wtorek, 31 marca 2015

Kolektywnie na ratunek!

Był sobie raz uparty Koziołek, który wbrew ostrzeżeniom mamy poszedł na spacer i dopadła go burza na środku łąki. Kiedy odpłynęły czarne chmury okazało się, że stoi na wysepce, dookoła rozciąga się woda a na niego mają chrapkę zbóje-wilcy. Koziołkowi nie pomaga znajoma świnka sąsiadka (przepływa obok łódką), także będąca zwierzęciem hodowlanym a więc ziomkiem, rodakiem (z takim to podobnie jak z rodziną, najlepiej się na zdjęciu wychodzi...). Na szczęście okazuje się, że w lesie jest sporo dzikiej zwierzyny, która bardziej przejmuje się losem Koziołka, chociaż przecież o wiele bliższe sercu winno jej być prawo, że wygrywa silniejszy. A jednak – ptaki, pospołu z bobrami i zającami budują tratwę, ratują głupiutkiego Koziołka i dają wilkom bolesną nauczkę. Całość kończy uroczysty obiad, obity tyłek Koziołka i wyproszenie z biesiady wrednej świnki. Dzikie zwierzęta ratują zwierzę hodowlane przed innymi dzikimi zwierzętami - tak wygląda fabuła „Nie płacz koziołku” (1962) Sergieja Michałkowa.




Ze zdziwieniem zauważyłem, że czytając ostatnimi czasy Kostkowi tę rosyjską prózkę dla dzieci, która kiedyś była szkolną lekturą (a może nadal jest), zaczynam myśleć o dzisiejszej sytuacji w Rosji. Patrzę na historię odciętego od świata Koziołka i złych, żarłocznych wilków przez pryzmat podsycanego przez media zagrożenia wojną. Wszak Sergiusz Michałkow to ojciec Nikity Michałkowa, niegdyś wybitnego (chyba lepiej: bardzo dobrego) reżysera, który zrobił „Niedokończony utwór na pianolę” i nagrodzonych Oscarem „Spalonych słońcem” i który od kilku ładnych lat robi niemożebne wręcz chały i jest uznawany za jednego z najbardziej proputinowskich ludzi kultury w dzisiejszej Rosji. Ostatni jego film, podobno nieoglądalny, dzieje się zresztą na Krymie.

A pomijając nawet ten dzisiejszy kontekst i fakt, że Sergiej Michałkow był hołubiony zarówno przez Związek Radziecki jak i Rosję putinowską nie da się jednak zapomnieć o tym, kiedy ta książeczka została napisana. A działo się to w czasach, gdy wszyscy pisarze w ZSRR, nawet autorzy książek dla dzieci, dążyli przede wszystkim do ukształtowania „człowieka radzieckiego”. Dlatego jak pisze Anna Wrońska: „Wiodącą funkcją oficjalnej literatury radzieckiej był dydaktyzm, oparty na pouczeniach, nakazach, zakazach i przedstawianiu wzorów do naśladowania”. Zresztą pisze ciekawie i dużo więcej, właśnie o autorze „Nie płacz Koziołku”, warto poczytać tutaj. 




Wróćmy do samego tekstu, który, trzeba przyznać, nie jest, na tle innych dokonań Michałkowa seniora, w jaskrawy sposób propagandowy. I pewnie dlatego to właśnie on, jako jedyny, ocalał w świadomości dzisiejszych polskich dzieci – fakt, że tłukli go w dużych nakładach na pewno też trochę pomógł;) Swoją drogą – ciekawe czy Nasza Księgarnia opublikuje Koziołka w którymś ze zbiorczych tomów „Moich książeczek”, które właśnie zaczyna wydawać...

A wracając do historii. Z jednej strony wydaje mi się całkiem krzepiąca, bo Koziołek w sytuacji ze wszech miar podbramkowej otrzymuje pomoc ze strony, z której raczej się jej nie spodziewał. I w ogóle jest to taka podręcznikowa, bezinteresowna pomoc – zwierzęta mówią, że muszą go ratować i nie ma żadnych wątpliwości, nie ma żadnych wichrzycieli, marud czy pesymistów. Robią, co do nich należy – budują, dowodzą, zdobywają jedzenie.

