piątek, 31 października 2014

Podwórkowe zaklęcia („Ene due rabe. Wyliczanki")

Na pewno nikt nie uczył ich w szkole. Nie pamiętam też, żebym w dzieciństwie jakiekolwiek gdziekolwiek czytał. A jednak znali je wszyscy. Uczyło ich podwórko. Far, far away, w odległej galaktyce czasoprzestrzennej, w której w ogóle istniało coś takiego jak podwórko, a dzieci tworzyły tzw. paczki, wyliczanki były po prostu potrzebne. Wykorzystywało się je powszechnie przy różnych analogowych zabawach, o których dzisiejszy świat trochę zapomniał. Bo czy widział ktoś żeby na strzeżonym osiedlu bawić się na ten przykład w chowanego? Albo w podchody? Albo w berka? Albo w zdobywanie sztandarów? Czy dzieci w wieku lat 7 zbierają się przy trzepaku przed domem po szkole i najnormalniej w świecie bawią się poza kuratelą rodziców? Dobra jestem tendencyjny, a ten temat jest (był i będzie) wałkowany wszędzie ze szczególnym uwzględnieniem wszelkiego rodzaju demotywatorów (na które nie mogę już patrzeć) i innych stron typu „born in the PRL”. Nie będę zatem wypisywał, że kiedyś było lepiej, a dzisiaj jest gorzej i chociaż piliśmy napoje z torebek przez słomkę, jedliśmy oranżadę w proszku i vibovit to i tak byliśmy szczęśliwi. Dzisiejsze dzieci także powinny poznawać wyliczanki – o tym jestem przekonany.

Ene due rabe, pod red. Jana Stolarczyka, il. Paweł Pawlak, Wydawnictwo Dolnośląskie 1987
Czytając Kostkowi wydany przez Wydawnictwo Dolnośląskie pod koniec komuny, w roku 1987, zbiór „Ene due rabe” przypomniałem sobie wiele z tych, jak nazywa je Krystyna Pisarkowa, „małych zabytkowych klejnocików”. Niesłychane, co człowiek może ukrywać w zakamarkach pamięci! Ale bardzo często bywało też tak, że kojarzyłem pierwsze wersy, rytm, początek, ogólny zarys, ale wiele słów było innych niż te, które zapamiętałem. Zacząłem się zastanawiać czy być może było tak, że każde podwórko miało swoje wzory wyliczanek, niepowtarzalne wersje, przekazywane z ust do ust prawie jak „Iliada” przez wędrownych aojdów? A może każda dzielnica miała inne? Albo każde miasto? Potem dopiero przeczytałem, że wybór oparto m.in. „na wyliczankach dzieci ze szkół bolesławieckich i wrocławskich”. Zatem być może moja teoria wcale nie jest taka naciągana?



Wspomniałem nazwisko Pisarkowej, ponieważ w 1975 roku napisała przyjemną pracę naukową (chociaż brzmi to niczym oksymoron) pt. „Wyliczanki polskie”, w której dała odpowiedzi na wiele dręczących mnie pytań. Co ciekawe nawet ilustracje zdobiące okładkę i kilka stron wewnątrz są autorstwa pani profesor! Napisała na ten przykład, że wiek wyliczanek szacuje się na ponad sto lat (dzisiaj będzie ok. 140). Niezwykle ciekawie autorka opisała także proces powstawania tych wierszyków, wspomniała o tym jak próbowano je nazywać i dlaczego, prześledziła skąd przywędrowały i kto próbował je spisywać. Na okładce swojej książki językoznawczyni żartobliwie zdradziła, że badaniem wyliczanek zajmowała się od czwartego roku życia… Być może tak długi badawczy staż spowodował, że napisała naprawdę ciekawą książkę i to zarówno dla znawców tematu, jak i laików. Nie da się może tego wszystkiego przeczytać na raz, ale warto wielokrotnie sięgać i wyciągać informacje małymi kąskami. Oddajmy zatem na chwilę głos pani profesor:
„Jedną z przyczyn, dla których nie wszystko w wyliczankach jest jasne i zrozumiałe, jest ich zamierzona funkcja magiczna. Inną przyczyną jest obce pochodzenie niektórych wyliczanek. Nie wszystkie wyliczanki używane przez polskie dzieci powstały w Polsce. Część przywędrowała z zachodu, część ze wschodu. Były to czasy jeszcze dawniejsze niż czasy etnograficznych zainteresowań „Wisły”. Wtedy kiedy jeszcze nikt wyliczanek nie spisywał, kiedy podróżowało się po Europie końmi, albo i pieszo, wraz z dziećmi wędrujących rodzin cygańskich, żydowskich, wraz z żebrakami, dziadami lirnikami, włóczęgami, francuskimi guwernantkami, obcymi nauczycielami języka niemieckiego i łaciny – wędrowały wyliczanki. Pochodziły z obcych krajów, ale przystosowały się do naszego klimatu i języka, spolszczyły się, zapomniały o swoim pochodzeniu. Z trudem można w niejednej z nich znaleźć dalekie echo wyliczanki obcej, która żyje w wersji oryginalnej po Irkuckiem albo koło Bazylei lub w Austrii albo na Morawach”.
Krystyna Pisarkowa, Wyliczanki polskie, Ossolineum 1975, rysunki: autorka!



