niedziela, 30 listopada 2014

Grzeczne średniowiecze („Bajka o królu” Jan Brzechwa, „Przepraszam, smoku” Wiera Badalska)

Na początku studiów polonistycznych, na zajęciach u prof. Ludwiki Ślękowej, dowiedziałem się o fakcie, który wtedy był dla mnie sporym zaskoczeniem (zaraz po tym, że „Treny” Jana Kochanowskiego można omawiać przez cały semestr). Otóż wielu badaczy literatury, a także historyków (zwłaszcza w ZSRR) w czasach jedynej słusznej doktryny (a szczególnie za czasów krwawego stalinizmu), wybierając epokę, którą będą się naukowo zajmować stawiało na średniowiecze, twierdząc że łapy ideologii tak daleko w mrok dziejów nie sięgają i tylko pisząc o wiekach średnich resztki myślowej swobody zdołają zachować. Pamiętam, że w tamtym czasie (a była to druga połowa lat 90.) jakoś nie mogło mi się pomieścić w głowie podobne, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, „planowanie ścieżki kariery zawodowej”.

Bajka o królu, Jan Brzechwa, il. Elżbieta Murawska, il. na okł. Janusz Stanny KAW 1977

Przepraszam, smoku, Wiera Badalska, il. Maria Uszacka, NK 1982
 Przypomniałem sobie o tych odkryciach młodości, kiedy czytałem Kostkowi dwie książeczki („Bajka o królu” Jana Brzechwy i „Przepraszam, smoku” Wiery Badalskiej), których autorzy także sięgnęli do (oczywiście umownego) okresu średniowiecza. Zrobili to jednak w innym celu i nie wiem czy profesor Ślękowa byłaby zadowolona, że taką taniej próby komparatystykę uprawiam, niemniej celem autorów tych książeczek była... nauka właściwego zachowania. Tak, tak. Dla wszystkich, którzy liznęli nieco wiedzy o historii ludzkości z pewnością może zabrzmieć to nieco dziwnie, ponieważ kiedy jak kiedy, ale akurat w tamtym czasie zasady właściwego zachowania nie były palącym priorytetem. Skrócenie o głowę, spalenie wsi, rabunek czy zawiśnięcie na szubienicy to i owszem, bez problemu, a nawet w obfitości. Ale savoir-vivre?

Utwór Brzechwy, jak wskazuje tytuł, w centrum przedstawianych wydarzeń umieszcza bliżej nieokreślonego władcę. Początkowo uzyskujemy informacje jedynie o jego zwyczajach żywieniowych – dowiadujemy się więc, że król „pijał mleko i jadał dużo kaszy”. Fakt, że zajada się fanatycznie takimi wartościowymi produktami oczywiście dobrze o nim świadczy, aczkolwiek we współczesnej dietetyce (szczególnie dziecięcej) mleko zdecydowanie odeszło od łask. Jest to o tyle niefortunne, że wiersz Brzechwy napisany został z intencją przekonania do jedzenia grymaśnego młokosa (tak: obawiam się, że płci męskiej)... Poeta nawiązuje tym samym do korzeni gatunku – przecież bajka to niedługi, rymowany, dydaktyczny utwór z morałem, o czym nagminnie zapomniała większość Polaków mówiąc np. „chodź, włączę ci bajkę w telewizji” albo określając mianem bajki wszystko, co się dzieciom czyta.

Król zatem rządzi sprawiedliwie żywiąc się nabiałem i produktami zbożowymi, a tymczasem dworzanom takie zachowanie (i jedzenie) nie w smak. Oni chcieliby spożywać posiłki, które tradycyjnie utożsamiamy z suto zastawionymi stołami uczt królewskich. Jakieś mięsiwo im się marzy, łosoś z rusztu a od biedy nawet knedle. Nic z tego. Pamiętajmy także, że kiedy Brzechwa pisał swój wiersz (pierwszy raz ukazał się w 1958 roku w zbiorze „Sto bajek”, w „Serii z wiewiórką” pierwsze wydanie to rok 1971) w kraju naszym półki sklepowe nie uginały się jak dzisiaj pod ciężarem towarów, a sztandarowym symbolem zaopatrzenia był ocet.