Z drugiej strony nie podoba mi się sposób w jaki ptaki rozprawiają się z wilkami. Może i zasłużyły na nauczkę, ale przecież podążały tylko za głosem instynktu (pozostałe zwierzęta mają instynkt gdzieś). Tymczasem latające hufce naprawdę brutalnie się z wilkami rozprawiają (np. zrzucając kamienie). Wydaje mi się, że rozwiązanie siłowe nie jest najlepszym sposobem na zażegnanie konfliktu, niemniej jest na pewno sposobem bliskim rosyjskim standardom, które znamy z historii i telewizyjnych wiadomości. Jednak czy warto to prezentować dzieciom?




Wilki zostały przedstawione u Michałkowa w bardzo złym świetle, brak im też autoironicznego rysu, który miał chociażby wilk w Czerwonym Kapturku. To stwory krwiożercze, czyhające na niewinną, bezbronną istotę, ale też wyrachowane. Przecież na Koziołka czają się wilk z wilczycą, ale już na misję schwytania zwierzęcia zostają wysłane trzy młode wilki łobuzy. No tak – jedni, tam na górze, podejmują decyzje i czerpią profity, ale potem na pole walki wypychane jest nieświadome niczego mięso armatnie. Chociaż to akurat sposób znany z wielu armii, ale fakt: Armia Czerwona stosowała go aż nazbyt często i chętnie. Wreszcie rękoczynów dopuszcza się stary kozioł, który sprawia synkowi lanie. Dzisiaj powszechnie już wiadomo, że to raczej świadectwo słabości rodzica niż jego absolutnej władzy. No, ale miało być pewnie dydaktycznie i bez sentymentów. Co z tego wszystkiego pozostaje? Przyjaźń? Pozornie tak, ale przecież jak wiadomo nie sposób się zaprzyjaźnić z całym tłumem. To kolejna charakterystyczna cecha radzieckiej literatury, gdzie ponad jednostkę stawiano kolektyw, wspólnotę. Przez wspólnotę można być albo wchłoniętym (Koziołek), albo odsuniętym (świnka). Innej drogi tutaj nie ma.

W taki oto sposób miałem pisać o książeczce dla dzieci a wyszedł mi tekst antywojenny. A co tam: make love, not war. A ilustracje Antoniego Boratyńskiego są cudne.

/BW/

Nie płacz Koziołku
tekst: Sergiusz Michałkow
ilustrował: Antoni Boratyński
Nasza Księgarnia


Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem zamieszczonych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!




środa, 25 marca 2015

Wariacje afrykańsko-wiejskie („Był gdzieś haj taki kraj / Była gdzieś taka wieś” Franciszka i Stefan Themersonowie)

Naprawdę trudno nie podziwiać Themersonów. Szczególnie trudno, kiedy się pomyśli, że swoje książeczki dla dzieci tworzyli w latach 30. XX wieku! Dzisiaj są systematycznie wyciągane z archiwum, wycierane z kurzów zapomnienia i na nowo odkrywane przez polskie dzieci i ich rodziców. Być może brzmi to niczym hasło z peerelowskiej świetlicy, ale kurcze – naprawdę „odkrywane”, naprawdę przez „polskie dzieci” i naprawdę „ich rodziców”. W skali mikro przez Kostka i przeze mnie. Najpierw zmierzyliśmy się z wspaniałym Panem Tomem, a teraz mamy kolejny przystanek w naszej podróży themersonowskiej czyli „Był gdzieś haj taki kraj/Była gdzieś taka wieś” (książka po raz pierwszy ukazała się w 1935 roku, teraz najnowsze wydanie zostało starannie przygotowane przez Wydawnictwo Widnokrąg).