Dość jednak o pracach naukowych, zajmijmy się samą książeczką. Zbiór „Ene due rabe” to jedna z pierwszych książek ilustrowanych przez Pawła Pawlaka, ilustratora niezwykle kreatywnego, próbującego (z powodzeniem!) wciąż nowych technik. Tutaj zresztą odpowiedzialnego także za liternictwo (więcej jego ilustracji można zobaczyć w tym wywiadzie: http://ilustrada.pl/pawel-pawlak/). Obrazki są naprawdę niezwykle atrakcyjne i z pewnością bez nich to wydawnictwo wyglądałoby o wiele bardziej ubogo i niepozornie. A tak króciutkie rymowane wierszyki odważnie zagarniają całe strony a Pawlak jeszcze niektóre wyrazy podkreśla, pisze większymi literami. Cóż ja, profan, mogę powiedzieć – wygląda to dobrze.



Jeżeli chodzi o same teksty to trudno napisać o nich coś oryginalnego. Koń jaki jest każdy widzi – podobnie chyba z wyliczankami. Co ja sobie w nich cenię? Ostatnio na blogu Maki w Giverny czytałem o zagranicznych książeczkach dla dzieci oswajających śmierć. Polskich pozycji o podobnej tematyce można szukać ze świecą, jednak uważam, że właśnie wyliczanki trochę o śmierci traktują, przemycają treści tabu, treści niewygodne, bardziej dorosłe, tajemnicze. Jasne, że nie jest to „Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią”, ale niekiedy wystarczy jedno słowo. A że dodatkowo ma to magiczny, zabawowy, swobodny posmak – po prostu musiało chwycić.


I jeszcze mała podróż w przeszłość… Na ostatniej stronie książeczki znaleźć można zabawę-konkurs (ważny do 31 maja 1988 roku), z którą wydawnictwo zwraca się do dzieci. Prosi o przesyłanie wyliczanek z podwórek i kolorowych ilustracji. Ale to nie koniec… Trzeba było jeszcze napisać dlaczego podobała się (albo nie) trzymana w rękach książeczka i jakie dzieci mają pomysły na książeczkę do nich skierowaną. W nagrodę Wydawnictwo Dolnośląskie przygotowało kilkaset (!) nagród książkowych. Nie mam pojęcia jakie efekty przyniósł ten konkurs, ile spłynęło wyliczanek i czy na podstawie opinii młodych czytelników udało się wydać „dziecięcą książkę idealną”. Natomiast wiem na pewno, że konkursy szybko się starzeją, a wyliczanki wręcz przeciwnie.


Ene due rabe, pod red. Jana Stolarczyka, il. Paweł Pawlak, Wydawnictwo Dolnośląskie 1987 

wtorek, 21 października 2014

Ewa wzywa jesień („Dziadzio Mrok” Ewa Szelburg-Zarembina)

O pani matce to będzie, o żałosnym narzekaniu dzikich gąsek, pajęczynowych nitkach cieniuchnych, dzionkach krótkich i wieczorach szybko zapadających, opisanych wierszem trochę staroświeckim, tęsknym, wiszącym jak mgła pod wierzbami, wiejskim, przesiąkniętym dymem z pastuszych ognisk, wierszem błotnym, słotnym i trochę sztywnym, koturnowym a jednak znanym, jakoś swojskim, z Konopnicką się kojarzącym, z Porazińską.