Dworzanie zatem narzekają a tymczasem dieta doskonale służy królowi, który wciąż „rośnie i mężnieje”, ale też jedzenie ma wpływ na jego usposobienie – dowiadujemy się, że nie był zawadiaką, nienawidził wojen i kierował się zasadą „co twoje, to nie moje”. Nie jedzący mięsa powinni go właściwie wciągnąć na sztandary, gdyż niesie właściwe przesłanie antymięsne: no meat, no war.


Bardziej dociekliwi mogliby zapytać co też taki władca robi w średniowieczu i przede wszystkim jak udało mu się tam przeżyć tam dłużej niż trzy miesiące? Brzechwa starał się z tej sytuacji wybrnąć pisząc, że „wróg trzymał się z daleka / Bo wroga król odstraszył” – nie precyzuje jednak w jaki sposób odstraszanie to wyglądało. Jeżeli wnioskować po rysunku Elżbiety Murawskiej (co ciekawe ilustracja okładkowa jest autorstwa Janusza Stannego a te wewnątrz Murawskiej, zresztą zdarzało się to w wiewiórczanej serii kilkakrotnie…) to mieliśmy do czynienia z klasycznym oblężeniem zamku... Wiersz kończy pytanie skierowane do małego czytelnika. Utwór jest oczywiście zrymowany po mistrzowsku i naprawdę przyjemnie się go czyta, samo przesłanie jednak budzi pewne wątpliwości, które przede wszystkim biorą się stąd, że „Bajka o królu” gorzej od innych wierszy Brzechwy zniosła próbę czasu…

Wiera Badalska w „Przepraszam, smoku” (pierwsze wydanie w 1978 roku) umieszcza akcję w miejscu, które spokojnie mogłoby być Krakowem, ale expressis verbis nazwa grodu Kraka nie pada. Być może ze stolicą Małopolski wiele legend, podań i baśni tak bardzo jest zrośniętych, że wprost nie sposób dołożyć kolejnej i to jeszcze posiłkującej się tradycyjnym dla okolic Wawelu zestawem elementów. Co bowiem tutaj mamy? Rzecz jasna króla (na rysunku Marii Uszackiej przypomina Kraka, którego znamy z innych popkulturowych przedstawień) i jego piękną córkę, dalej smoka i rycerzy, którzy próbują poczwarę unicestwić i wreszcie jednego rycerza, dla którego walka jest ostatecznością, a pierwsza broń to… grzeczność i kultura osobista. A z elementów topograficznych jest miasto na wzgórzu i grota. Zaiste autorce należą się słowa pochwały, że nie poszła po najmniejszej linii oporu i nie powstał jakiś sequel „Szewczyka Dratewki”...



A zatem żaden rycerz, rzecz jasna, ze smokiem sobie poradzić nie może (nagrodą jest królewska córka) i kiedy rozwiązania siłowe zawodzą, do akcji wkracza grzeczny rycerz. Bawi mnie ta historyjka, chociaż Kostek słucha jej z poważną miną. To był naprawdę dobry pomysł, żeby rycerz używał grzeczności jako oręża – szczególnie zabawny jest monolog, który kieruje do smoka.
A rycerz mówił dalej:
- Zwykle unikam bójek
ale się pan niestety,
okropnie zachowuje!

Niestety ogniem zionie,
niestety owce dusi,
więc w skórę pan, niestety,
ode mnie dostać musi!
Doceniam kunszt pisarski Jana Brzechwy, ale jego wiersz razi zbyt łopatologiczną dydaktyką. Tymczasem utwór Wiery Badalskiej dydaktykę skutecznie równoważy humorem. Dlatego w tym rycerskim turnieju, który tutaj dosyć niespodziewanie zorganizowałem, to właśnie „Przepraszam, smoku” odjedzie pośród wiwatów tłumnie zgromadzonych widzów, z laurem zwycięzcy na skroniach. „Bajka o królu” będzie się zaś musiała, dosłownie i w przenośni, obejść smakiem.

