wtorek, 30 czerwca 2015

Formalnie 2 lata, pełnoprawnie roczek!

Blog „Co czytam Konstantemu” ma już dwa lata. Formalnie, ponieważ pierwszy rok jego istnienia uznać zależy za, w dużej mierze, stracony. Zatem pełnoprawnie możemy mu liczyć roczek. Właśnie tyle ile skończyła niedawno nasza córka Matylda, na którą mówimy Matysia. Jej także już czytamy, więc tę rocznicę (tudzież dwulecie) chcielibyśmy uczcić delikatną zmianą nazwy naszego bloga.

Zdajemy sobie sprawę, że w świecie poddanym prawom rynku zmiana nazwy, loga czy brandu poprzedzona jest długą pracą całego sztabu ludzi, którzy potem próbują przekonać innych ludzi, że to jest to samo tylko trochę się inaczej nazywa i wygląda. My takich obietnic składać nie będziemy, tym bardziej że pewnie trochę się zmieni i wrócą przykładowo książeczki dla młodszych dzieci, a w ogóle to wszyscy wiemy jak to jest z tym mówieniem, że „wszystko będzie jak dawniej”.

Mamy cichą nadzieję, że dochowaliśmy się przez ten czas kilku wiernych czytelników. Wiemy jak wiele osób pisze ciekawe blogi o książkach dla dzieci i wiemy też, że wielu z was ma w ciągu dnia niewiele czasu na jakiekolwiek czytanie. I tym bardziej cieszy nas, że zaglądacie na CCK.

A zatem blog nasz od dzisiaj będzie nazywał się „Co czytam Konstantemu i Matyldzie”. I znowu niejeden copywriter złapałby się za głowę – Za długie! Niechwytliwe! Zbyt zawężony target! Nie prowadzimy jednak tego bloga w celach zarobkowych. Po prostu piszemy o tym, co przeczytaliśmy wieczorem naszym dzieciom, a do tego staramy się przemycić kilka dodatkowych informacji.


A zatem czytajcie nas, odwiedzajcie, bo z pewnością opiszemy i pokażemy wam jeszcze wiele ciekawych książek! A na zdjęciu Kostek z Matysią.




wtorek, 23 czerwca 2015

Dzień Ojca (Kartka z Przeszłości nr 3)

Z okazji dzisiejszego Święta Ojca składamy wszystkim Tatom, którzy czytają tego bloga najlepsze życzenia. I specjalnie dla was przypominamy drugą stronę z 12-ego numeru Misia z roku 1985. A na niej wiersz Teresy Chwastek-Latuszkowej i rysunek Wandy Orlińskiej. 



środa, 17 czerwca 2015

Czytanie w cieniu drzew (Projekt „Książka na Księżu”)

Być może jest wam znany pewien rodzaj amerykańskich filmów z pozytywnym przesłaniem, których fabuła wygląda mniej więcej tak: jest sobie dzielnica, ulica lub okolica, w której źle się dzieje (mieszkańców terroryzuje gang motocyklowy, banda chuliganów albo bogacz chcący wykupić cały teren i zbudować tam bungalowy albo galerię handlową). Oczywiście nie zawsze musi się dziać tak źle i dochodzić do rękoczynów, nieraz winna jest po trochu nieufność, przyzwyczajenie, obawa, lenistwo, które powodują, że ludzie zamiast żyć obok siebie, żyją osobno, każdy w swoim świecie. Zamykają sobie przed nosem drzwi, nie sprzątają psich kup, nie pomagają sobie dźwigać ciężkich toreb z zakupami a niekiedy plują sobie nawzajem z okien na głowę.