Dziadzio Mrok - okładka
„Dziadzio Mrok” Zarembiny to jesień w pigułce, jesieni kwintesencja w dziesięciu wierszach, wierszykach przeważnie, bo krótkich, ale trafiających w sedno. Jakby autorka kierowała się (nie oklepaną jeszcze w momencie powstawania tych utworów) regułą Miesa van der Rohe: „Less is more”. A zatem ta niedługa, wydana w roku 1984, książeczka to właściwie tematyczny zbiorek tekstów już wcześniej znanych i publikowanych, np. „Na kasztany” ukazały się osobno w serii „Poczytaj mi mamo” z rysunkami (podobnie jak w opisywanym ostatnio „Kolczatku”) Danuty Przymanowskiej-Rudzińskiej. Tutaj rysunki, a raczej akwarelki, są autorstwa Zbigniewa Rychlickiego i wszechobecną jesienność idealnie wzmacniają.



Pamiętam, że rodzice posiadali wybór dzieł, chyba 13-tomowy, Ewy Szelburg-Zarembiny. Były to tomy dostojne, oprawne w szare płótno, ale też wydawane w czasach materiałowych braków i na potęgę się rozklejające. Długi czas myślałem, że każdy z tych tomów zawiera bajki, baśnie lub dla dzieci wierszyki. Nie muszę chyba wam mówić, że myliłem się znacząco i Ewa Szelburg-Zarembina pisała też dla dorosłych, nie tylko „Idzie niebo ciemną nocą” spod jej pióra wyszło, nie tylko zaczytywany w dzieciństwie zbiór „Przez różową szybkę”. Nota bene: wkrótce ma się ukazać książka Anny Marchewki „Ślady nieobecności. Poszukiwanie Ireny Szelburg”, która z pewnością więcej światła na tę zapomnianą dziś postać polskiej literatury rzuci. Na pewno warto będzie po tę pozycję sięgnąć.




Cóż jednak mam poradzić na to, że blog ten o książeczkach dla dzieci traktuje? Do „Dziadzia” zatem wracam i zapytać chciałbym siebie samego (a poniekąd także was moim czytelnicy) czy wiersze takie do dzisiejszych dzieci w ogóle trafić są w stanie? To w końcu nie rymowane banały, uproszczone rymowanki, ale wiersze z krwi i kości, klasyczne, myszką trącące, ale także piękne, nieprzegadane i tak bardzo jesienne, że już chyba więcej się do nich jesienności nawciskać nie da. Pamiętam podobne kawałki, kiedyś publikowane w „Misiu”, „Płomyczku” i „Świerszczyku”, wtedy miałem do nich stosunek niezbyt przyjazny, bo wydawało mi się, że to są dosadnie mówiąc „smuty” i łaknąłem czegoś weselszego, Disneya mi się chciało. Ale dzisiaj już mam od disneyowskiego podejścia niestrawność, lżejsze, mniej tłuste, bez sterydów i genetyki wiersze wolę czytać. A takie właśnie, dietetyczne i zdrowe, eko byśmy powiedzieli, są wiersze pani Ewy. 

I dlatego dzisiaj przeczytałem Kostkowi te wierszyki z przyjemnością , chociaż nie powiem zbyt wesołe wciąż nie są, czas ich nie rozweselił, co najwyżej roz-nostalgicznił. Zawierają w sobie utwory Zarembiny dużo obrazów wręcz ikonicznych dla odbioru jesieni w kraju Europy Środkowo-Wschodniej: kasztany, Dziadzio-Mrok, babie lato, odlatujące ptaki, pies palący fajkę przy kominku. Powiedzmy sobie także wprost, że nikt tutaj nikogo złudną nadzieją nie pasie, że jednak będzie jeszcze ładna pogoda, żadne pogodynki w krótkich spódniczkach i szpilkach zwieść tutaj czytelnika nie zdołają, kolorowe pisma nie pocieszą, że aura będzie wprawdzie okropna, ale za to można się ładnie i modnie ubrać, użyć drogich perfum i kupić sobie książkę o okładce w kolorze lawendy. Po staropolsku trzeba się przygotować na czas chłodu, mrozu, śniegu i potem powolnego wychodzenia z tego letargu. Po bożemu długą zimę się tu zapowiada i żadnych zmiękczaczy stosować autorka nie ma zamiaru. Zatem jeśli chcecie dzieci swoje rozjesiennić to sięgnąć powinniście po wierszy tych zestaw a przekonacie się dobitnie, że Ewa nie tylko 07 wzywać może i z jesienią także całkiem dobrze jej wychodzi.