Książki Themersonów mają jedną szczególną właściwość – nagradzają cierpliwych. Wielokrotna lektura bardzo im służy. Znaczy służy czytelnikowi. Mogę nawet wymienić fazy, w których zwykle je poznajemy. A więc pierwszą fazę można określić jako obwąchiwanie. Po raz pierwszy się czyta, a dziecko po raz pierwszy słucha. Aparat głosowy jeszcze trochę opornie się toczy po wyboistej językowej drodze, którą Stefan Themerson wytyczył nam pomiędzy okładkami, a oko niepewnie jeszcze przeskakuje po rysunkach Franciszki, dla których nie ma na stronie niewłaściwego miejsca. Za pierwszym razem trudno niektóre łamańce potoczyście przeczytać, człowiek liczy czy już wszystkie „a” wymówił, patrzy czy wszystkie obrazki wypatrzył (tutaj szczególnie schemat wymiany tortu na kwas zawiera wiele szczegółów).



Ale już przy drugim, trzecim, czwartym czytaniu (faza pierwszych stabilnych kroków) język powoli oswaja się ze „zlepami, szumami i ciągami”, już nie ma problemu, żeby fechtować po kilka razy obok siebie imionami Sabarawarak czy Karawarabas, zaczyna się łapać na czym polega ten łańcuch makowo/tortowo-kwasowo/chlebowo-ościowy a czytanie wypowiedzi w języku lisio-rudym i maraszewskim robi się zabawne. Wtedy przychodzi czas na fazę trzecią (czyli ja wiem... poznawczą), kiedy tekst nie stanowi dla nas przeszkody, poznaliśmy wszystkie meandry, wiry i zakola, nadchodzi zatem pora, aby wznieść się na wyższy poziom percepcji, odkrywać nowe sensy, odnajdywać poukrywane smakołyki. Czytaliśmy to kilkanaście razy i zawsze kiedy Kostek już spał ja dalej siedziałem przy jego łóżku i raz jeszcze wertowałem książeczkę. Zwykle tego nie robię, bo w końcu poezja dla dzieci to nie Przyboś, ani Białoszewski. Cóż tutaj jednak trochę jest, a jednocześnie podoba się dzieciom. To prawie jak połączenie kwasu z makiem, tfu – ognia z wodą. Ale – udało się.



Jak najlepiej opisać ten utwór? Szalona rymowanka w kostiumie afrykańsko-wiejskim? Tak, rymowanka, w której wszystko (pozornie) może się zdarzyć, a jednocześnie wszystko zostało dokładnie przemyślane. „Był gdzieś haj taki kraj” oparty został na pomyśle lustrzanego odbicia. Widać to od razu, kiedy tylko weźmiemy książkę do ręki - można ją bowiem czytać z dwóch stron. To taki oczywisty główny trop, sygnał do tego, żeby kolejnych „odbić” poszukiwać w treści, obrazkach, typografii, słowach. Do tego oczywiście neologizmy, eksperymenty słowno-brzmieniowe, niespodziewane skojarzenia. Nie ma tutaj dużo tekstu, ale w tym „niewiele” kryje się całe mnóstwo znaczeń. Wiadomo – mniej znaczy więcej. Mies van der Rohe pokochałby Themersonów bez wątpienia.

Czy ten pan na dole nie przypomina wam miłośnika punka?
 

Ale to jest także książeczka, która przemawia do dorosłych (albo raczej kiedyś miała przemawiać). Historyjka o wsi na przykład odwołuje się do rzeczywistej sytuacji na polskiej przedwojennej wsi, która tonęła w błocie. Być może niektórzy pamiętają jak wyobrażał sobie Polskę Cezary Baryka bohater „Przedwiośnia” Żeromskiego – wydawało mu się, że w nad Wisłą stoją szklane domy. Tymczasem po przekroczeniu granicy zobaczył chałupy tonące w błocie. Themersonowie, miłośnicy nowoczesności przedstawili ten obraz w formie delikatnej karykatury. Podobnie uczynili ze spekulanctwem, którego krytyka szczególnie czytelna jest we fragmencie dotyczącym „kraju”. Chociaż nawet nie spekulanctwie, ale sytuacji tego kto coś produkuje  albo tworzy. Być może sami autorzy spotkali się z sytuacją, którą Kazimierz Staszewski zwerbalizował kiedyś w pierwszym zdaniu utworu „Muj wydafca”. Doprawdy każdy, kto przynależy do „klasy kreatywnej” musi potwierdzić, że zasada ta zachowała aktualność: najwięcej tracą ci, którzy powinni zyskiwać najwięcej, a więc autorzy pomysłu, którzy nadali mu realne kształty a potem, o zgrozo, postanowili korzystając z pomocy różnorakich pośredników, osiągnąć sukces na rynku.

