piątek, 30 stycznia 2015

Intygrrracja („Tygrys na osiem pięter” Barbara Lewandowska)

Lubicie sztuki Sławomira Mrożka? Zakładam, że tak (inaczej nie miałbym powodu pisać dalej i zepsulibyście mi wstęp…). A zatem być może pamiętacie sztukę z roku 1958 zatytułowaną „Męczeństwo Piotra Oheya”? Bohaterem tego leciwego tekstu jest tytułowy pan Ohey, którego syn zauważył w łazience tygrysa. Czy ten tygrys naprawdę po łazience łazi to nie ma wielkiego znaczenia, bo z chwilą zauważenia rozpoczyna się w domu pana Piotra prawdziwy kołowrót. Wciąż ktoś przychodzi i chce jakoś się do tego tygrysa odnieść, a tutaj – halo – życia rodzinnego by się chciało, spokoju, intymności... No po prostu - Mrożek. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ w roku 1981 Barbara Lewandowska (wieloletnia redaktorka naczelna „Misia”) opublikowała w serii „Poczytaj mi mamo” książeczkę „Tygrys na osiem pięter” i tak mi się ta literatura dla małych (ale nigdy mała!) skojarzyła z wielką literaturą. A nie ma przecież lepszego wstępu od porównania, które uszlachetnia. Czyż nie? Chociaż na dobrą sprawę: czy potrzebne w tym przypadku takie uszlachetnianie? Przecież ten tygrys z kapelusza o swojskim imieniu Fata Sałata broni się sam. Bo to sympatyczna historyjka i do tego pomysłowo napisana. Chociaż lekko ją autorka Mrożkiem przyprawiła.

Tygrys ma osiem pięter, Barbara Lewandowska, il. Bohdan Butenko, NK 1981
Jesteśmy w latach 80., na osiedlu z wielkiej płyty, w jednym z bloków. Cechą charakterystyczną takiego budynku było (i zresztą nadal często jest), że można w nim usłyszeć każdy odgłos. Wiadomo materiałowe braki okresu PRL zaowocowały tym, że budowlańcy z tamtych lat zafundowali blokowiczom dodatkowe atrakcje u domowego ogniska i to jeszcze w czasach przed-reality-szołowskich. Dlatego właśnie można było to i owo od sąsiadów usłyszeć, a niekiedy nawet się nasłuchać lub zasłuchać.



Lewandowska swoje opowiadanie rozpoczyna właśnie od opisania tych odgłosów życia domu wydawanych przez różne sprzęty domowe – fortepian, maszynę do pisania, sokowirówkę, magnetofon, wózek dziecięcy, pralkę, telefon czy telewizor. Zostało to jednak tak napisane, że przedmioty te rozmawiają ze sobą, ich właściciele są mniej istotni, to sprzęty rozpoznają się wzajemnie, swojsko na siebie fukają, opowiadają wciąż te same historie i serdecznie narzekają od parteru po siódme piętro.



Na ósmym zaś mieszka młody, lekko niewydarzony magik, który posiada rzecz jasna cylinder, jednak nie potrafi go właściwie wykorzystać. Uparcie chce wyczarować królika i za nic nie może. Za radą kolegi postanawia wreszcie najsampierw zmaterializować sałatę, za którą królik powinien wyskoczyć – ale wyskakuje nie królik a tygrys o imieniu Fata Sałata. Oczywiście wszyscy mieszkańcy wpadają w popłoch i chronią się w ciemnej piwnicy. Tam przestraszeni nasłuchują kroków tygrysa i przy okazji poznają się wzajemnie, a my poznajemy ich. Na przełamanie lodów wypijają wspólnie sok jabłkowy, a potem (już nie w piwnicy) jedzą drożdżowy placek. Może nie będę zdradzał, co wywabiło mieszkańców z podziemia i jak to się kończy – w każdym razie dzięki tygrysowi sąsiedzi z bloku przestają być dla siebie anonimowi i zbliża ich wspólne, traumatyczne przeżycie (któremu zresztą autorka nadała absurdalne, mrożkowskie rysy).




