Minął właśnie rok odkąd opublikowałem wpis zatytułowany Gdzie jesteś, sierżancie Wierzbo? i chyba zgodnie z koncepcją wiecznego powrotu (no, może nie wiecznego, ale zawsze powrotu) postanowiłem wrócić do „Wilków na granicy”.
W zeszłorocznym wpisie (jak zapewne nie pamiętacie) skupiłem się przede wszystkim na luźnych rozważaniach o popkulturowym potencjale Szklarskiej Poręby, samej książce Wiącka i Ruszczyńskiego poświęcając zaledwie dwa krótkie akapity. A muszę się pochwalić, że i tak doczekałem się wielu pozytywnych opinii i to z ciekawej strony, bo ze środowiska eksploratorów i poszukiwaczy skarbów (sic!). Po prostu wstrzeliłem się z moim wpisem w wydanie książki „Skarb generała” Krzysztofa Krzyżanowskiego, której autor przywoływał „Wilki na granicy” w ciekawym kontekście (o czym krótko za chwilę).
Informacje o Aleksandrze Wiącku, który pisząc powieść wykorzystywał swoje własne doświadczenia żołnierza Wojsk Ochrony Pogranicza, są skąpe. Ten (po odejściu ze służby) jeden z pierwszych przewodników po przejętych od Niemców Sudetach miał z pewnością interesujący życiorys, który niestety nie jest zbyt znany, nawet w Szklarskiej Porębie. Dla mnie Wiącek (wraz z żoną Aliną) był przede wszystkim autorem książki „Legendy Karkonoszy i okolic”, wydanej w 1984 roku, która to książka stała się podstawą do wydanego lokalnie zbiorku pt. „Opowieści ze Szklarskiej Poręby”. Według dzisiejszych standardów wydawniczych była to prawie kserówka, z zielonym szkicem Rzepióra na okładce (oczywiście zgodnie z zaleceniami peerelowskimi Wiącek nazywał go Liczyrzepą). Do tego mały format z fatalną czcionką i ledwo oglądalnymi zdjęciami. Jakkolwiek wydawnictwo to by nie wyglądało, w dzieciństwie stanowiło dla mnie jedyną literacką pociechę, że miejsce mojego zamieszkania jest jakoś tam obecne w literaturze. Pisarze niemieccy, którzy o tej ziemi pisali (choćby Hauptmannowie) zostali wtedy przecież „słusznie zapomniani”...
Wróćmy jednak do „Wilków na granicy” – zanim ukazało się wydanie książkowe, w 1969 roku drukowano tę fabułę w Świecie Młodych. Niestety gazetowość i odcinkowość bardzo wyraźnie widać w strukturze wydanej książki, która składa się z trzech oddzielnych części: „Pierwsza ofiara”, „Córka grabarza” i „Skarby starego grafa”. Łącznikiem jest w zasadzie tylko główny bohater. Szkoda, że przed drukiem Wiącek z Ruszczyńskim nie przeredagowali jej trochę, nie scalili, nie pousuwali niektórych wątków, a innych nie rozwinęli – z pewnością byłoby to z korzystne dla dramaturgii tej historii.
Podejrzewam też, że gdyby nad autorami nie wisiał topór peerelowskiej cenzury, kształt tej historii byłby zupełnie inny. Autor wspomnianego „Skarbu generała” dotarł do maszynopisu powieści, w której np. o wiele dokładniej opisane zostało miejsce ukrycia ciężarówek w pobliżu dawnego sklepu firmowego huty Józefina (za PRL-u funkcjonował tam spożywczak, zwany wśród okolicznych mieszkańców „sklepem na hucie”). Jak donosiła lokalna, a potem nawet ogólnopolska prasa (choćby tu), na miejscu pojawili się już poszukiwacze, którzy na szczęście nie marzą o złotym pociągu, ale choćby o jednej starej ciężarówce.
