sobota, 28 listopada 2015

Miód na serce („Pszczoły” ilustracje: Piotr Socha, tekst: Wojciech Grajkowski)

- Trochę o pszczołach wiem - myślałem sobie trzymając w dłoniach pokaźnego formatu księgę, z gatunku tych, które trudno ustawić na półce. – Chyba całkiem sporo.

Księga ma tytuł „Pszczoły” (Wydawnictwo Dwie Siostry) i jest wspaniała, ale o tym za chwilę.

Zacząłem sobie przypominać. Powróciły wspomnienia zaklęte... no dobrze, niech będzie dla potrzeb tekstu – zaklęte niczym pszczoła w bursztynie.





1986 rok, lato. Bukówiec Górny, wieś w Wielkopolsce. Dawno temu, chociaż może wcale nie tak dawno? Razem z bratem z oddalenia obserwowaliśmy rytuały odprawiane przy ulach przez wujka Zygmunta, kuzyna naszej babci. Wujek Zygmunt był pszczelarzem totalnym. Mógł opowiadać o pszczołach, prawie tak samo dużo jak o powstaniu wielkopolskim. Przyznaję - zupełnie nas to wtedy nie interesowało. Bardziej fascynująca była ruchoma warstwa owadów na płytce wyciąganej z ula. Nie wiedzieliśmy wtedy, że takie pszczele rytuały odprawiane były od wieków. W nieco zmienionym kształcie co najmniej od czasów starożytnego Egiptu, a więc początków ludzkiej cywilizacji. Na pewno rozumieliśmy, że praca przy tych owadach uczy spokoju, pokory i cierpliwości. I nie – nie jestem pszczelarzem. Dobrze, że pszczoły są dzisiaj modne, bo to jest dobra moda. Ule projektują najlepsze pracownie architektoniczne. Chcecie zobaczyć? To zajrzyjcie choćby tutaj. Pszczoły trzeba ratować, bo to nasze kulturowe dziedzictwo. Książka Sochy wspaniale to udowadnia. 






A wracając do wujka Zygmunta to wiedział o pszczołach wszystko. Trochę szkoda, że przejrzenie tej książki nie może mu już sprawić radości – a myślę, że by sprawiło. Pamiętam te przyrządy, kapelusz z białą siatką, okurzacz, ule stojące pod gruszami. Pamiętam wirówkę ustawioną w piwnicy, gdzie wszystko pachniało miodem. Wywożenie uli do akacjowych lasów i w pole, gdzie rzędami stały owocowe drzewa. Jak mówili nie wychodź w południe na podwórze, bo pszczoły się roją, a wtedy łatwiej o ukąszenie. I pamiętam ten lejący, bursztynowy, akacjowy miód, nabierany łyżeczką ze słoika a potem spływający na kromkę chleba z masłem. Na dnie takiego słoika krył się smak i zapach lata.

- Trochę o pszczołach wiem – powtórzyłem raz jeszcze, po czym otworzyłem książkę.

I rzeczywiście trochę wiem. Ale niewiele.

Już dawno żadna książka z biblioteki dzieci nie sprawiła mi tyle frajdy. Frajdy z oglądania obrazków, ale też czytania. Lubię książki obrazkowe, ale z pewnością nie wywołują u mnie tyle emocji, co u moich dzieci. Zbyt mocno przywiązany jestem do tekstu, do słów. Zbyt dużo w życiu przeczytałem i zbyt wiele obrazów w mojej głowie po prostu się zdewaluowało. Inna sprawa, że słów też sporo.

„Pszczoły” podpisał Piotr Socha, co sugeruje, że ilustracje są w tym wydawnictwie „number one”. Rzeczywiście. Bez dwóch zdań. Socha wykonał (dosłownie i w przenośni) ogromną pracę. Pięknie wszystko poukładał i zakomponował. Tutaj nie ma nudnej strony. Nie ma stron dla oddechu, przerywników żadnych. To jest cholerny tajemniczy ogród! Dostaliśmy książkę, która jest w stanie rozświetlić nawet najbardziej mroczny listopadowy dzień.