Dziadzio Mrok, Ewa Szelburg-Zarembina, il. Zbigniew Rychlicki, Wydawnictwo Lubelskie 1984

czwartek, 16 października 2014

Jeżyk już tutaj nie mieszka („Kolczatek” Helena Bechlerowa)

Dopóki jeszcze trwa złota polska jesień (niektórzy miłośnicy książek mawiają „złotych polskich jesień” ze względu na dużą ilość oczekiwanych premier wydawniczych w tym okresie) chciałbym napisać o kilku książeczkach związanych z nią tematycznie. Wszak dzieciom dobrze jest tłumaczyć zmiany zachodzące w przyrodzie, także przez czytanie wierszy i opowiadań z tymi zmianami związanych. W ten sposób na pewno szybciej zrozumieją. A dodatkowo w kraju nad Wisłą bardzo często złota polska jesień, przechodzi niepostrzeżenie w słotną polską jesień. O tej drugiej, ze względów medialnych, mówi się znacznie mniej. Nie zamartwiajmy się jednak zbytnio - w naszych literackich skarbcach z pewnością znajdzie się coś na każdą okazję. Na złotę i na słotę. Na złoto i na słoto. Wystarczy poszukać.

Kolczatek - strona tytułowa, Helena Bechlerowa, il. Danuta Przymanowska-Rudzińska, Nasza Księgarnia 1977
A zatem książeczką, która zimną, bezlitosną twarz jesieni konfrontuje z ożywczą, piękną twarzą wiosny jest z pewnością „Kolczatek” Heleny Bechlerowej wydany w serii „Poczytaj mi mamo” (dzisiaj dostępny w zbiorczym I tomie „Poczytaj mi mamo” wydanym przez Naszą Księgarnię). Książeczka dobrze nam znana i oswojona. Czytamy tę historyjkę z Kostkiem przez cały rok, niemniej nasilenie zawsze następuje właśnie jesienią i wiosną. Zilustrowała ją Danuta Przymanowska-Rudzińska. Jej prace kojarzą mi się trochę ze stylistyką psychodelii – szczególnie obrazek kiedy wokół jeżyka „wybucha” wiosna jest prawie jak przeniesiony z klipu „Lucy in the sky with diamonds” zespołu wokalno-muzycznego The Beatles. Dobra, żarty na bok, dalej będzie już tylko poważnie...

Lucy in the sky with jeżyk
Kolczatek to jeżyk, który szuka schronienia na zimę. Swoje poszukiwania prowadzi w miejskim parku-ogrodzie i trzykrotnie nie przynoszą rezultatu, ale za to dają możliwość rozmowy z chochołem, wierzbą i kamieniem. Słyszy od nich trzy zagadki dotyczące lokatorów, którym zapewnili sypialnię. Oczywiście jeżyk nie wykazuje się domyślnością i żadnej zagadki nie udaje mu się rozgryźć. Coś tam próbuje, kombinuje, a my, czytelnicy rozumiemy, że gdyby odgadł wtedy cała historyjka nie miałaby sensu. Wreszcie i kolczaste zwierzątko znajduje zimowe schronienie pod krzakiem berberysu. Wtedy następuje przeskok czasowy do wiosny. Przyroda budzi się do życia a Kolczatek poznaje rozwiązanie zagadek. Coś się zamknęło, a teraz coś się otwiera.



 W pierwszej, jesiennej części tej historii (pomimo postaci sympatycznego jeżyka i wydawałoby się niewinnych pytań, kojarzących się z dziecięcą dociekliwością) tkwi lodowaty cierń. Opowieść jest przepełniona nastrojem nieuchronności, końca jakiegoś etapu, koniecznością zmiany. Kolczatek musi znaleźć schronienie inaczej nie przetrwa zimy, a napotykane trudności przecież go od tego oddalają. Dzieci, w tym Kostek, doskonale wyczuwają to napięcie. Dlaczego nie przyjmie go wierzba, czy tak mało rozgałęzione ma korzenie? Pod wielki kamień już się nie zmieści? W chochole się nie upcha? Nie, nie, nie. Takie są zasady, w chwili próby nikt ci nie pomoże. No chyba, że się sprawdzisz, na przykład odgadniesz zagadkę (chochoł mówi, że jak usłyszy prawidłową odpowiedź to jakiś kawałek miejsca wygospodaruje...). Ale jeśli nie, to radź sobie sam. Takie brutalne przesłanie płynie z historyjki napisanej przez Bechlerową. Brutalne? Może prawdziwe? Niby banalna historyjka o jeżyku... Kilkanaście stron, w zasadzie niewiele się dzieje. A jednak sporo można w tej fabule znaleźć i odkryć. Może warto jeszcze dodać, że jest to książeczka z 1977 roku, z dojrzałego (żeby nie powiedzieć schyłkowego) etapu twórczości Bechlerowej. Wszak nie każdy pisarz musi od razu napisać „Czarodziejską górę” żeby się ze światem rozprawić i aż szkoda, że tak wielu autorom, tak trudno jest to zrozumieć. Na pewno byłoby lepiej gdyby powstawało więcej „Kolczatków”, a mniej nieudanych, nudnych, kilkusetstronicowych powieści.