/BW/

sobota, 22 listopada 2014

Wielkie małe dzieło („Pan Tom buduje dom” Franciszka i Stefan Themersonowie)

Znacie „Lokomotywę” Juliana Tuwima? No pewnie, kto by tego nie znał! A ile lat ma ten wiersz? Innymi słowy: kiedy powstał? Przyznam się wam, że zawsze uważałem tę genialną rymowankę skamandryty za utwór doskonale zakorzeniony w dwudziestoleciu międzywojennym… Przecież to jest  wiersz na wskroś przedwojenny, co podkreślały jeszcze ilustracje Szancera! Tymczasem zaskoczenie – okazuje się, że Tuwim (ale także Brzechwa) jako autorzy dla dzieci debiutowali bardzo późno, dość powiedzieć, że „Lokomotywa” ukazała się po raz pierwszy w roku 1938! Zatem nie był to wiersz znany przedwojennym dzieciom i jego prawdziwa kariera zaczęła się dopiero po wojnie. Żeby jeszcze was trochę zaskoczyć powiem, że ilustracje w pierwszym wydaniu tego arcykolejowego wiersza wcale nie są autorstwa Marcina Szancera, ale warszawskiego, dwuosobowego zespołu graficznego Levitt-Him. Dlaczego o tym napisałem? Ponieważ sezon lat 1938/1939 był w polskiej literaturze dla dzieci naprawdę niesamowity – debiutował też Brzechwa! A jednym z autorów, który wydał w tym czasie ważną książkę był... a raczej było małżeństwo Franciszki i Stefana Themersonów. Napisałem w licznie pojedynczej, bo nie sposób wyobrazić ich sobie osobno. Franciszka zawsze ilustrowała książki napisane przez męża. Małżeństwo tworzyło dla dzieci, jak pisze Janusz Dunin, „dzieła związane z wielkomiejską codziennością, będące pochwałą pracy rodziców”. 


I właśnie w roku 1938, wtedy kiedy po raz pierwszy grubasy zaczęły jeść swoje słynne tłuste kiełbasy ukazała się książeczka małżeństwa Themersonów zatytułowana „Pan Tom buduje dom”. Kolejna dla dzieci (pierwsza była Historia Felka Strąka z 1931 roku – w tym czasie Themerson nie pisał jeszcze dla dorosłych). Małe wielkie dzieło. A na tle literatury dziecięcej tamtego czasu rzecz zupełnie przełomowa.

Wbrew tytułowi nie dotyczy ona wyłącznie budowania domu – to jest historia o fascynacji nowoczesnością (a więc miastem-masą-maszyną). Stawianie przez pana Toma Łebskiego domu jest okazją do przeglądu zdobyczy cywilizacji służących codziennemu życiu człowieka przed wojną. I od razu warto zaznaczyć, że nie są to wynalazki z dzisiejszej perspektywy śmieszne, przestarzałe, trącące myszką. Oczywiście to czy tamto od tamtego czasu udoskonalono, ale rudymenty nie zmieniły się nic a nic. A jak już to raczej na gorsze – wyobrażacie sobie np. żeby rzucać się dzisiaj z radości na szyję murarzowi, malarzowi czy ślusarzowi za to, że tak wspaniale spisali się z robocizną?



Główny bohater to przedwojenny everyman, w meloniku, płaszczu i z parasolem, reprezentujący niegdysiejszy szyk starszy pan tkwiący jeszcze w mentalności XIX-wiecznej, ze zdobyczami cywilizacji będący bardzo na bakier. I temu oto nieświadomemu obywatelowi II RP Themerson serwuje fascynującą podróż poprzez rozwiązania i wynalazki. Jego przewodnikiem jest początkowo architekt Hilary Kąt i to prawie takim przewodnikiem niczym Vergili dla Dantego. Pan Tom to rzeczywiście prawdziwa „tabula rasa”, którego sposób poznawania świata (mimo iż jest jak najbardziej dorosły, ma nawet syna Przemysia) jako żywo przypomina percepcję dziecka. Całość podzielona została na sześć ksiąg mieszczących kolejne „poznawcze” przygody naszego bohatera. Sporo się tutaj dzieje i Pan Tom bezustannie pozostaje w ruchu, wciąż biega a to przez kraje poznając różne rodzaje domów, a to próbuje dotrzeć na miejsce budowy, a to staje przed koniecznością dostarczenia do domu wody, prądu czy wreszcie uregulowania swojego czasu zgodnie z zegarem. Jest to wszystko i edukacyjne, i zabawne, i dynamiczne i po prostu świeże, bezpretensjonalne.