Ilustracje nawiązują do rozkładówek niegdysiejszych encyklopedii (pamiętam taką niemiecką, medyczną, pisaną gotykiem, którą znaleźliśmy na strychu w latach 80. i wertowaliśmy w ścisłej tajemnicy). W dzieciństwie uwielbiałem przeglądać encyklopedie. Była w PRL-u taka „Encyklopedia dla dzieci” (pamiętacie?), ale i tak wolałem jednotomową PWN-u. Bardzo żałowałem zawsze, że schematy i zdjęcia nie są ciut większe. Podświadomie marzyłem wtedy o takiej książce jak „Pszczoły”. I dzisiaj, po wielu latach trzymam w dłoniach „encyklopedię doskonałą”. Trochę późno? A gdzie tam!





Piotra Sochę kojarzyłem do tej pory głównie z Dużego Formatu – i cóż... przeważnie nie robił tam zbyt pozytywnych w wymowie ilustracji, ale to zupełnie inny target. W „Pszczołach” tymczasem wykreował fascynujący, kolorowy świat, a zrobił to dowcipnie, z przymrużeniem oka, wiernie oddając szczegóły oraz kształty. Życzę mu, żeby dostał za tę książkę wiele nagród. Należą mu się.

Pomimo wspaniałego rozbuchania obrazów, wartość tekstu opracowanego przez doktora biologii Wojciecha Grajkowskiego nie została tutaj wcale zmarginalizowana. Oczywiście tekst także w tę encyklopedyczną stylistykę się wpisuje. Od razu jednak uspokajam, że jego składnia wcale nie jest encyklopedyczna! To są krótkie opowiadania, które bardzo dobrze się czyta i w których jest zatrzęsienie ciekawostek. Ale nie zdradzę ani jednej, żebyście sami po tę książkę sięgnęli. Nie jest może super tania, ale kupcie ją. Nawet zamiast kolejnego skandynawskiego kryminału.

Cóż, trudno napisać inaczej – ta książka to miód na moje serce. Ale nie martwcie się - na wasze też będzie.

/BW/




Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!

piątek, 20 listopada 2015

Wyprawa do krainy bananów („Ach, jak cudowna jest Panama” Janosch)


Literatura dla dzieci spod znaku „Małego księcia” i „Kubusia Puchatka”. Dzieje wyprawy Misia z Tygryskiem, w której każde wydarzenie, oprócz znaczenia podstawowego, ma jeszcze drugie, filozoficzne dno. Pisanie takich opowieści do łatwych nie należy, ponieważ granica pomiędzy Saint-Exuperym a Coelho bywa bardzo cienka. Łatwo ulec pokusie bycia najmądrzejszym na świecie, by w symbolicznym zaślepieniu usiłować nadać głębsze znaczenie każdemu elementowi fabuły. Janoschowi udało się uniknąć patosu i mentorskiego tonu przede wszystkim dlatego, że jego opowieść jest krótka. Dzięki temu stosunek liczby mądrości do wydarzeń podczas peregrynacji dwóch przyjaciół kształtuje się na odpowiednim, przyswajalnym dla czytelnika i nie wywołującym zgrzytania zębów, poziomie.

Ach, jak cudowna jest Panama, Janosch, Signum 1992 - pierwsze polskie wydanie książeczki
Miś i Tygrysek, mieszkańcy domku nad rzeczką za sprawą znalezionej skrzynki po bananach postanawiają wyruszyć do pachnącego żółtymi owocami kraju swoich marzeń – Panamy. Podczas pieszej wyprawy spotykają zwierzęta (Myszkę, Lisa, Krowę, Wronę), które udzielają im różnych rad lub rozmawiają z nimi. A kiedy wreszcie odnajdują upragnioną Panamę, okazuje się ona jednocześnie nieznana i oswojona. Gdyby utwór Janoscha ukazał się w PRL-u byłby hitem – komu wtedy lepsza rzeczywistość nie kojarzyła się z zapachem nieosiągalnych bananów? Niestety urodzony w Zabrzu pisarz znany był wówczas nad Wisłą jedynie jako autor „Cholonka” (1970, polskie wydanie 1974) sugestywnej powieści o życiu na Górnym Śląsku (konkretnie w zabrzańskiej dzielnicy Poremba).

