dlatego literatura, którą symbolizuje Gałczyński otworzyła (powiedzmy: uchyliła) już swoje podwoje przed naszym synkiem Kostkiem. Co się znalazło za bramą tego sezamu mam nadzieję dla Państwa opisać. Może komuś ułatwi to dokonywanie wyborów podczas plądrowania własnego książkowego skarbca?

/BW/



[1] Nie chciałem po raz kolejny przywoływać tych procentów dramatycznych, odsetek zatrważających i słupków przerażających. Jak ktoś ma ochotę to raport znajdzie tutaj http://www.bn.org.pl/aktualnosci/501-czytelnictwo-polakow-w-2012-r.-%E2%80%93-wyniki-badan.html.