Kilka zdań o tym jak zawód archiekta został przedstawiony u Themersonów. Przede wszystkim człowieka projektującego dom określa się tutaj mianem architekta (Tom Łebski nazywa go budowniczym, ale jak pisałem wyżej ma on niewielkie pojęcie o współczesności). Trzeba zauważyć, że jest to okreśelnie stosowane zamiennie, zupełnie inaczej niż w opisywanym wcześniej na blogu „Domu” Wiery Badalskiej, gdzie słowo architekt nie pada w ogóle. Natomiast jeżeli chodzi o samą treść to bardzo dobrze zostały tutaj opisane fazy pracy architekta i specyfika jego zawodu. Zwróćmy uwagę – architekt w tej książeczce nie jest tylko artystą, nie jest także jedynie autorem projektu – on prowadzi projekt od koncepcji do zakończenia budowy. Pokazuje Panu Tomowi gotowy dom. Nie wiem czy w jakiejkolwiek innej polskiej książeczce dla dzieci tak dobrze pokazano czym zajmuje się architekt. I to w jak najbardziej dzisiejszym znaczeniu. Nie pokazano. Architekci pewnie docenią słowa jakimi Pan Tom dziękuje projektantowi swojego domu:
- Wszystko jest tak pięknie,
jak w pańskim projekcie!
I rzucił się mu na szyję.
I jeszcze o języku (na zasadzie, żeby było po malutkim kawałku o wszystkim). Warto o nim napisać, bo tekst jest naprawdę napisany nietypowo. Ta taka proza skłaniająca się ku wierszowi. Proza podzielona na zdania trzymające rytm nawet jak nie ma rymów. Proza, w której nagle pojawiają się rymowane fragmenty, autor chwilę bawi się w rymowanie a potem znów odchodzi ku prozie, wierszowi białemu. Jak zwał tak zwał. Na przykład, kiedy Tom Łebski zwiedza dach dostajemy krótką opowieść o lśniącej blasze na dachu leżącej. 
PAN DOM ZWIEDZA DACH
Na dachu leżała blacha;
w słońcu lśniła, świeciła.

Kiedy kominiarz po niej chodził,
wołała:
- Bez strachu!

A kiedy złodziej,
Bo i tak czasem bywa,
Skrzeczała:
- Złaź brachu!

Taka to była blacha.
Zgrzytliwa.
Zwróćcie uwagę, żeby tu się pojawiły rymy trzeba zmienić szyk pierwszego wersu. Czyli faktycznie rymu nie ma a jednak czytelnik go wyczuwa.
„Pan Tom buduje dom” to również jeden z tych utworów literatury dziecięcej, w którym dodatkowe smaczki odnajdą dorośli. Gdy się to czyta od razu widać, że powstało w czasach, kiedy pisał Przyboś, futuryści i kiedy skamandryci przemycali do swoich wierszy codzienność. Wyrazy dźwiękonaśladowcze, zabiegi edytorskie, zabawa w skojarzenia – tego jest tutaj mnóstwo, ten tekst się skrzy od tego! A niektóre fragmenty z powodzeniem można traktować jako osobne utwory np. ten o piecu kaflowym.



Oczywiście wszystkie podrzucone wyżej tropy można rozwijać, uszczegóławiać i upajać się nimi, jednak blog ten miał rozbudzać zainteresowanie  a nie prezentować kobylaste, quasi-akademickie teksty. Naprawdę nie mogę się tej książki nachwalić, bo poza wszystkim co powyżej ona się Kostkowi podoba, jego bawią przygody Toma, są takie fragmenty, z których się wręcz śmieje np. tego o kamienicach, które stoją tak ciasno, że zaraz któraś wrzaśnie…



Przyznaję - zawsze ubolewałem nad tym, że w polskiej literaturze przepadały wśród czytelników rzeczy bardziej odważne – w starciu Sienkiewicz-Gombrowicz czy Mickiewicz-Norwid zawsze ci pierwsi mogli liczyć na zdecydowany wśród odbiorców triumf. Dlatego ubolewam też nad tym, że „Lokomotywę” znają wszyscy, natomiast „Tomowi”, tej na wskroś nowoczesnej (w dzisiejszym znaczeniu!) książeczce dla dzieci przypięto łatkę „eksperymentu”, na którą polscy czytelnicy reagują co najmniej paniką. Oczywiście fakt, że Themersonowie osiedli po wojnie w Anglii z pewnością za bardzo się nie przysłużył krajowej recepcji ich twórczości – niemniej powinniśmy pamiętać, że mieliśmy naprawdę genialnych twórców literatury dziecięcej i to takich w skali ogólnoświatowej.