Zobaczymy. Kwestie skarbów i szkieletów ubranych w nazistowskie mundury zostawiam na boku. Nie tylko dokładniejsze informacje o miejscu ukrycia ciężarówek wzbogaciłyby tę powieść. O wiele bardziej wartościowe byłoby sprawiedliwsze przedstawienie realiów ówczesnej Szklarskiej Poręby. Jak wspomniałem, gdyby nie topór cenzury, wopista pracujący w Sudetach zaraz po nowym ustaleniu granic wyjąłby pewnie z zanadrza niejedną sensacyjną historię z tych pionierskich czasów, w której obok złych Niemców i dobrych Polaków, występowaliby jeszcze źli Sowieci i nie zawsze dobrzy Czesi. O tym że proporcje występowania w świecie przedstawionym tych narodów (szczególnie Rosjan) zostały zaburzone i przekłamane przekonałem się po lekturze wspomnień pułkownika (wtedy porucznika) Bogdana Gintera (1916-2004), który był pierwszym wojskowym komendantem Szklarskiej Poręby w roku 1945.
Książkę pt. „Znad Nysy do Karkonoskiej Grani” świat poznał niedawno, bo została wydana dopiero w roku 2014. Czytałem wprawdzie wcześniej fragmenty tych wspomnień w ciekawym wydawnictwie „Szklarska Poręba. Opowieść o ludziach i miejscu” (Puch ostu 2010), ale po pierwsze były to fragmenty językowo bardzo surowe (w książce zostały zredagowane), po drugie ich lektura mogła wprowadzić w błąd. Dlaczego? Zupełnie pominięto w tych wyimkach rolę miejscowego sowieckiego kontrwywiadu kierowanego przez oficerów Wengłowskiego i Fonkina.
Bogdan Ginter już w cywilu na spacerze z psem, w tle Szklarska Poręba, rok 1948, źródło: http://jbc.jelenia-gora.pl/dlibra/collectiondescription?dirids=904 |
„Wilki na granicy” i fragmenty w „Opowieści o ludziach i miejscu” sugerują, że za większością incydentów w powojennej SzP stali Niemcy. Tymczasem Ginter, co w jego wspomnieniach jest bardzo wyraźne (żeby nie powiedzieć pierwszoplanowe!), o wiele bardziej obawia się Rosjan czy wysoko postawionych polskich komunistów (rozdział o spotkaniu z Romanem Zambrowskim). Zbrodnicze działanie Sowietów zostało w „Wilkach” z oczywistych względów pominięte lub „przeniesione” na Niemców. A przecież u Gintera jest jeszcze znamienny fragment o Czechach, którzy za nic mieli sobie ustalenie nowych granic i zajmując większość górskich schronisk kazali polskim żołnierzom „wracać nazad do Hirszberga” (w „Wilkach na granicy” Czesi oczywiście zgodnie współpracują z Polakami). Ze wspomnień żołnierza wynika, że klimat powojennej Szklarskiej bardziej przypominał tygiel, w którym „bulgotały” różne narodowe emocje i pretensje, niż schematyczny, westernowy świat z szeryfem i bandytą.
I to jest największa wartość książki Gintera. Zupełnie dla mnie niespodziewana, bo przecież – co tu się mogło dziać? A jednak się działo i to sporo. Jednak dla osób nie zainteresowanych historią Szklarskiej, lektura sama w sobie może nie być przeżyciem zbyt ciekawym. Autor ma niestety skłonności do zbytniego psychologizowania i poetyzowania swoich myśli i odczuć. Chyba wolał czytać powieści Nałkowskiej i Berenta, a nie Prusa. Jego memuarom przydałoby się więcej realizmu, skrótowości i pisarskiej dyscypliny. W opisach pełno jest zdań typu: „Mimo sierpniowej pory wśród jej konarów jaśniały nie opadłe skrzydełka woniejącego kwiatu”. Natomiast monologi wewnętrzne pisane są w takim stylu:
Problematyka jest jak widać poważna, ale styl niekiedy niebezpiecznie oscyluje na granicy humoru szkolnych zeszytów. A znając fragmenty nieredagowane z „Opowieści ze Szklarskiej Poręby” wiem, że mogło to brzmieć jeszcze gorzej. Zatem pułkownik mozolnie i konsekwentnie usiłuje budować napięcie kolejnych scen (zaznaczmy, że w przeciągu krótkiego pełnienia funkcji komendanta, kilkakrotnie ocierał się o śmierć lub próbowano go zabić – jeden przykład za chwilę) jednak robiąc to za bardzo rozwleka opisy swoich wewnętrznych przeżyć. W wyniku czego zamiast czytać z wypiekami na twarzy, szybko się tym nudziłem.