I wtedy w takim amerykańskim budującym filmie zawsze pojawia się jakaś postać albo kilka postaci, którym się chce całą sytuację zmienić i którzy wnet pokazują, że zwykłą rozmową, pomysłem i uśmiechem można wiele zdziałać. Pod wpływem działań takich osób cała dzielnica, ulica bądź okolica stopniowo i powoli zmienia się – ludzie zaczynają się do siebie uśmiechać, pożyczać sobie cukier i sól, rozmawiać z sobą, pomagać. Być może pamiętacie jak czuliście się po seansie takiego filmu, pamiętacie to wypełniające was uczucie, że na pewno wszystko będzie dobrze? Ale pewnie też myśleliście sobie, że życie to nie amerykański film i to wszystko przecież tutaj u nas, w Polsce, gdzie człowiek człowiekowi wilkiem, tutaj nie może się wydarzyć. I oto na Księżu Małym taki właśnie amerykański film po trochu zaczyna się spełniać. Pojawili się ludzie (oczywiście nie znikąd:) którzy zaczęli utożsamiać się z osiedlem i robić coś fajnego. Wpadli na ciekawe pomysły, wcielili je w życie, a mieszkańcy pozytywnie na te działania zareagowali. 
Działania mają miejsce w przestrzeni osiedla zaprojektowano w roku 1928 przez Paula Haima i Alberta Kemptera. Kiedyś mieszkali tutaj Niemcy, potem przyjechali z różnych stron Polacy i dzisiaj znowu pojawiają się nowi mieszkańcy i „wsiąkają” w to osiedle. Trudno się dziwić tej fascynacji: zostało tutaj jeszcze sporo przestrzeni (której w pasie dookoła zgodnie z planem miejscowym nie można zabudować), dużo zieleni i jest w miarę bezpiecznie (brak podcieni, otwartych bram, duża odległość od wielkich osiedli). Oczywiście nie jest też tak, że żyjemy w raju. Żyjemy wśród ludzi, w mieście, którego oddech nawet przez działki, tory kolejowe i tereny wodonośne jednak czuć. Innymi słowy metafory o ostoi przypominającej komara zaklętego w bursztynie uważam jednak za nieco naciągane...

Osiedle Księże Małe (niem. Klein Tschansch) tuż po wybudowaniu, źródło fotki: https://dolny-slask.org.pl/3462540,foto.html?idEntity=533919
 

W tym momencie mała dygresja: działo się to w zimową niedzielę parę lat temu. W tamtym czasie posiadałem aż dwa słynne księskie sznurki do wieszania bielizny. Kasia poszła z Kostkiem na sanki a ja siedząc w mieszkaniu usłyszałem nagle łomot – okazało się, że pod oknami przejeżdżał samochód do przeprowadzek i zerwał jeden ze sznurków. Wyszedłem i zacząłem rozmawiać z kierowcami – panom było trochę głupio, tłumaczyli się, sytuacja z kategorii niezręcznych. Nagle przybiegł kolejny pan, który na ten samochód do przeprowadzek czekał. Tak, tak - przybiegł sąsiad z Księża, mieszkający kilka klatek dalej, nieznany mi zupełnie człowiek, który z miejsca, nie przebierając w soczystych słowach zreferował mi gdzie też on ma mój sznurek do wieszania bielizny. Oczywiście o jakiejś symbolicznej refundacji czy zwykłym słowie „przepraszam” nie było mowy. Powiedział tylko:
- A Zieloni o tym wiedzą?
A zakończył: A tak w ogóle to ile lat pan tu mieszka?
Niestety nie odpowiedziałem mu wtedy jak należy. Po raz kolejny zrozumiałem jak smakuje owo uczucie, które Francuzi określają mianem l’esprit de l’escalier. Dlatego mojemu anonimowemu sąsiadowi chciałbym odpowiedzieć w tym wpisie.


Otóż anonimowy sąsiedzie nieważne ilu lat tutaj mieszkam, z pewnością krócej od ciebie, ale przecież to, że ty mieszkasz dłużej nie znaczy, że możesz sobie pozwalać na więcej. Fakt, że mieszkali tutaj twoi rodzice a może nawet dziadkowie, nie oznacza przecież, że wiesz o tym osiedlu wszystko, jesteś tutaj panem, a wszyscy nowi powinni stulić dzioby i milczeć, ewentualnie biernie przytakiwać, bo co oni mogą o tym wszystkim wiedzieć? Wydaje mi się to bardzo smutne, że ludzie myślą tak jak ty, a jednocześnie cieszę się z działań, które pokazują, że nie masz racji. Bo osiedle Księże Małe to nie tylko dobrze zrobiony modernizm i dużo zieleni, to także, a może przede wszystkim, ludzie. Różni ludzie. Ci, którzy mieszkają tutaj całe życie i ci, którzy wprowadzili się wczoraj. Ja między nimi żadnych różnic nie widzę.