Książeczka „Pan Tom buduje dom” ukazała się zresztą kilka razy w Anglii (pod tytułem „Mr Rouse Builds his House” – Themerson pisał też po angielsku i francusku, więc z pewnością nie polegał na tłumaczach…) i raz w Niemczech. Słowa pochwały należą się też Wydawnictwu Bajki-Grajki Omedia, które wydało książeczkę naprawdę bardzo starannie i poprawiło poprzednie wydanie umieszczając na okładce nazwisko Franciszki Themerson.

/BW/

Pan Tom buduje dom, Franciszka i Stefan Themersonowie, Bajki-Grajki Omedia 2014


Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!



poniedziałek, 10 listopada 2014

Noc to nie wszystko („Gdy zapadnie noc” Tadeusz Kubiak, „Mój dom – moja ojczyzna” Hanna Januszewska)

Denerwuje was, że tak szybko robi się ciemno? Zatem może lepiej nie czytajcie tego wpisu. Będzie bowiem dotyczył ciemności. Może nie egipskich (bo polskich), ale zawsze ciemności. I może nie współczesnych, bo z lat 70. i 80., ale jednak. Ciemność to zawsze ciemność, jakkolwiek próbowano by ją propagandowo wykorzystać. A trochę próbowano, szczególnie w dwóch książeczkach, o których mam zamiar napisać: „Gdy zapadnie noc” Tadeusza Kubiaka i „Mój dom – moja ojczyzna” Hanny Januszewskiej.
 



W socjalizmie wartością największą była praca. Szczególnie zaś uwielbiana, ustawiana na piedestale i celebrowana była ciężka praca fizyczna. Pracowało się przeważnie w dzień. A nocą? Owszem też niektórzy pracowali, ale oprócz tego można było wtedy: czytać zakazane książki, pójść do klubu albo knajpy, zapić się w sztok, dyskutować w kłębach nikotynowego dymu, posłuchać amerykańskiej muzyki albo po prostu – leżeć w łóżku, patrzeć w sufit i myśleć. A takiego swobodnego myślenia to wtedy nie lubiano, oj nie lubiano... Dlatego noc nie do końca była dobra. A jak co jest nie do końca dobre, to trzeba tak to przedstawić, aby się okazało, że jednak dobre jest.


Od Kubiaka możemy się dowiedzieć, że gdy zapada noc - praca wcale się nie kończy. Wręcz przeciwnie – wre na całego! Nocą świat jest pracą wręcz wypełniony i nie może bez niej istnieć. Odbiorcą tego wiersza są wszystkie polskie dzieci (uosabiane rysunkiem śpiącego młokosa na stronie tytułowej i jednej ze stron wewnątrz), którym trzeba było wszak uświadomić, że nie mogą sobie tak po prostu, spokojnie spać, ale spać muszą ze świadomością, że ktoś nad ich snem, a także kolejnym nadchodzącym dniem, czuwa. Mamy zatem przedstawioną całą listę zawodów, przeważnie propagandowo wartościowych (ale też takich, których wykonywanie wiąże się z pewnym… romantyzmem) – milicjant, hutnik, inżynier, maszynista, lekarz, piekarz, strażak. Oczywiście większość zawodów wykonują na łamach tej książki mężczyźni – dla kobiet ostał się tylko zawód spikerki w radiu  i aptekarki. Przy dzisiejszym czytaniu jest to pierwszy, wyraźny minus. Ale przede wszystkim drażni tutaj ton pouczenia, przypomnienia na komunistyczny sposób znanej myśli z „Hamleta”: „Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś” i wreszcie wkurza konstatacja, że wszyscy ci ludzie nie pracują dla pieniędzy, ale wyłącznie dla sprawy, wspólnego dobra, w społeczeństwie naczyń połączonych, gdzie każdy musi stanowić naoliwiony trybik w maszynie, bowiem inaczej wszystko weźmie szlag.