A zatem książeczka ma też walor „zagadkowy”, ponieważ dzieci mogą się z niej dowiedzieć (i zrozumieć) czym jest zagadka, jak się ją konstruuje i poczuć radość z jej rozwiązania. Mówi trochę o życiu zwierząt – uświadamia, że nie polega ono tylko i wyłącznie na bieganiu po rozkwieconych łąkach pod wiecznie świecącym słońcem w kolorach HD. Obrazowo tłumaczy procesy zachodzące w przyrodzie. A zatem czytajcie o Kolczatku, bo nic, co jeżykowe, na pewno nie będzie wam obce.

/BW/

Kolczatek, Helena Bechlerowa, il. Danuta Przymanowska-Rudzińska, Nasza Księgarnia 1977



wtorek, 14 października 2014

Paddington na jesień ("Miś zwany Paddington" Michael Bond)

Tak się jakoś ostatnio składa, że czytając Konstantemu najczęściej sięgam po swoje ulubione książeczki z dzieciństwa. Z pewnością należy do nich (może nawet zajmuje pierwsze miejsce na podium) „Miś zwany Paddington” Michaela Bonda. Seria o ciekawskim niedźwiadku przyniosła autorowi największą sławę, a jej bohater stał jednym ze sztandarowych londyńskich misiów. Jednym z... bo nie zapominajmy o Puchatku. Mieszka wprawdzie w Stumilowym Lesie, ale także ze stolicy Wielkiej Brytanii pochodzi.
Michael Bond opowiada o przygodach niedźwiadka, który do Anglii przyjechał z Peru. Na londyńskim dworcu kolejowym spotkał rodzinę Brownów, która zaprosiła go do swojego domu. Jak łatwo skojarzyć imię peruwiańskiego niedźwiadka pochodzi właśnie od nazwy londyńskiego dworca, gdzie się wszystko zaczęło... Paddington z pomocą nowych opiekunów, zwłaszcza ich dzieci Judyty i Jonatana, a także swojego mentora, sąsiada Pana Grubera poznaje specyficzny dla niego postkolonialny świat Londynu. Historyjki, które opisuje Bold są bardzo proste, bo mały  niedźwiadek patrzy na wszytko oczyma dziecka. Pierwszy raz jedzie metrem, robi zakupy czy idzie do teatru, poznaje charakterystyczne angielskie normy społeczne i konwenanse. I często nie potrafi ich zrozumieć.

Miś zwany Paddington, Michael Bond, il. Peggy Fortnum, okładka II wydania z 1988, Nasza Księgarnia
Dla Konstantego, na początek, wybrałam opowiadanie „Idziemy do teatru”, bo jak to powiedziała Emma (o ile dobrze pamiętam to głosem Ryszardy Hanin) z „Lata Muminków” (na które Kostek jest jeszcze trochę za mały): ...nic nie wiecie o teatrze. W tym opowiadaniu Paddington zostaje właśnie do tego miejsca zaproszony. Najpierw więc, posiłkując się książkami pożyczonymi od Pana Grubera dowiaduje się co to w ogóle jest teatr. Miś rzecz jasna czytać nie potrafi, ale książki są zaopatrzone w liczne obrazki, a nawet w rozkładane modele sceny.