A patrząc na ilustracje nie mogę się uwolnić od myśli, że jeden z mieszkańców wsi przypomina mi punka z epoki wczesnego Jarocina. No, ale to chyba kolejny dowód na to, że zarówno teksty jak i ilustracje Themersonów wyprzedzały swój czas. Themersons not dead!

Był gdzieś haj taki kraj / Była gdzieś taka wieś, Franciszka i Stefan Themersonowie, Widnokrąg 2013

wtorek, 17 marca 2015

Metropolis z Krecikiem w tle („Krecik w mieście” Zdeněk Miler)

Książeczki, które powstały na kanwie hitowych filmów (czy to animowanych czy aktorskich) zwykle staram się omijać szerokim łukiem. No bo jeżeli ktoś umyślił sobie dać pierwotny artystyczny wyraz jakiejś historii za pomocą medium filmowego i na dodatek jeżeli sztuka ta udała mu się dobrze to pytam: po co?

Chwila refleksji…

Też pytanie! Oczywiście: dla kasy! Dobrze to znamy. Przykładowo każda szczęśliwa mama (albo tata) dziecka płci męskiej wie o niezwykłej gadżetowej karierze niejakiego Zygzaka McQuenna i jego kumpla Złomka (bohaterów filmu „Auta” wyprodukowanego przez Pixar czyli Disneya). Nie sposób wprost zliczyć wszelakich gadżetów (są wśród nich także książki powtarzające fabułę animacji) pochodzących z tego filmu. Spotykamy je wszędzie: w kiosku, w hipermarkecie, na stacji benzynowej. Pokażcie mi jedno miejsce, gdzie nie można kupić niczego związanego z „Autami” a odzyskam wiarę w ludzkość...

Takich przykładów jest zresztą multum i wymienianie ich wszystkich zajęłoby wiele sążnistych stron. Przecież prawie za każdą kreskówką emitowaną w telewizji czy pokazywaną w kinach rusza olbrzymi, nachalny mechanizm promocyjny, który zmiata (albo wgniata) z powierzchni ziemi rzeczy bardziej ambitne czy niszowe. Ale jak wiadomo, ostatecznie to zwycięzcy piszą historię…

Krecik w mieście, Miller Novotny, Grafag 1997


„Krecika w mieście” wypożyczyliśmy z biblioteki na wyraźną prośbę Kostka (zdjął ją z półki, kiedy zobaczył, że na okładce są samochody). Nie jest to być może przykład wymarzonej selekcji dziecięcej lektury, jednak jakiś czasu temu musiałem sobie powiedzieć jasno, że Kostek nie zawsze musi podzielać moje wybory. I przykładowo obecność w fabule (bądź na ilustracjach) samochodów stanowić może dla niego wystarczający bodziec do bliższego zapoznania się z daną pozycją. Nie jest to dla mnie żadnym problemem, chętnie czytam Kostkowi książki, które sam sobie wybierze (ostatnio ćwiczymy „Trampka” na zmianę z Themersonami) – może i zabrzmi to górnolotnie, ale wybory to integralny element życia. A wybierać chłopak ma gdzie i z czego, bo oprócz biblioteki osiedlowej, gdzie jest wszystko od Sasa do Lasa, posiadamy cały zbiór książek darowanych przy różnych rodzinno-rocznicowych okazjach a kupowanych na zasadzie, że książka dla dzieci ma być kolorowa i można ją nabyć gdzieś po drodze, przy okazji np. na poczcie albo w kiosku mówiąc do okienka: „Proszę jakąś książeczkę, wie pani, dla dzieci. Co tam pani ma…”. Posiadamy takich pozycji sporo i jakoś nie mam serca zamknąć ich w plastikowym pudle z napisem: Nie otwierać. Oj, a wiele z nich w pełni zasłużyło na taki los. 