Jako appendix do tych rozważań napiszę, że będąc w latach 80. uczniem szkoły podstawowej nr 5 kilka razy brałem udział w spotkaniach z Bogdanem Ginterem, który przychodził na pogadanki i chętnie opowiadał o swoich wojennych przeżyciach. O tych powojennych mówić jeszcze za bardzo nie mógł. W pamięci utkwiła mi jego opowieść, jak będąc młodym kadetem spotkał się w cztery oczy z Józefem Piłsudskim i zamienił z nim dwa zdania. Zresztą właśnie łatka sanacyjnego oficera a potem dodatkowo działacza AK stanowiła dla niego w 1945 roku w Schreiberhau duże zagrożenie. A wracając do szkolnych pogadanek – po lekturze jego wspomnień wydaje mi się, że był lepszym mówcą niż pisarzem. Zachowałem wspomnienie tego starszego pana, w deszczowe dni noszącego wojskową pelerynę do ziemi, z której wystawała tylko głowa ubrana w beret. Mieszkał koło szkoły i często spotykaliśmy go wracając po lekcjach. Kiedy mówiliśmy mu „Dzień dobry”, odpowiadał i salutował. Wzbudzało to w nas niekłamany podziw.
Dlatego mimo stylistycznych lapsusów nie ma co kręcić nosem, bo tego typu historycznych źródeł mamy jak na lekarstwo. Nie wiem czy Wiącek był podwładnym Gintera w tamtym burzliwym roku 1945? Zakładam, że raczej był i jeden, dosyć czytelny dowód, że ich drogi musiały się skrzyżować znalazłem w „Wilkach na granicy”. Ci, którzy czytali książkę wiedzą, że opowieść zaczyna się od znalezieniu w Kamiennej (poniżej Skał Luizy – kto wie gdzie to jest?) zwłok kaprala Tadeusza Wielgosza. Wielgosz był najlepszym przyjacielem głównego bohatera czyli sierżanta Wierzby. Zginął z rąk Niemców należących do Werwolfu. U Gintera natomiast znajdujemy relację o śmierci starszego strzelca Sochy, który zginął w wyniku strzelaniny na Jakuszycach. Nieznani sprawcy ostrzelali strażnicę, zabłąkana kula trafiła w barak, w którym ukrył się żołnierz. Dodajmy może, że Socha nie zginął od razu, był operowany i rokowania miał dobre. Ginter sugeruje, że z jego śmiercią mógł mieć coś wspólnego rosyjski kontrwywiad. Ranny nie mógł pić, a ktoś po operacji podał mu wodę.
Dlaczego Sowieci chcieli zabić Sochę? Tego się z książki nie dowiemy. Nie jest wiadome nawet czy do polskich żołnierzy na granicy strzelali Niemcy. W mieście rozkolportowano, że tak było. Ale Ginter otwarcie to neguje, kierując podejrzenia na Rosjan.