I rzeczywiście - prawdziwy teatr wygląda dokładnie tak jak w książkach pana Grubera. Paddington jest bardzo zadowolony, bo wszyscy w teatrze są dla niego mili, wieszają płaszcz w szatni, dają program, kawę, lornetkę, prowadzą do loży, a potem następuje zaskoczenie, że za wszystko trzeba jednak zapłacić. W taki oto sposób miś poznaje brutalny świat pieniądza. Potem jeszcze przydarza mu się mała przygoda: z loży, którą zajmują Brownowie na widownię, a w dodatku na głowę (łysą) któregoś z widzów, spada przyniesiona przez misia kanapka z marmoladą (Paddingtonowi cały czas zdarzają się takie sytuacje). Wreszcie zaczyna się przedstawienie. Paddington jak dziecko (a także wielu miłośników telewizyjnych mydlanych oper) nie rozróżnia pokazanej na scenie fikcji od prawdy i bardzo się przejmuje, że zły ojciec grany przez słynnego aktora jest naprawdę zły. Historia o pierwszej wizycie Paddingtona w teatrze oczywiście kończy się happyendem, mimo obaw państwa Brown, że ich podopieczny wpadnie w tarapaty.
A tarapaty bohatera zazwyczaj przywołują uśmiech czytelnika. Kiedy kanapka z marmoladą ląduje na łysinie teatromana Paddington odpowiada „... nic nie szkodzi, mam więcej kanapek w drugiej kieszeni”.

Miś Paddington w swoim klasycznym ubraniu i z nieodzownym atrybutem czyli słoikiem z marmoladą, il. Peggy Fortnum
Książkę zilustrowała Peggy Fortnum, jeszcze żyjąca, 95-letnia dziś ilustratorka. Rysunki wykonane piórkiem z pewnością są doskonale kojarzone przez wszystkich fanów serii. We mnie zostawiły przede wszystkim bardzo sugestywne wyobrażenie Paddingtona w płaszczu przeciwdeszczowym i filcowym kapeluszu. Teraz, jesienią, gdy nadchodzi ponura słota, ludzie w przeciwdeszczowych płaszczach i kapeluszach zawsze jakoś kojarzą mi się z londyńskim niedźwiadkiem... Chociaż założę się, że na pewno nie noszą w kieszeniach kanapek z marmoladą.

/KS/

Miś zwany Paddington, Michael Bond, il. Peggy Fortnum, Nasza Księgarnia 1988

niedziela, 5 października 2014

Herbatka ze starego elementarza („The ABC Picture Book”)

Ten wpis dotyczył będzie książkowej ciekawostki. Wprawdzie nie czytam jej Konstantemu, ale obejrzeliśmy sobie kilkakrotnie obrazki. To stary angielski elementarz „The ABC Picture Book”, który kupiłem niedawno za okazyjną sumę 5 zł. Wydany został najprawdopodobniej przed II wojną światową (nie ma roku wydania, nie wiem czy karta została wydarta czy nigdy go nie było) przez znane pewnie niejednemu (dziś głównie ze słowników i książek językowych) wydawnictwo Collins Cear-Type Press, którego jeszcze wtedy nie kupił Rupert Murdoch (dziś wydawnictwo nazywa się HarperCollins). Jako miejsce wydania podano „London and Glasgow”. Przeszukałem internet, ale niestety nie trafiłem na najmniejszy ślad tej pozycji – żadnych skanów okładki czy pojedynczych stron. Nie wiem czy znaczy to, że jestem marnym riserczerem, czy po prostu trafiłem na dosyć rzadki egzemplarz... Niemniej postanowiłem zachować to wydawnictwo dla potomnych i udostępnić na blogu. Być może to wartościowy pomysł na przyszłość – pokazywanie książkowych ciekawostek...


Książka zawiera alfabet,  w którym każdą literę prezentuje obrazek, a następnie mamy trzy ilustrowane czytanki o przygodach świnki („Porky and his playmates”), misiów („Teddy Bear’s Adventures”) i kota, który wciela się w rolę Guliwera („Gulliver’s Travels”). Na wyklejce okładki jest jeszcze obrazkowa historyjka „Honey pot” o misiu trochę przypominającym Kubusia Puchatka.




Przeglądając ten obrazkowy elementarz nie sposób pozbyć się refleksji na temat zmian jakie zaszły w dziecięcej wrażliwości (a tak naprawdę we wrażliwości dorosłych, bo to oni przecież książki dla dzieci tworzą i wydają).
Zastanawiająca jest już okładka, na której przedstawiono dziewczynkę bawiącą się w five o’clock, która poi siedzącego na jej kolanach psa, za stołem siedzi laleczka z czarną twarzą i nieco makabrycznym uśmiechem (czy ja czasem nie widziałem jej w jakimś horrorze), obok lalki ze ściętym czubkiem głowy, a na dywaniku pluszowy miś. Oczywiście w całej tej sytuacji niczego dziwnego nie ma, dziwny jest po prostu sposób przedstawienia tych zabawek. Kiedy przejrzymy część alfabetową to zobaczymy, że właśnie zabawki z przedwojennego pokoju dziecinnego są jej głównymi bohaterami - lalki, pacynki, pajacyki, misie, króliczki, pieski, kotki, małpki.