Oj trochę wpadłem w ton społecznikowski, a tymczasem pora przejść do rzeczy. W zeszłym roku pisałem krótko o Gotowych do star-tu (tutaj można przeczytać), tym razem napiszę o projekcie Książka na Księżu. Projekt ten został utkany wokół istotnego momentu funkcjonowania osiedla – oto biblioteka z pomieszczeń przy przedszkolu „Mały Książę” zostanie przeniesiona do serca osiedla (czyli w zasadzie tam, gdzie jest jej miejsce), pod komin, obok przychodni, do wspaniałych ceglanych, modernistycznych budynków. W planach jest zorganizowanie domu kultury i nawet pojawiły się na ten temat dwa artykuły w lokalnej GW (tutaj jeden z nich) Za projekt odpowiada fundacja Domek Kultury, którą bardzo fajnie prowadzą Monka i Grzegorz Stadnikowie wspólnie z Katarzyną Lewandowską. W ramach Książki na Księżu odbyły się warsztaty scrapbookingu i szukanie sekretów, było drzewo mądrości i przenośmy antykwariat, spotkania z pisarzami i ilustratorami, była Galeria na Chorzowskiej w ramach, której można było przypomnieć sobie klasyczne ilustracje polskich autorów.

A 13 czerwca, na skwerze przy ulicy Katowickiej, w upalny, letni już właściwie, dzień pod koronami drzew odbył się piknik czytelniczy w ramach projektu KnK. Przyszły dzieci, żeby posłuchać czytania i rodzice, żeby porozmawiać. Było ciasto, kawa, zakładki do książek, poduszki do siedzenia i ławki a także koce, wszystko pokryte słonecznymi łatkami. Prowadzę bloga o dziecięcych książeczkach, a jednak nie mam złudzeń, że z czytaniem nie jest dzisiaj dobrze. Tym bardziej cieszy fakt, że tak wiele osób (bo w skali osiedla było ich wiele) chciało przyjść i czytać albo słuchać. Że przez chwilę mogliśmy się poczuć jak w alternatywnej rzeczywistości, gdzie słowo pisane ma moc integrowania. Oczywiście to było skierowane przede wszystkim do dzieci, a dzieciom chce się czytać dużo bardziej i być może gdyby zorganizować podobną imprezę o dorosłym czytaniu to efekty byłyby mniej spektakularne. Ale też nie wszystko można od razu zmienić, nie działa to przecież w ten sposób jak pstryczek-elektryczek w wierszu Juliana Tuwima: Bardzo łatwo: Pstryk - i światło! A jeżeli już tak przypadkowo zeszliśmy na temat elektrycznej, ale przecież energii to chciałbym, żeby ta energia ludzka, która z nami była przez te trzy najlepsze według Zygmunta Staszczyka miesiące roku (kwiecień, czerwiec, maj) mogła zostać na cały rok. Czy jest taka szansa? Z pewnością powstanie domu kultury na Księżu byłoby dobrym w tym kierunku krokiem. Niniejszym wszystkim tego życzę i kończąc ten dosyć długi wpis zapraszam 20 czerwca o 12.00 na przenoszenie biblioteki.

/BW/

piątek, 12 czerwca 2015

Ciężki sen Jasia („O Jasiu śpiochu i zagubionym czasie” Wojciech Próchniewicz)


Istnieją takie książeczki, w których ilustracje „ustawiają” odbiór fabuły. Ba, jest wiele, bardzo wiele takich książeczek, że wspomnę chociażby o baśniach Andersena z ilustracjami Szancera (bo ilustracji Stannego z wydania 3-tomowego w dzieciństwie nie znałem). Tak między nami mówiąc: ja za Szancerem nie przepadam, oczywiście doceniam, szanuję itd., ale jakoś nigdy nie był to bliski mi styl rysowania. 
Jednak kiedy czytam, albo myślę o tych historiach klasycznych, które wyszły spod pióra genialnego Duńczyka to zawsze mi się jawią te światy szancerowskie, te krynoliny i bibeloty, te twarzyczki lalczane i w ogóle cała ta Szancera jaskrawość, albo raczej mroczność, niegdysiejszy, przedwojenny bałagan tych wnętrz i przestrzeni.

Wspominam o tym, bo jak ulał pasuje do recenzji wiersza Wojciecha Próchniewicza zatytułowanego „O Jasiu śpiochu i zagubionym czasie” (1985) a zilustrowanego przez Statysa Eidrigevičiusa. Dzięki tym ilustracjom, wiersz ten rymowany jawi mi się jako historia z pogranicza horroru i science fiction. I mam wrażenie, że to zasługa ilustracji właśnie. Gdyby przykładowo Wydawnictwo Lubelskie zleciło tę robotę Butence, a przecież spokojnie mogłoby zlecić – jakże inaczej odczytywałbym tę historię. Pewnie lżej, jako zabawną drobnostkę. Normalnie wyobrażam już sobie tego alternatywnego Butenkę, szkoda że nikt nie podjął inicjatywy typu „Jak inni ilustratorzy zilustrowaliby baśnie Andersena”. To byłaby trudna inicjatywa wiem.