Dlaczego cenię tę historyjkę? Ponieważ od razu widać, że autorka traktuje swoich czytelników poważnie, jak partnerów a nie półgłówków, którzy nic nie rozumieją i podobnie jak ryby głosu nie mają. Młodzi odbiorcy muszą się wykazać spostrzegawczością, poznawczym sprytem, wysilić trochę, bo nie wszystko zostało im tutaj podane na tacy. Spójrzmy na przykład w jaki sposób poznajemy mieszkańców bloku. Najpierw są przedmioty i odgłosy, które wydają, potem głosy ich właścicieli w ciemnej piwnicy i dopiero na końcu widzimy samych właścicieli. Można sobie na przykład wyobrazić jak wygląda posiadaczka pralki a potem skonfrontować swoje wyobrażenie z rysunkiem Butenki. Ilustracje to kolejny atut „robiący” tę historyjkę. Wiadomo Butenko pinxit. To wręcz podręcznikowy przykład jak ważne jest, aby w książeczce dla dzieci tekst uzupełniał się z ilustracjami, a ilustracje z tekstem. Gdyby odebrać jeden z tych elementów, drugi od razu stawałby się kulawy i nieudolny. Jak ten magik z ósmego.


Nie wiem czy utwór Lewandowskiej został wznowiony w dziełach zebranych Naszej Księgarni, jeśli nie to polecam poszukać po internetach i antykwariatach. Nie bądźmy anonimowymi mieszkańcami! Stańmy się dla ludzi mieszkających drzwi w drzwi kimś więcej niż tylko odgłosem włączonego sprzętu RTV/AGD! A na zakończenie, tym razem muzycznie i całkiem a propos, Tom Waits, który śpiewa o sąsiadach. /BW/


sobota, 24 stycznia 2015

Kundzia nie traci nadziei („Podróż w nieznane” Adam Bahdaj)

Mądra historia spod pióra Adama Bahdaja o ludzkich sprawach ze zwierzętami w roli głównej. Dzieje morskiej (a raczej jeziornej) eskapady myszki Kundzi, przywołujące na myśl starą literacką tradycję przypisywania ludzkich cech zwierzętom. Tacy panowie jak La Fontaine, Krasicki czy Kryłow w swoich bajkach dydaktycznie a bywało, że dosadnie wyśmiewali ludzkie wady i wychwalali zalety. Wiem, że przywołane nazwiska z dawnych wieków wielu osobom nie kojarzą się wcale z tradycją starą, piękną i wspaniałą, ale raczej bardzo nudną. Jednak niech was to nie odstrasza od przygód bahdajowskiej myszki! To jest po prostu krzepiąca opowieść! I lepiej niż z twórczością bajkopisarzy porównać ją można z baśniami Andersena, gdzie wspólne bytowanie ludzi z gadającymi lub myślącymi zwierzętami, roślinami czy przedmiotami jest równie nienachalne, a przez swą prostotę naturalnie metaforyczne.

Podróż w nieznane, Adam Bahdaj, il. Maria Mackiewicz, Nasza Księgarnia 1984
Swoją drogą ciekawe czy ktoś kiedyś zrobił zestawienie zwierząt, które statystycznie najczęściej pojawiają się w literaturze dziecięcej – jakkolwiek by taka statystyka wyglądała z pewnością mysz zajmowałaby w niej wysoką pozycję.



Wydarzenia w „Podróży w nieznane” (1972) przedstawione zostały dwutorowo. W części otwierającej i zamykającej obserwujemy zabawy (najprawdopodobniej wakacyjne) rodzeństwa Ani i Janka. Dzieci najpierw puszczają na wodę wydrążony z kory sosnowej statek z ładunkiem polskich cukierków, a potem go poszukują i wreszcie odnajdują. To część realistyczna. Natomiast „środek” opowiadania zajmują perypetie Kundzi, która skuszona torebką z cukierkami wchodzi na pokład łódeczki i wiatr wypycha ją na środek jeziora. To jest właśnie część bajkowa, w której sympatyczna „gryzońka” będzie rozmawiać z napotkanymi zwierzętami i jednocześnie starać się nie tracić nadziei na bezpieczne dotarcie do brzegu.




Ale nawet przygody Kundzi umiejętnie balansują pomiędzy bajkowością a realizmem. Owszem myszka, motyl, ryba i ważka sprawnie posługują się językiem polskim i każde z tych stworzeń precyzyjnie nazywa swoje uczucia i analizuje własną kondycję, ale z drugiej strony zwierzęta nie robią też nic, co wykracza poza ich biologiczną naturę – Kundzia boi się utonięcia, motyl obawia się rosy, ważka jest zbyt słaba, a ryba tylko na moment się wynurza. Działania naszych zwierzęcych bohaterów nie odbiegają więc od ich rzeczywistych możliwości – to przecież prawdopodobne, że mysz skuszona jedzeniem weszła na łódkę. Z drugiej strony tę sytuację  doskonale można odnieść do człowieka, który na ten przykład opętany chciwością, żądzą czy nawet konsumpcyjnym zaślepieniem (pamiętajmy, że zaczęły się wyprzedaże;) wpada w takie czy inne tarapaty albo życiowe problemy. A potem spotyka się z różnymi reakcjami osób, które te tarapaty zauważają. A jak radzić sobie w kłopotach według zasad Bahdaja? Dobrocią, oddaniem, chęcią do pomocy drugiemu.