 
„Ach, jak cudowna jest Panama” to w pewnym sensie bajka zwierzęca, ale próżno tutaj szukać charakterystycznych cech utworów La Fontaine’a czy Krasickiego, gdzie określone gatunki zwierząt symbolizowały w dydaktycznym uproszczeniu dobre lub złe cechy człowieka. Mam raczej wrażenie, że faunę janoschową cechuje skomplikowanie charakterów równe ludzkiemu. Lis jest samolubny i nieuprzejmy, ale kieruje nim pragnienie zjedzenia posiłku. Krowa doradza źle, ale wynika to z jej biernej wobec życia postawy, a nie ze złośliwości.


Ale to nie jedyny powód dla którego cenię tę historię. Ma też rzeczywiście mądre i przydatne prawie dla każdego przesłanie mówiące, że trudno jest docenić własne życie jeśli nie spojrzymy na nie z zewnątrz, innymi oczami, z odmiennej perspektywy. Trzeci powód jest taki, że to piękna opowieść o przyjaźni. Lubię też sposób (powód nr 4) w jaki Janosch wykorzystuje w swojej fabule przedmioty – często do nich wraca, nawiązuje do tych przedstawionych na ilustracjach (np. skrzynka po bananach staje się drogowskazem a potem przewróconym drogowskazem, równie istotne są parasol, czerwony garnek i drewniana kaczuszka, nie wspominając o butelkowej poczcie). Podręcznikowo pokazuje to, że nie trzeba rysować mnóstwa szczegółów, lecz wystarczy operować kilkoma i dodatkowo uwypuklać ich znaczenie w tekście, operować nimi. To prawie jak ze strzelbą Czechowa. Ułatwieniem dla Janoscha jest też zapewne fakt, że sam ilustruje własne książki – a więc powodem piątym byłyby ilustracje. 


I jeszcze na koniec: kilka słów o czasie w tej historii. Jak długo wędrują Miś i Tygrysek, że ich domek zdążył stracić dach i zarosnąć krzakami? Z przebiegu fabuły wynikałoby, że zaledwie kilka dni, tymczasem stan ich nadrzecznego obejścia wskazuje, że w rzeczywistości minęło już kilka lat. Do takiego naginania czasoprzestrzeni w baśniach jesteśmy już przyzwyczajeni (pewnie pamiętacie „Jasia i Małgosię” – spędzili u czarownicy góra kilka tygodni a po powrocie do domu okazało się, że macocha od dawna już nie żyje), inna sprawa że to utwór Janoscha trudno określić mianem baśni (już bliżej mu do powiastki filozoficznej). Dzieciom to zupełnie nie przeszkadza, bo inaczej odbierają czas. Czytelnikowi dorosłemu w mojej osobie, szczególnie po którymś tam czytaniu, zaczęło to trochę uwierać. Z pewnością nie jest to wina tłumaczenia Emilii Bieleckiej, współtwórczyni sztandarowego 2-tomowego wydania „Baśni Braci Grimm” (LSW 1986).

A zatem zanim zaczniecie czytać dziecku „Małego księcia” czy „Puchatka”, sięgnijcie po opowiadania o przygodach Misia i Tygryska (jest ich więcej – tom zbiorczy pt. „Panama” wydał Znak). Bo zakładam, że nie interesują was za bardzo pirackie skarby ukryte gdzieś w Morzu Śródziemnym?