Ponieważ to Anglia literę „T” obrazuje tea-time, „U” parasole a „O” piętrowy omnibus. Po „C” (cars) widać, że czasy rzeczywiście raczej zamierzchłe, to samo po „H” (houses), gdzie jednak obok domów w stylu wiktoriańskim pojawia się przebłysk moderny. Wybory niektórych słów mogą trochę dziwić – spójrzcie na „G”! Generalnie ilustracje (szczególnie z części czytankowej) przypominają styl satyrycznych rysunków kojarzonych z przedwojenną prasą.

  






Książka na pewno miała polską właścicielkę (jest podpisana i to czytelnie!), ale najprawdopodobniej mieszkającą na Wyspach i za pomocą „The ABC Picture Book” rozpoczynającą swoją przygodę z językiem Szekspira. Oczywiście, co jest częste w takich przypadkach, książka została wzbogacona przez właścicielkę dodatkowymi „pokolorowaniami” kredką. Co do reszty, niech każdy oceni sam. A jakby komuś się udało ten elementarz zidentyfikować to chętnie czegoś więcej się dowiem...

/BW/

czwartek, 2 października 2014

Highway to frog („Żabie drogi” Małgorzata Kaliszewska)

Czytanie dziecku starych książeczek można niekiedy porównać do pracy archeologa. Może nie od razu takiego jak Indiana Jones (bo czytelnicze odkrycia trudno porównać do zdobywania Arki Przymierza albo Świętego Graala), ale zawsze. Dla mnie ta „książeczkowa archeologia” polega na odnajdywaniu tematów, motywów i rysunków, które dzisiaj z różnych przyczyn, musiałyby zostać zrealizowane w zupełnie inny sposób albo nie zostałyby zrealizowane w ogóle.

Żabie drogi, Małgorzata Kaliszewska, il. Jerzy Flisak. WKiŁ 1991
Tylko czy określenie „stara książeczka” w stosunku do „Żabich dróg” Małgorzaty Kaliszewskiej jest właściwe? Wszak ukazała się w 1991 roku, już po przełomie. No tak, ale to jednak 23 lata temu, więc chyba stara... Jakkolwiek do sprawy podchodzić mówię o czasach kiedy polska literatura dla dzieci szukała nowej drogi w gospodarce wolnorynkowej. Obserwowaliśmy niekontrolowany zalew rynku wydawnictwami do tej pory nad Wisłą niedostępnymi a więc: kolorowymi, błyszczącymi, pachnącymi, w których pojawiali się bohaterowie z zagranicznych kreskówek. Niestety szedł za tym spadek poziomu dopuszczanych do druku ilustracji i tekstów. Wydawnicza epoka łapu-capu. Dzisiaj chyba już minęła, aczkolwiek patrząc na półki w księgarniach wydaje mi się, że wciąż jeszcze działają jej wierni apologeci. I kto wie czy książeczka Kaliszewskiej nie jest trochę tego bałaganu ofiarą? Na dobrą sprawę nie wiadomo kiedy została złożona do drukarni (może jeszcze za PRL?), bo poza tym, że na okładce brak już informacji o nakładzie, wygląda zupełnie jak wydawnictwo z okresu Polski Ludowej (na dodatek zilustrował ją Jerzy Flisak, który w latach 80. stworzył dużo obrazków do książek dziecięcych i jakoś mi się z tymi latami kojarzy). Została wydana w cyklu „Czerwone-Zielone”, jak czytamy na okładce: „Książeczki z cyklu C-Z są przeznaczone dla dzieci w wieku przedszkolnym, które pod opieką dorosłych zaczynają poznawać przepisy ruchu drogowego”.

Polska wieś z początku lat 90. XX w., wyeksponowanie budynku kościoła także coś mówi o czasie wydania...
„Żabie drogi” ukazały się w oficynie Wydawnictwa Komunikacji i Łączności (wtedy jeszcze państwowej), dzisiaj znanej przede wszystkim z poradników samochodowych „Sam naprawiam”. Jak można dowiedzieć się ze strony internetowej wydawnictwa: pierwsze publikacje z „wychowania komunikacyjnego” dla dzieci i młodzieży zaczęto wydawać tam już w 1959 roku.