Ilustracje Marii Mackiewicz o przygaszonych kolorach (chociaż może tylko wydają się przygaszone, a to wina mojego nieco pożółkłego egzemplarza…) pasują do klimatu tego tekstu, napisanego prostymi zdaniami, ładną polszczyzną. Dobrze się to czyta i ogląda, chociaż nie ma tutaj też żadnych fabularnych fajerwerków. Jednym słowem historia wartościowa zarówno dla dzieci, jak i dorosłych.
A za puentę niech posłuży puenta z opowiadania Bahdaja: „Jesteś uratowana, Kundziu. I zapamiętaj, że nigdy nawet w największym niebezpieczeństwie, nie wolno ci tracić nadziei”.

PS Historię myszki Kundzi znaleźć można (we właściwych kolorach:) w pierwszej księdze "Moich książeczek" wydanych przez Naszą Księgarnię.

/BW/

czwartek, 15 stycznia 2015

Balkon non-fiction („Przygoda na balkonie” Helena Bechlerowa)


Oto historyjka pióra Heleny Bechlerowej, która uszlachetnia mieszkaniowe marzenie każdego mieszczucha. Któż bowiem żyjąc w mieście nie marzył bądź nie marzy o balkonie? Ten erzac wiejskiego lub podmiejskiego ogrodu bądź tarasu, stanowi niekiedy jedyny stały kontakt z naturą w betonowej dżungli. Oczywiście pominę milczeniem rozmiar balkonów w blokach z wielkiej płyty (i na deweloperskich współczesnych osiedlach zresztą też) i pozostawię do namysłu czytelnika  fakt, że według badań architekta Christophera Alexandra „balkony i ganki, których głębokość jest mniejsza niż dwa metry prawie nigdy nie są użytkowane”. Na dodatek „Przygoda na balkonie” (1982) została zilustrowana realistyczną kreską Marii Orłowskiej-Gabryś i na jej ilustracjach przedstawiony dom nie wygląda na statystyczne lokum człowieka z miasta AD 1982... Wszak widzimy tutaj masywną, porządną kamienicę i takiż masywny balkon, pod którym dodatkowo rośnie drzewo – przywołuje to raczej skojarzenia przedwojenne. Oj wielka płyta taki udogodnień raczej nie oferowała...


Pytanie za sto punktów: o jaki balkon opiera się Szymek na ilustracji okładkowej? Na pewno nie o swój... (patrz rysunek poniżej)
  

Przechodząc jednak do samego opowiadania - cenię Bechlerową za to, że potrafi wykorzystać w celach artystycznych zupełnie prozaiczną sytuację. Chociaż czy nie jest to aby cecha wszystkich wielkich artystów? Szymek siedzący podczas upalnych wakacji na balkonie z nogą w gipsie wyobraża sobie przygody, których mógłby doświadczyć. Dodajmy, że są to przygody klasyczne, pozbawione znamion cudowności czy fantastyczności (odwiedzić dżunglę czy las, popłynąć statkiem, polecieć samolotem). I w zasadzie mały bohater tylko do tych przygód „zagląda”, marzy o nich, ale ich nie doświadczy. Dzieci polskie w latach 80. nie przeżywały przecież „arystokratycznych” (chciałoby się rzecz wzorem krytyki peerelowskiej – „burżuazyjnych”), przepełnionych magią, niezwykłością i tajemnicą przygód jakie były udziałem bohaterów „Tajemniczego ogrodu” Burnett czy „Alicji w krainie czarów” Carolla. 


 


Polski chłopiec wyobraża sobie trzy przygody, ale dopiero czwarta się poniekąd (i jak najbardziej zwyczajnie) ziści. Owszem historia ma pewne, nikłe znamiona baśniowe, nieśmiało odciągające ją od realizmu, kiedy Szymek rozmawia ze swoimi zabawkami (a one mu odpowiadają) – tygrys ma go zabrać do dżungli, sarenka do lasu, a pajacyk nad morze i w chmury. Ale jakoś nietrudno jest mi sobie wyobrazić, że dialogi zabawek wypowiada sam rekonwalescent. 