I znowu zagłębiłem się w poboczne rozważania, a tymczasem nie ja się miałem zagłębiać w słowa, lecz Krecik w glebę. Pamiętamy: czeska kreskówka z dzieciństwa, którą chciwie oglądało się w PRL-u także dlatego, że była zagraniczna. Mówcie co chcecie, ale dla mnie Czechosłowacja to była zagranica pełną gębą. Byłem tam raz w latach 80. i w sklepie nie wiedziałem na co patrzeć.

Krecika wymyślił i narysował Zdeněk Miler, który kreatywnie podszedł do zadania zrobienia filmu edukacyjnego o produkcji tkaniny. Wymyślił, żeby dodać zwierzęcego bohatera, ale nie chciał kopiować Disneya (dlatego odpadał pies, kot,  mysz, kaczor) – poszedł do lasu i potknął się o kretowisko. Tyle legenda. Potem jak wiadomo zaczęły pojawiać się kolejne filmy o przygodach sympatycznego posiadacza kultowego kopca. Produkcje te firmowane są przez Millera (zmarł w 2011 roku). Swoją drogą prawo autorskie w Czechach musi działać jakoś lepiej, skoro u nas co rusz internet rozgrzewa wiadomość o skrajnej biedzie, w którą popadli twórcy kultowych polskich kreskówek, a to Reksia, a to Bolka i Lolka. Jak mi się wydaje Miler z podobnymi problemami raczej się nie borykał... 



Książeczka rzecz jasna także jest wtórna wobec filmowego pierwowzoru, który powstał w 1982 (papierowe wydanie ukazało się w Czechosłowacji w 1987). Tak się jednak złożyło, że akurat nie oglądałem tego w tv. I muszę przyznać, że dezynwoltura Millera w kreowaniu kolejnych scen tej historyjki zrobiła na mnie wrażenie. Używając terminologii z dziedziny filmu (co nie jest bezzasadne biorąc pod uwagę pierwowzór) można powiedzieć, że Miller prezentuje tutaj takie kino epickie (albo kreskówkę epicką). Co rusz mamy wielkie, całostronicowe obrazy pokazujące trzy małe zwierzątka w starciu z błyskawiczną urbanizacją. Jest to nieco efekciarskie i leśni bohaterowie trochę się w tym gubią. Chyba jednak siła tych historyjek tkwiła w tym, że były to małe przygody małych zwierzątek. Tutaj brakuje mi tej kameralności. Za wielkie jest to wszystko, nie dopasowane i nie pogodzone ze sobą. Ale wizja sugestywna i niewesoła.


Dnia pewnego do leśnej głuszy, gdzie mieszkają oprócz Krecika, jego przyjaciele Zajączek i Jeżyk wjeżdżają maszyny. Okazuje się, że cywilizacja człowieka postanowiła wyciąć las i na jego miejscu postawić ogromne miasto, przedstawione zresztą prawie jak w „Metropolis” Langa, tylko z przyjemną, dziecięcą kolorystyką (błękitne niebo, barwne maszyny i samochody, zielona trawa). Wszyscy mieszkańcy lasu ewakuują się w pośpiechu, ale nasza trójka przyjaciół wychodzi z założenia, że tutaj jest ich dom i postanawiają zostać. Tymczasem cały las pada pod naporem pił mechanicznych. Pozostała trójka upatruje sobie  pniaczek, na który wchodzi i obserwuje zachodzące wokół zmiany. Przede wszystkim jednak jakaś ważna osobistość (zaraz po położeniu kamienia węgielnego) daje im podpisany i opieczętowany dokument, dzięki któremu stają się faktycznie mieszkańcami przyszłego miasta. Ten dokument bardzo im się później przyda.