I to jest największa wartość książki Gintera. Zupełnie dla mnie niespodziewana, bo przecież – co tu się mogło dziać? A jednak się działo i to sporo. Jednak dla osób nie zainteresowanych historią Szklarskiej, lektura sama w sobie może nie być przeżyciem zbyt ciekawym. Autor ma niestety skłonności do zbytniego psychologizowania i poetyzowania swoich myśli i odczuć. Chyba wolał czytać powieści Nałkowskiej i Berenta, a nie Prusa. Jego memuarom przydałoby się więcej realizmu, skrótowości i pisarskiej dyscypliny. W opisach pełno jest zdań typu: „Mimo sierpniowej pory wśród jej konarów jaśniały nie opadłe skrzydełka woniejącego kwiatu”. Natomiast monologi wewnętrzne pisane są w takim stylu:
W pobliżu ofiar przygasł odcień służalstwa, a potęgował się żółty odcień żarłocznej niecierpliwości. Pewny wyników moich ustaleń, uzupełniałem prawie każdego dnia indeks owych kreatur. Z przerażeniem konstatowałem istnienie zjawiska dowodzącego szybkiego tempa, w jakim poszerzał się krąg pozbawionych, narodowych cnót wypieszczonych w wyobraźni Polaków. Czyżby znamię idącego czasu? Znamię nowego, genialnie obmyślonego zaboru, zarówno fizycznego, jak i zaboru polskich serc?
Problematyka jest jak widać poważna, ale styl niekiedy niebezpiecznie oscyluje na granicy humoru szkolnych zeszytów. A znając fragmenty nieredagowane z „Opowieści ze Szklarskiej Poręby” wiem, że mogło to brzmieć jeszcze gorzej. Zatem pułkownik mozolnie i konsekwentnie usiłuje budować napięcie kolejnych scen (zaznaczmy, że w przeciągu krótkiego pełnienia funkcji komendanta, kilkakrotnie ocierał się o śmierć lub próbowano go zabić – jeden przykład za chwilę) jednak robiąc to za bardzo rozwleka opisy swoich wewnętrznych przeżyć. W wyniku czego zamiast czytać z wypiekami na twarzy, szybko się tym nudziłem.
Jako appendix do tych rozważań napiszę, że będąc w latach 80. uczniem szkoły podstawowej nr 5 kilka razy brałem udział w spotkaniach z Bogdanem Ginterem, który przychodził na pogadanki i chętnie opowiadał o swoich wojennych przeżyciach. O tych powojennych mówić jeszcze za bardzo nie mógł. W pamięci utkwiła mi jego opowieść, jak będąc młodym kadetem spotkał się w cztery oczy z Józefem Piłsudskim i zamienił z nim dwa zdania. Zresztą właśnie łatka sanacyjnego oficera a potem dodatkowo działacza AK stanowiła dla niego w 1945 roku w Schreiberhau duże zagrożenie. A wracając do szkolnych pogadanek – po lekturze jego wspomnień wydaje mi się, że był lepszym mówcą niż pisarzem. Zachowałem wspomnienie tego starszego pana, w deszczowe dni noszącego wojskową pelerynę do ziemi, z której wystawała tylko głowa ubrana w beret. Mieszkał koło szkoły i często spotykaliśmy go wracając po lekcjach. Kiedy mówiliśmy mu „Dzień dobry”, odpowiadał i salutował. Wzbudzało to w nas niekłamany podziw.
Dlatego mimo stylistycznych lapsusów nie ma co kręcić nosem, bo tego typu historycznych źródeł mamy jak na lekarstwo. Nie wiem czy Wiącek był podwładnym Gintera w tamtym burzliwym roku 1945? Zakładam, że raczej był i jeden, dosyć czytelny dowód, że ich drogi musiały się skrzyżować znalazłem w „Wilkach na granicy”. Ci, którzy czytali książkę wiedzą, że opowieść zaczyna się od znalezieniu w Kamiennej (poniżej Skał Luizy – kto wie gdzie to jest?) zwłok kaprala Tadeusza Wielgosza. Wielgosz był najlepszym przyjacielem głównego bohatera czyli sierżanta Wierzby. Zginął z rąk Niemców należących do Werwolfu. U Gintera natomiast znajdujemy relację o śmierci starszego strzelca Sochy, który zginął w wyniku strzelaniny na Jakuszycach. Nieznani sprawcy ostrzelali strażnicę, zabłąkana kula trafiła w barak, w którym ukrył się żołnierz. Dodajmy może, że Socha nie zginął od razu, był operowany i rokowania miał dobre. Ginter sugeruje, że z jego śmiercią mógł mieć coś wspólnego rosyjski kontrwywiad. Ranny nie mógł pić, a ktoś po operacji podał mu wodę.