Hmmm... trochę brzydko potraktowałem wiersz Próchniewicza. Tymczasem jest to dobrze zrymowany kawał liryki dla trochę starszych dzieci, dziesięciozgłoskowiec ze średniówką. Autor nadając swojemu utworowi taką formę i tytuł nawiązywał z pewnością do klasyki uosabianej choćby utworem (będącym oryginalnie fragmentem „Kordiana”) Juliusza Słowackiego „O Janku, co psom szył buty” (posiadamy wydanie z ilustracjami nomen omen Szancera). Czytaliście kiedyś dzieciom Słowackiego? Od pierwszej połowy XIX wieku język trochę się zmienił i na pewno nie jest to łatwe do czytania mniejszym dzieciom (jak Kostek). I niestety ten brak lekkości (z innych rzecz jasna powodów) czuję także u Próchniewicza. Tej lekkości, która jest darem danym nielicznym pisarzom i pozwala pisać zabawnie o rzeczach niekoniecznie zabawnych, tak jak np. pisał Jan Brzechwa w wierszu „Kuma duma”. 

Fabuła: Oto pewien Jaś bardzo lubił spać i ciężko było dobudzić go rano, więc wymyślił sobie, że gdyby nie było czasu to mógłby się wreszcie porządnie wyspać. I nagle dnia pewnego jego życzenie zostaje spełnione, co niesie za sobą wiele przykrych konsekwencji znanych nam właśnie z horrorów i filmów science fiction (matka to staruszka, anomalie pogodowe itd.) Rzecz jasna całość kończy się (jakby powiedział recenzent seriali), twistem, o którym pisałem w ostatnim wpisie po lekturze książeczki „Pilot i ja” Adama Bahdaja – okazuje się, że Jasiu miał tylko straszny sen-nauczkę, po której wskakuje na właściwe tory i będzie odtąd co rano ochoczo wstawał dla dobra swojego społeczeństwa i wielkich korporacji. Sami więc widzicie, że fabuła tego utworu nie jest specjalnie oryginalna, a wręcz dosyć przewidywalna, żeby nie powiedzieć nudna. 

No i teraz dochodzimy do ilustracji Statysa. Zaprezentuję je poniżej wszystkie żebyście mogli naocznie przekonać się o tym, co pewnie wiecie, ale często może o tym zapominacie, że ilustracje i tekst w literaturze dziecięcej to są jak Bonnie i Clyde. I ten napad na naszą świadomość wtedy uda się najlepiej, kiedy bohaterowie będą współpracować.

/BW/


środa, 3 czerwca 2015

Ten wspaniały chłopiec w swojej latającej maszynie („Pilot i ja” Adam Bahdaj)

Klasyczny, lekturowy Bahdaj. Czytamy „Pilota”, bo jest to historia encyklopedycznie wręcz prosta, nie za długa, nieprzekombinowana a przy tym dająca sporo do myślenia. Pewnie dlatego została wybrana do kanonu lektur, co z pewnością odebrało jej wielu przychylnych czytelników. No ładnie, dopiero początek a już błędne koło...


Pewien chłopiec o imieniu Waluś na podebranym siostrze bloku rysuje samolot i pilota. Pilotowi dorysowuje wąsy, bo według jego oceny pilot wąsa mieć powinien. Wielkie jest jednak zdziwienie młodego rysownika kiedy pilot nagle ożywa i proponuje mu lot. Na cel podniebnej podróży chłopiec wybiera dom cioci Eli z Olsztyna usytuowany przy ulicy Bolesława Chrobrego. Lot nie przebiega zbyt spokojnie, konieczne jest lądowanie w celu dolania paliwa i końcowy skok na spadochronie z powodu awarii silnika. Pilot z Walusiem lądują w ogródku cioci i zmęczony chłopiec kładzie się spać. Budzi się oczywiście z twarzą na swoim rysunku, a siostra wytyka mu korzystanie z jej bloku rysunkowego.