Rozpoznawanie znaków jest fajne:)
Głównym celem powstania tej książeczki było zaznajamianie dzieci ze znakami drogowymi. I trzeba przyznać, że w przypadku Kostka cel ten został w pełni osiągnięty. Ogląda, rozpoznaje, ma radochę. Ktoś jednak widać nie chciał, aby wydawnictwo to było li tylko tablicą znaków drogowych, dołożono więc do tych znaków historyjkę.
Pierwszoplanowymi bohaterkami tego rymowanego, niedługiego wierszyka (na początku czterowersowa zwrotka rozbita została aż na 6 stron!) są żaby, zamieszkujące zaciszny staw położony obok równie zacisznej a dodatkowo malowniczej wsi. Oto pewnego dnia sympatyczne płazy w pobliżu swojego miejsca zamieszkania wyczuwają smród i słyszą hałas. Zupełnie nie wiedzą z czym mają do czynienia (nawet stojąc obok piramidy ułożonej z kostki brukowej), całą rzecz objaśnia im dopiero światowiec pan Bocian (jak na intelektualistę przystało nosi okulary) – otóż obok wsi budują drogę, kładą bruk a na nim asfalt.

Technologia nieco przestarzała, jednak co asfalt to asfalt
Dlaczego budują? Przyczyn jest wiele: dlatego, że chłop nie może bezpiecznie dowieźć mleka do spółdzielni, bo ludzie nie chcą chodzić pieszo, koń zrobił się niemodny i coraz więcej jest posiadaczy samochodów. Tymczasem budowa spowoduje, że pojawi się gładki asfalt, ale także chodniki, sygnalizacja, wszystko ładnie pięknie – tylko czy w Polsce w ogóle budowano wtedy jakieś drogi? Zapewne jakieś tak. Niemniej wszystko to rozgrywa się w czasach, kiedy było sporo większych problemów niż budowa dróg, jeszcze przed epoką fetyszyzacji autostrad przez kolejne polskie rządy i przede wszystkim w czasach, kiedy nie przejmowano się żabami (przynajmniej oficjalnie). Rospuda miała dopiero nadejść... Dlatego cała ta historia pomimo pozorów realizmu, tak naprawdę jest dla mnie czystą fantastyką literacką.

Bocian-intelektualista nie zjada żab, lecz je naucza
Druga sprawa to widoczne jeszcze w tym wierszyku zauroczenie cywilizacją, przemysłem, unowocześnieniem (pisałem o tym przy okazji „Orzeszka” Sikiryckiego). Sztandar partii został zdarty, ale jej hasła pozostały. A zatem pan Bocian opowiada jak to będzie pięknie a żaby zastanawiają się czy kilku podobnych udogodnień nie zastosować u siebie np. sygnalizacji przeciw-bocianowej? Znaczy jedna się zastanawia a druga przezornie ją poucza (zupełnie jakby się przeniosła z bajki Krasickiego) – lepiej tego nie chcieć, bo jak zaczną budować drogę to nie będą się przejmować niczym, zwłaszcza łąkowymi płazami. Dla mnie jednak to refleksyjne zakończenie wygląda nieco sztucznie…

Nic dodać, nic ująć...
Pieszo - nie, koń - nie, samochód - tak
Otóż żabki drogie z początku lat 90. mam dla was dobrą wiadomość z przyszłości! Będą tacy, którzy zaczną się wami przejmować (ale też wielu takich, którzy nie zaczną)! A już na pewno przejmować się wami będzie literatura dziecięca, gdzie wychwalanie instrumentalnie traktowanego postępu ustąpi miejsca empatii i zastanowieniu nad światem, przyrodą, uczuciami. Tak! Nikt się już nie będzie radował, że mu łąki zaścielają asfaltem, ale z drugiej strony powstaną płatne autostrady, będzie cholernie drogie paliwo i mnóstwo samochodów. I jak powiedział kiedyś pewien Truman: Dzień dobry. A na wypadek gdybyśmy się już potem nie widzieli – także dobry wieczór i dobranoc.

/BW/

Żabie drogi, Małgorzata Kaliszewska, il. Jerzy Flisak. WKiŁ 1991