Wymienione w książeczce profesje (z wyjątkiem milicjanta) do dzisiaj istnieją i do dzisiaj wykonuje się je także w nocy. Oczywiście znaczenie co poniektórych znacznie podupadło, ale i tak wydaje mi się, że właśnie ze względu na wartość historyczną można to jeszcze czytać. Mojemu synkowi bardzo się podoba ten zestaw. Gdy się zastanawiałem jakie zawody, powszechnie wykonywane w nocy, mogłyby zostać dzisiaj opisane w książeczce to przychodzą mi do głowy następujące (powszechne w wersji zarówno męskiej jak i żeńskiej): ochroniarz, nocny stróż, bramkarz w nocnym klubie, barman, kasjer, pracownik stacji benzynowej, taksówkarz, kierowca nocnego autobusu. Przyznacie, że hutnik przedstawiony na tle pieca niczym Dante w piekle jest bardziej atrakcyjnym bohaterem niż ochroniarz pilnujący całodobowego marketu? A dodatkowo za wszystkimi wymienionymi w wierszu Kubiaka pracownikami stało jeszcze przeświadczenie, że robią coś dobrego, ulepszają, naprawiają świat. Doprawdy trudno mieć podobne wrażenie w stosunku do wymienionych przeze mnie przykładów… Ilustracje Bogusława Orlińskiego są, zgodnie z konwencją książeczki czyli do bólu realistyczne. 


„Mój dom – moja ojczyzna” Januszewskiej już po samym tylko tytule chciałoby się wepchnąć na półkę z napisem „nachalna propaganda”. Tymczasem zaskoczenie – tekst tego wiersza, bardzo krótki i liryczny, sam w sobie nie stanowi wybitnie rażącego przykładu poetyckiej agitki. Książeczka ukazała się w roku 1981, nie podano miesiąca wydania, ale zakładam że jeszcze przed stanem wojennym. Po wprowadzeniu stanu jego wymowa byłaby chyba dużo bardziej jednoznaczna… Wiersz traktuje o bardzo somatycznym odczuwaniu ojczyzny, którą autorka z uwielbieniem personifikuje (jej tchnienie – nasze tchnienie, jej bicie serca – nasze bicie serca itd.). Prawie jak w erotyku… Bardzo agitacyjny wydźwięk mają za to ilustracje Hanny Krajnik, które w zasadzie prowadzą czytelnika za rękę i pokazują jak powinno wyglądać właściwe tego wiersza odczytanie. Znaleźć na nich można wszelkie atrybuty popkulturowej polskości tamtego okresu – goździki, maki, złote pola, wierzbę płaczącą. Akcja zaczyna się nocą i jest to przedstawienie nocy kojące, bezpieczne, uśpione. Na kolejnych ilustracjach oglądamy arcypolskie kadry skąpane w ciemności – domki wśród pól (ale i fabrykę), wierzbę przy zaoranych polach, kadr z Gdańska (z mewą), kadr z Górnego Śląska (zapchany przemysłem), jest Kolumna Zygmunta, Wawel ze smokiem. Przyglądamy się naszej ojczyźnie w wersji wyciszonej  i dowiadujemy, że jej serce bije razem z naszym, a jej sny są naszymi. To nawet dałoby się jeszcze jakoś znieść… 




Kiedy jednak nastaje dzień, Krajnik pokazuje nam obrazy rolnicze – z kombajnami, złotym zbożem, makami, wozami drabiniastymi. Wynika z tego, że rolnik był najpierwszym obywatelem PRL-u, a rolnictwo najbardziej predestynowanym zajęciem. Żeby nie było – lubię ilustracje Hanny Krajnik, ale w tej książeczce „na dziennych stronach” rzeczywiście wygląda to jak przeniesione z socrealistycznego plakatu. Ostatnie dwie strony ukazują dzieci biegnące po łąkach, którym autorka po wypiciu mleka karze wyczuwać pod stopami tchnienie ojczystej ziemi. No dobra, chciałem tego bronić, ale to jednak agitka.





A zatem kiedy dopadnie was jesienna melancholia, a do głów napłyną (jakby powiedzieli specjaliści od sprzedaży) „dedykowane” myśli i obrazy powinniście się cieszyć, że nikt nie próbuje rozjaśnić waszych czarnych imaginacji światłością pracy. Cieszmy się, że jest po prostu jesiennie ciemno i nikt nie ma prawa nam się do tego wcinać.