Ilustracje do książeczki są autorstwa Danuty Konwickiej, żony Tadeusza i nie napisałbym tego gdybym tak bardzo nie cenił twórczości autora „Sennika współczesnego”. Pani Danuta była też córką Alfreda Lenicy i siostrą Jana Lenicy, więc powodów do zostania ilustratorką miała pewnie sporo. Jej obrazki do „Pilota” o delikatnej kolorystyce, bardzo malarskie, z charakterystycznymi okrągłymi głowami postaci nierozerwalnie kojarzą mi się z dzieciństwem kiedy pożyczałem tę książeczkę z biblioteki w Szklarskiej Porębie, zlokalizowanej wtedy na parterze urzędu miasta. To jedne z tych ilustracji, które po prostu w tobie są i w pewnym momencie wracają wraz z całym bagażem przynależnych im emocji.
W samej historii, którą tutaj śledzimy Bahdaj wykorzystał często występujący w literaturze motyw podróży we śnie. Rozpowszechniony jest zarówno w literaturze dla dorosłych, jak i dla dzieci. W tej drugiej jest lubiany ponieważ pozwala sprowadzić na poziom zrozumiałego realizmu nawet najbardziej niewiarygodne wydarzenia i postacie (czy nie jest tak np. w „Alicji w krainie czarów”?). Stanowi usprawiedliwienie dla dziecięcych marzeń, dziecięcego widzenia świata i dziecięcego podejścia do życia. Doprawdy nie wiem jak poradziliby sobie pisarze wszelacy, gdyby nie ten jakże przydatny fabularny myk. Tak chłopczyku, tak dziewczynko, to się wam tylko śniło i teraz z tych krain cudownych czas wrócić do odrabiania lekcji. Warto zwrócić też uwagę jak Bahdaj rozgranicza tutaj rodzaje snu – Walek po prostu zasnął na podłodze, ale Felek Karolak, który leci do Krosna obejrzeć akrobatę Piramido-Polopirino chyba zasnął z innego powodu... (pewnie się domyślacie z jakiego)

„Pilot i ja” pokazuje też bezpośrednio na czym polega potęga wyobraźni. Walek najpierw rysuje samolot i pilota, którzy dopiero po chwili materializują się. Nie zostało to rozwiązane w ten sposób, że Walek siedzi za biurkiem i marzy, marzy a w takiej chmurze marzeń (tak się ją często przedstawia na ilustracjach) pojawia się pilot, samolot, pola, lasy. Bahdaj raczej próbuje dosłownie wyjaśnić na czym polega używanie wyobraźni. Przecież tę piękną umiejętność także można udoskonalić!

Dlatego pilot często przypomina Walkowi, że to sen i oczekuje od niego wzięcia odpowiedzialności za twory swojej imaginacji. Dzięki temu dowiadujemy się jak działa wyobraźnia, jak jest piękna, ale też często niedokładna - pomijanie niezbędnych (realnych) szczegółów to w jej przypadku normalka. A my jako użytkownicy tego inspirującego narzędzia nie tworzymy naszego nowego, wspaniałego świata kompleksowo. Przeważnie bywa dziurawy niczym szwajcarski ser.

A jak ktoś jest przypadkiem początkującym pisarzem dla dzieci to także wyciągnie z „Pilota” przydatne nauki. Kiedy marzymy w zaciszu własnej świadomości to nikomu nic do naszych wytworów, ale jeśli już przelewamy coś na papier to ktoś jakoś kiedyś nas z tego rozliczy. Tutaj rozlicza wąsaty pilot, ale w realu rozliczają czytelnicy. Kto jak kto, ale Bahdaj na pewno o tym wiedział.


Wreszcie lot to jeden z piękniejszych tematów snów! Lot samolotem, unoszenie się w powietrzu ponad dachami domów, polami i lasami – jakże często o tym śniliście, nieprawdaż? Czy nie jest to czasem naczelne niespełnione marzenie stąpającego po ziemi ssaka zwanego homo sapiens? A dzieci – te dopiero chcą latać. Tutaj chłopiec leci oczywiście klasycznym jednopłatowcem, a pilot oprócz wąsów ma skórzaną pilotkę i kurtkę. Bo cóż to za latanie bez podmuchu wiatru na twarzy, powiewającego szalika (uważać, żeby się nie wkręcił w śmigło) i poczucia tej otwartej na całą szerokość studni pod nogami? Ci wspaniali mężczyźni w swoich latających maszynach, szyk belle epoque i przekonanie, że człowiek może sięgnąć gwiazd. Chwilo trwaj wiecznie!

Drodzy rodzice! Być może od momentu lektury Bahdaja minęło w waszym życiu sporo czasu, w ciągu którego dotarło do was, że nie wszyscy mogą być pilotami a latanie ma swoje gorsze strony. Jest na to jedna dobra rada (która zresztą pojawia się w tekście): Wróćcie do początku książeczki, przeczytajcie ją jeszcze raz swoim dzieciom i sami przekonajcie się jak to było kiedy Adam Bahdaj z Danutą Konwicką namawiali was do latania w snach, jednopłatowcem, nad Polską. A było wspaniale!

/BW/