Lekarz pozwolił mi zamienić kilka słów z Sochą. Kiedy Socha zaczął mówić, dostrzegłem jak twarz rannego zmieniła się w okropny wręcz sposób, a oczy jego zmartwiały, wlepione w jakiś punkt za moimi plecami. Obejrzałem się i dostrzegłem wchodzącego na salę Fonkina. Wówczas doktor krzyknął: „Proszę wszyscy opuścić salę – rozpoczynam operację” i podniósłszy typowym gestem dłonie ku górze, zbliżał się powoli ku stołowi. Zderzyłem się w drzwiach z Fonkinem. Wyczułem ohydny odór z jego ust. Rozeszliśmy się bez słowa. Tej krótkiej sceny nie zapomnę.
Dlaczego Sowieci chcieli zabić Sochę? Tego się z książki nie dowiemy. Nie jest wiadome nawet czy do polskich żołnierzy na granicy strzelali Niemcy. W mieście rozkolportowano, że tak było. Ale Ginter otwarcie to neguje, kierując podejrzenia na Rosjan.
Pogrzeb plutonowego Mariana Sochy, październik 1945 roku, zdjęcie pochodzi z książki "Znad Nysy do Karkonoskiej Grani", Wydawnictwo CB 2014 |
Kiedy zbliżała się chwila opuszczenia trumny ze zwłokami do grobu, należało się nieco odsunąć. W trakcie tego poślizgnąłem się na kamieniu pomazanym gliną i dlatego mocno musiałem się pochylić. Usłyszałem niebywały krzyk. Spojrzałem w lewo i dostrzegłem dwa podrzucane konwulsjami ciała w czarnych garniturach.
Pociski przeznaczone dla niego, przeleciały obok uśmiercając delegatów komitetu PPR ze Szklarskiej Poręby. Scena jak z filmu! Dowodząca jak napięta była wtedy sytuacja na granicy.
Pogrzeb Sochy był ważnym wydarzeniem także dla Wiącka – kto wie czy nie brał udziału w potyczce na Jakuszycach, może nawet znał Sochę? W każdym razie z dużym prawdopodobieństwem ukrył go pod postacią Wielgosza, a Bogdana Gintera pod postacią kapitana Grudy, siebie rzecz jasna pod postacią Wierzby (nawet nazwiska zaczynają się na podobne litery, mają podobno długość i z daleka wyglądają podobnie: Wiącek – Wierzba, Ginter – Gruda). A oto krótki opis pogrzebu, który znajdujemy w książce:
Pierwsza od stuleci polska jesień w Karkonoszach roztoczyła całe swe piękno w dniu pogrzebu Wielgosza. Kto tylko nie miał służby w jednostce czy na placówkach, przyszedł pożegnać ogólnie lubianego kolegę. (…) Słuchając przemówienia kapitana Grudy nad otwartą mogiłą Tadzika, Wierzba nie mógł pozbyć się wrażenia, że tracąc jednego przyjaciela, zyskał drugiego.
W taki oto sposób do propagandowej, popularnej powieści dla młodzieży przedostał się okruch prawdziwych wydarzeń, które rozegrały się w Szklarskiej Porębie w roku 1945. Swoją drogą - ciekawe czy na cmentarzu w Szklarskiej istnieje jeszcze grób plutonowego Mariana Sochy?
/BW/
Wilki na granicy
autorzy: Aleksander Wiącek, Jerzy Ruszczyński
Znad Nysy do Karkonoskiej Grani
autor: Bogdan Ginter
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Chcesz coś dodać? Śmiało!