Czytając „Krecika w mieście” trzeba pamiętać, że powstał w epoce, kiedy budowa miasta działała na rządzących niczym afrodyzjak. Dlatego niby jest to historia o wymowie ekologicznej (akcja z wpychaniem serdelków w rury wydechowe rzeczywiście przednia), ale z drugiej strony miasto jest kolorowe, przyciągające wzrok a wszyscy są dla zwierząt mili i pomocni.. Nasi bohaterowie radzą sobie z molochem pokazując magiczny papier, który otwiera im (dosłownie) każde drzwi a na końcu zostają ewakuowani przez rozczulone ich losem łabędzie. Zarówno metropolia jak i osoby podejmujące w nim decyzje – wszystko kojarzy się z hasłami i realiami socjalizmu, z takim kolorowym totalitaryzmem. Nasze zwierzątka delikatnie deprecjonują rzeczywistość, w której się znalazły mówiąc: „Ludzie zbudowali miasto dla siebie i swoich samochodów”. Ale nie dostajemy odpowiedzi na pytanie – po co w ogóle całe to miasto zostało zbudowane? Dzisiaj takie pytanie samo ciśnie się na usta, w tamtych czasach, kiedy budowa fabryk i bloczysk sama w sobie była fetyszem, zapewne nie za bardzo o tym myślano...



Reasumując: połączenie świata krecikowego i cywilizacyjnego nie do końca się tutaj udało. Miller skupił się na pokazywaniu ogromu miasta i ludzkiego czynu a zapomniał o Kreciku. Odniosłem wrażenie, że sympatyczne stworzenie zostało wstawione trochę na dokładkę. I w rezultacie opowieść ta ani do końca i zdecydowanie nie ostrzega przed niekontrolowanym rozwojem, ani nie pokazuje wyższości życia w lesie i roli natury. Trzeba jednak pamiętać, że na otwartą krytykę urbanizacji Miller nie mógł sobie wtedy pozwolić.

Wydawnictwo Grafag nie spisało się z tłumaczeniem tekstu książeczki ("kropelki pachnącej rosy") i na dodatek sprzeniewierzyło się edytorskiemu standardowi umieszczając partie dialogowe w cudzysłowie, co bardzo-bardzo utrudnia czytanie.

PS Po napisaniu recenzji postanowiłem obejrzeć telewizyjny pierwowzór tej historii i uważam, że jest o kilka klas lepszy od tego co zostało zaprezentowane w książeczce! Jest niepokojący, smutny, ale też chwilami bardzo zabawny. Jest wiele dodatkowych scen, które w książeczce zostały pominięte i przede wszystkim nie ma dialogów, tylko muzyka i charakterystyczne odgłosy, które dodatkowo wprowadzają widza we właściwy dla danej sceny nastrój. Wydanie papierowe, nawet pomimo ogromnego nagromadzenia ilustracji, jest tylko słabym odbiciem filmu. Więc tym razem chyba lepiej obejrzeć niż czytać!

/BW/


Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!



piątek, 6 marca 2015

Wąż rządzi („Elmer i wąż” David McKee)


Przyznaję się od razu – nie znam innych książeczek, których bohaterem jest Elmer słoń w kratkę stworzony przez Davida McKee. A nawet w posiadanie tej jedynej, która stoi na naszej półce weszliśmy trochę przypadkowo - ciocia Kostka pracuje w bibliotece i niekiedy dostajemy od niej paczkę książek „nie przyjętych do księgozbioru” lub „wycofanych z księgozbioru” (przy okazji: Dzięki Marta!). Książeczka o Elmerze była jedną z nich.

Elmer i wąż, tekst i ilustracje: David McKee, Papilon 2008
Słoń to zwierzę w literaturze dla dzieci dobrze zadomowione. Z wężami już trochę gorzej, co nie znaczy, że zupełnie źle. Wszak większość osób zapewne kojarzy węża jako istotnego bohatera Biblii, która to kreacja przysporzyła mu znacznej sławy jako czarnemu charakterowi. Jak się okazuje promieniuje to nawet na literaturę dziecięcą. Cóż... jedna charakterystyczna kreacja czy rola to nieraz przekleństwo dla odtwarzającego ją aktora (o czym przekonał się np. Stanisław Mikulski po wcieleniu się w Hansa Klossa). W tym przypadku oczywiście wąż nie jest tak „czarny” jak w Starym Testamencie, ale także zwiesza się z drzewa i obmyśla intrygi. Uspokajam: są to intrygi o mniejszej sile rażenia niż te biblijne (patrz: wygnanie z Raju), niemniej fabułę pana McKee rozpędzają i napędzają. 