/BW/

czwartek, 5 listopada 2015

Polski las w obrazkach („Rok w lesie” Emilia Dziubak)


„Szumi las ma czas” – pisał Jan Sztaudynger a przypomniało mi się jego „piórko” ponieważ  trzeba mieć także sporo czasu, aby w sposób satysfakcjonujący zaznajomić się z „Rokiem w lesie”, nową książką obrazkową autorstwa Emilii Dziubak wydaną w Naszej Księgarni.



Las to jak wiadomo wdzięczny temat dla dziecięcej literatury i prędzej policzyłbym wszystkie liście leżące właśnie na trawniku pod moim oknem niż wydawnictwa dla dzieci o tematyce leśnej. Wspaniały ten ekosystem przedstawiać można i przybliżać dzieciom na różne sposoby – Emilia Dziubak zaproponowała formę książki obrazkowej. I wypada tylko przyklasnąć takiej decyzji, ponieważ powstała rzecz ilustracyjnie doskonała, merytorycznie wartościowa i dodatkowo wydana na twardym papierze, który pozwala bezpiecznie dawać ją do przejrzenia nawet tym miłośnikom wydawnictw zwartych, którzy dopiero co zaczęli chodzić.




Przez ostatnie lata zdążyliśmy już zaznajomić się z takim sposobem prezentacji treści dla dzieci, trafiło na nasz rynek sporo zagranicznych picturebooków, wszyscy mniej więcej wiemy i rozumiemy w jaki sposób reagować na takie strony, wiemy, że polega to głównie na snuciu historii, szukaniu kontynuacji, dalszych ciągów, rozwiązań i niespodziewanych zmian. I przy tym wszystkim na nauce. A generalnie: na uważnej obserwacji. Tym bardziej cieszy fakt, że dostaliśmy picturebooka o polskim lesie (mam tylko wątpliwości czy szop pracz występuje w Polsce...), prezentującego żyjące w nim zwierzęta oraz rośliny. 

 W czasach PRL-u tego typu książek nie wydawano, ale pamiętam pewne elementy takiego stylu obecne np. w polskich komiksach. W księgach Tytusa, Romka i A’tomka o Dzikim Zachodzie (Tytus na tle Pif-Paf City) i muzycznej (scena na dyskotece). Kadr rozrastał się do całej strony, było mnóstwo szczegółów, które się w nieskończoność przeglądało („Przepraszam czy to kolejka do napadu na bank?”). Dlatego mogę sobie wyobrazić jaką dzieci mają z tego frajdę.





Na dwunastu rozkładówkach, z których każda przedstawia jeden miesiąc roku obserwujemy wycinek lasu i podglądamy jak zachowują się jego mieszkańcy. Dodatkowo na rozkładówce zerowej poznajemy wszystkich bohaterów, z których każdy opisany został w żołnierskich słowach, ale też z humorem. A na rozkładówce trzynastej mamy jeszcze bonusową zabawę w labirynt! Dziubak przedstawia zwierzęta wiernie, z pewnością jest zwolenniczką „biologicznej poprawności”, z drugiej strony jej fauna jest sympatyczna, kolorowa (ale nie przekolorowana – w ogóle kolory to w tej książce rzecz wspaniała) i po prostu ciesząca oko. Rozkładówki są oczywiście zatłoczone, ale inaczej w edukacyjnej książce obrazkowej być nie może. Każdy pewnie wybierze sobie ulubionego bohatera, a do wyboru są nie tylko zwierzęta, ale też takie postacie takie jak spłoszony fotograf czy szczęściarz znajdujący poroże łosia.

„Mieszka w nim echo i licho / A jednak tak tu cicho” – to też sztaudyngerowskie „piórko” i chociaż w lesie Dziubak zbyt cicho chyba nie jest, to w pokoju naszych dzieci i owszem. Przynajmniej na tych kilka chwil, kiedy przeglądają „Rok w lesie”.

PS. Dziękujemy wiernemu czytelnikowi bloga CCKiM, że Jan nie został Jerzym:)


/BW/