Swoją drogą - już widzę taki pomysł zrealizowany w Hollywood... Chłopiec zeskakuje z balkonu i przenosi się w dżunglę rodem z „Avatara”, las z „Władcy pierścieni” albo morze z „Piratów z Karaibów”. A każda zabawka nabiera wspaniałych, atrakcyjnych wizualnie kształtów (tygrys jak w „Życiu Pi”) i żadna nie przepuszcza okazji, żeby Szymka zabrać w jakieś cudowne, komputerowo podkręcone krainy. Byłoby dużo skakania, czarowania i walki na miecze. U Bechlerowej oczywiście nic się takiego nie dzieje – chłopiec prosi, ale zabawki zdecydowanie odmawiają. Po co będziesz się stąd ruszał? Przecież tutaj jest dobrze! Tutaj masz wszystko! – mówią.




„Przygoda na balkonie” ma jednak ważne przesłanie. I kto wie czy w dzisiejszych czasach nie jest nawet bardziej istotne niż kiedyś... Otóż od fikcji czy nierealnych marzeń ważniejszy jest kontakt z drugim człowiekiem. Na balkonie przypadkowo ląduje latawiec, a wkrótce za nim w mieszkaniu pojawia się jego właściciel Paweł. Chłopiec odbiera „Srebrną mewę” i odchodzi, ale wraca. Nie mamy wątpliwości, że to początek prawdziwej przyjaźni. W jednej chwili smutnemu i popłakującemu Szymkowi zmienia się humor. Bo przecież nic go tak nie poprawia jak świadomość przynależności do jakiejś wspólnoty. Tę zmianę symbolizuje nawet tygrys, który z roli współrozmówcy będącego w stanie przenieść chłopca do tropikalnego lasu zostaje zdegradowany do roli przycisku do sznurka latawca.

A zatem wymowa opowiadania Bechlerowej jest niezwykle krzepiąca i pozytywna, ale mi nasunęło się jeszcze jedno pytanie: czy dzisiaj chłopiec z nogą w gipsie siedziałby latem na balkonie? Czy może jednak wybrałby kanapę przed telewizorem albo konsolą do gier, a jeżeli nawet ktoś zdołałby wyciągnąć go na balkon to wziąłby ze sobą laptopa lub smartfon? Wtedy z pewnością przegapiłby latawiec, który swoją drogą na pewno nie unosiłby się w powietrzu, bo kolega Paweł robiłby sobie wakacyjny trip po Europie i co najwyżej wrzuciłby na fejsa słitfocię trzaśniętą pod Sagrada Familia. Lepiej jednak wylogujmy się z takich myśli i czytajmy Bechlerową analogowo, wspominając czasy, kiedy poziomki i latawce miały zupełnie inny smak a na miejskich balkonach kwitło życie.

/BW/

Helena Bechlerowa, Przygoda na balkonie, Nasza Księgarnia 1982, seria: Poczytaj mi mamo

wtorek, 6 stycznia 2015

Wesołe miasteczka są bardzo smutne („Drewniane konie” Ryszard Marek Groński)

Niekiedy mam wrażenie, że najsmutniejszymi ludźmi na Ziemi są satyrycy. Niewykluczone, że bezustannie myślą jedynie o żartach, gagach i skeczach, co powoduje maksymalne wyjałowienie w dziedzinie bycia zabawnymi i na inne życiowe aktywności nie starcza im już tak cennej vis comica. Dlatego poza sceną pozostają poważni jak koncert w filharmonii. Być może w sklepie, na basenie, w kolejce do kasy biletowej albo w poczekalni u lekarza, kiedy każdy człowiek może okazać się Cyceronem i otrzymać swoje pięć minut sławy – oni właśnie są brani za totalnych sztywniaków i ludzi, z którymi nie warto rozmawiać? Tego rodzaju podejrzenia nie naszły mnie jednak w wyniku obserwacji drogi artystycznej Jana Pietrzaka czy Andrzeja Rosiewicza, nabrałem ich po przeczytaniu „Drewnianych koni” (1971) napisanych przez Ryszarda Marka Grońskiego (a zilustrowanych przez Eryka Lipińskiego). Autor niewątpliwie intensywnie robił w satyrze, m.in. współtworząc (z Lipińskim zresztą) znany tygodnik „Szpilki”.

Drewniane konie, Ryszard Marek Groński, il. Eryk Lipiński, BW Ruch 1971 
Historia, którą przedstawił w książeczce dla dzieci z pewnością ani śmieszna, ani rubaszna, ani nawet wesoła lub wywołująca lekki uśmiech nie jest. „Programowo” bliżej jej do klasycznych „Trzech świnek”, o której to baśni Bettelheim pisał, że „przedstawia problem wyboru między rządzeniem się w życiu zasadą przyjemności, a kierowaniem się zasadą rzeczywistości”. O ile jednak opowieść o świnkach wyraźnie skierowana została do dorastających dzieci i kończy ją istotna, nomen omen krzepiąca, nauka, o tyle  z "Drewnianymi końmi" sprawa taka oczywista nie jest. Według mnie przede wszystkim powinni ją przeczytać maturzyści, którzy wybierają kierunek studiów. Młodsi chyba jej w pełni nie zrozumieją. Chociaż może właśnie zrozumieją! Może pasuje do dzisiejszych, szalonych i dziwnych czasów, kiedy już kilkuletnim dzieciom rodzice wybierają drogę życiową i zawodową? „Synku, córeczko chyba nie chcecie być jak ten konik z karuzeli?”. A więc jacy?