Zwróciłem uwagę na tę książeczkę, ponieważ wydawało mi się, że piętnuje pewną idiotyczną prawidłowość dzisiejszego zglobalizowanego, internetowego świata: jeżeli powiesz coś o kimś (nawet wierutną bzdurę) wiele razy, to ten ktoś wreszcie w to uwierzy, a nawet może to na niego wpłynąć fizycznie (u McKee chodzi o wmawianie choroby, prowadzące do rzeczywistego zachorowania). Oczywiście powyższa technika manipulacyjna była zapewne znana długo, długo przed czasami globalnej wioski - jednak mam wrażenie, że ostatnio nastąpiła potężna jej eskalacja... Tego typu sposoby należy bezlitośnie ośmieszać i myślałem, że ta książeczka mi w tym pomoże. Niestety, zawiodłem się.

Szkicowo o fabule: Elmer ma ochotę leniuchować, ale pozostałe słonie chcą mu zrobić kawał. Nie potrafią wymyślić niczego konstruktywnego, więc udają się do węża, który proponuje, aby mówić Elmerowi, że wygląda blado. Zaraz jednak przebiegły gad pełznie do kratkowanego słonia, zdradza mu zamiar współbraci i proponuje współpracę w daniu nauczki żartownisiom. Natomiast słonie namawiają do kawału inne zwierzęta. 


Według mnie pomysł zilustrowania „techniki wmawiania” został przez autora w znacznej mierze zaprzepaszczony. Bo na dobrą sprawę nie dowiadujemy się jak ona działa – przecież Elmer zostaje od razu ostrzeżony przez węża! Od tej pory wiemy, że jest to wmawianie na niby, wmawianie sobie a muzom, które nie ma na słonia w kratkę żadnego wpływu. Trudno zaangażować się w taką opowieść, która toczy się z bezpieczną przewidywalnością i zamiast ilustrować, co może się stać i jak to przezwyciężyć, stanowi popis przebiegłości węża, który swobodnie wkręca zarówno niezbyt lotnego Elmera, jak i mało elokwentną resztę słoni. Właśnie – nie przekonuje mnie też kolejny bohater myślący tylko o leniuchowaniu czy jak kto woli „nicnierobieniu”, i jeszcze to, że inne słonie (nawet w sporej grupie) nie potrafią wymyślić jaki kawał spłatać Elmerowi. Dlaczego te słonie muszą być głupie? Dlaczego stają się bezmyślnymi pionkami w zagrywce węża? Ja wiem, że to jest zagrywka niewinna, wymyślona dla żartu, ale zgrzyta mi to po prostu.


Język tłumaczenia, a więc pewnie i oryginału jest przeważnie idealnie przezroczysty, a chwilami niestety drażniąco naiwny. Co do ilustracji autorstwa również Davida McKee (zbiera mi się coraz więcej dowodów na to, że ilustrator i pisarz w jednej osobie to niezbyt dobre połączenie…)  w pierwszej chwili pomyślałem o nich jako o popowej wersji stylistyki Celnika Rousseau z na maksa podkręconą saturacją. Ale to są dobre ilustracje, zwierzęta wyglądają wiarygodnie (z wyjątkiem outsidersko pokratkowanego tytułowego bohatera i momentu kiedy zwierzęta się śmieją) i na pewno nie jest to jakiś post-disneyowski rzyg. Przyznać jednak też muszę, że nie gustuję w takiej pstrokaciźnie kolorów (nawet przygaszonych), nagromadzenie barw w istocie jest spore. Mi to trochę przeszkadza.


Seria o Elmerze, jak zdążyłem się przekonać przeglądając internet, to światowy bestseller, znany i wydawany w wielu krajach, co z pewnością stanowi świadectwo uniwersalności tych opowieści. Jak napisałem w pierwszym zdaniu – nie znam innych części, być może są ciekawsze, ale ta, którą poznałem nie przekonuje mnie do tego, aby sięgnąć po kolejne. 

/BW/