Opowieść rozpoczyna się od opisu wesołego miasteczka. Opis ten jest zupełnie odstręczający, przedstawiający ten przybytek zabawy, jako miejsce smutne i opuszczone. 

Wiatr potrząsa lampionami i serpentynami z bibułki, krzywe lustra patrzą na siebie i nie pokazują nic, bo cóż może pokazać lustro, gdy przegląda się w drugim lustrze…
Beczka śmiechu jakoś nikogo nie śmieszy. Pajace na strzelnicy mają głupie miny i płatami obłazi z nich farba. Nawet trawa na terenie WESOŁEGO MIASTECZKA – wgnieciona, wbita w ziemię nie może rosnąć, zachowując pamięć wielu nóg, które po niej deptały.

Tak się akurat składa, że jeżdżąc rowerem do pracy, mijam wesołe miasteczko ulokowane na wrocławskim Placu Społecznym. Przeważnie oglądam je w porach, kiedy nikt go nie odwiedza, kiedy wszystkie te karuzele i strzelnice są wyłączone i prezentują sobą niestety bardzo podobny, przygnębiający widok. Rzeczywiście – nad wyraz smutny. Dla świetności wesołe miasteczko potrzebuje światła, głośnej muzyki, krzyku rozentuzjazmowanej dzieciarni i smrodu popcornu tudzież cukrowej waty. Wtedy widać, że to wszystko ma jakiś cel. Tylko taki sztuczny blichtr potrafi chwilowo wesołe miasteczko ożywić. Bez tego boleśnie wychodzi z niego prawdziwa natura - tekturowej dekoracji, atrapy. Miasteczka, które nie jest miasteczkiem. Czy jednak na pewno? Z książki Rema Koolhaasa „Deliryczny Nowy Jork” dowiedzieć się można, że ogromne lunaparki stanowiły pierwotną zabudowę wielu kwartałów, na których powstały potem drapacze chmur Manhattanu… Istotnie trafna to metafora rozwoju dzisiejszego świata. Od lunaparku do korporacji.




Zajmijmy się jednak treścią książeczki. Oto trzy konie, na co dzień, obracające się na karuzeli – Amigo, Santos i Klementyna – postanawiają zamiast kręcić się „w koło Macieju” opuścić swoje miejsce pracy i zamieszkania, aby udać się na łąkę, która w ich marzeniach i opowieściach urasta do rangi końskiej krainy szczęśliwości. Opuszczają teren wesołego miasteczka niedostatecznie pilnowanego przez zaspanego strażnika, przebiegają przez miasto i docierają na łono natury. Na łące przeżywają najpiękniejszy dzień życia. Kiedy jednak znudzi im się swoboda decydują się rozpocząć najlepiej znaną sobie zabawę… w karuzelę. Opowieść kończy motto: „Jak ktoś się już do czegoś przyzwyczai – nie tak łatwo mu rozpocząć nowe życie”.



Przypomniał mi się wywiad z Januszem Czapińskim, który kiedyś czytałem. Psycholog mówił tam o naszych ludzkich wyborach, że im dłużej żyjemy, tym możemy ich dokonywać mniej. Cytując: 
- Ale to są coraz cieńsze gałązki tego wielkiego drzewa genealogicznego naszych wyborów. Bo już wybraliśmy pień i główną gałąź. Trudno jest się cofnąć. I mamy zawężoną liczbę opcji.
Z „Drewnianych koni” także dowiadujemy się, że nasze wybory w pewnym momencie nas determinują, ograniczają. To na pewno przydatna nauka, jednak cała książeczka tchnie trochę nastrojem beznadziei i to mimo jaskrawo wielokolorowych ilustracji Lipińskiego. Mam wrażenie, że bardziej powstała z myślą o dorosłych niż dzieciach. Być może jakimś słabym dowodem na to jest fakt, że została wydana przez Biuro Wydawnicze Ruch, poza serią „Poczytaj mi mamo”.

Drewniane konie, Ryszard Marek Groński, il. Eryk Lipiński, BW Ruch 1971