wtorek, 22 marca 2016

Skok w dobrą stronę („Piotruś Królik” Beatrix Potter)


Anglosaska klasyka (i to jeszcze debiut!) pióra Miss Potter, którą Kostek wygrzebał w bibliotece i poprosił o wypożyczenie. Wzięliśmy więc do domu to tłumaczenie Małgorzaty Musierowicz. Od razu piszę, że od bajki „Piotruś Królik”, która puszczają na Minimini+ dzielą tę historię lata świetlne. I nie jest to bynajmniej próba pochwalenia telewizyjnej kreskówki...

To kolejny (ktoś to w ogóle liczy?) przykład jak popkultura przerabia według swego uznania oryginalne fabuły upraszczając, banalizując, idąc na skróty. Wszystko dla słupków oglądalności. Chociaż warto też odnotować, że to właśnie Miss Beatrix Potter wpadła na pomysł, że twórczość dla dzieci to nie wszystko i mogą za nią iść różnego rodzaju gadżety jak kubki czy maskotki. Na swoich pomysłach zarobiła prawdziwą fortunę. 



Fabuła tej historyjki traktuje o króliku łobuziaku, który mimo przestróg mamy odwiedził ogród pana McGregora, aby zajadać się pysznymi warzywami. Spotkało go za to sporo nieprzyjemności, jednak nie został (w przeciwieństwie do swojego ojca) przerobiony przez farmera na pasztet i zjedzony. Nie mylicie się: królik Piotruś walczy tutaj o swoje życie, a świat nie jest przyjemny i sielankowy. Tak na początku XX wieku (a raczej na końcu XIX, bo tekst napisany został w roku 1893, ale opublikowany dopiero 8 lat później - w 1901, wydanie z 1902 roku ukazało się w nakładzie 28 tysięcy egzemplarzy!) myślano o edukacyjnym przesłaniu literatury dla najmłodszych. Uważano, że trzeba dzieci postraszyć, bo inaczej nie zrozumieją. Oczywiście opowiastka o króliku jest już raczej straszeniem doprawionym humorem, krokiem w dobrym kierunku, świadectwem nowego podejścia i w żadnym wypadku nie jest to casus „Wesołej gromadki”.


Nietrudno tutaj dostrzec elementy przełomu. Modyfikację modelu bajki La Fontaine’a, gdzie zwierzęta miały cechy ludzkie, ale tylko po to by moralizować i pouczać. Zwierzęta u Potter da się już polubić, chwilami są zabawne i stają się powoli pełnoprawnymi bohaterami literackimi. A ich świat można zacząć czytać wprost – jako przebrany świat ludzi.

Ale krok (a raczej skok;) reformatorski nie został jeszcze wykonany do końca.

I stąd króliki zostały tutaj przedstawione jak ludzie, ubierają się jak ludzie (chociaż też nie do końca, bo mama i Piotruś noszą ubrania, ale mali braciszkowie głównego bohatera już nie...), robią zakupy w piekarni, wychowują młode jak ludzie, podczas gdy inne zwierzęta (wróble, kot, myszka) są zwykłymi zwierzętami jak je natura stworzyła, a Darwin opisał.
Oczywiście ludzki styl bycia królików nie ma większego znaczenia dla pana McGregora, który chce Piotrusia dorwać i ukatrupić jak za dawnych czasów. Z drugiej strony zgubione przez królika ubranie ogrodnik wykorzystuje do stworzenia stracha na wróble, więc chyba sobie z jego ludzkich zwyczajów sprawę zdaje...



Książeczkę ilustrowaną charakterystycznymi, dobrze oddającymi anatomię zwierząt (Beatrix Potter miała spore osiągnięcia naukowe w dziedzinie biologii) rysunkami samej autorki opublikowało w 1991 roku Wydawnictwo Siedmioróg. Lata 90. były dla tego wydawcy prawdziwą złotą erą. Dzisiaj niestety prawie już nic nie zostało z dawnej świetności, ale pamiętajmy że kiedyś taka klasyka się u nich pojawiała. A mieli jeszcze wiele dobrych serii choćby: „Ja już czytam!”. Potem, w 2011 roku, zbiór powiastek Potter (też w tłumaczeniu Musierowicz) wydała Wilga.

W sumie to ciekawe czy Miss Potter poszłaby ze swoimi historiami do telewizji? Zakładam, że by poszła, ale na pewno nie pozwoliłaby przerobić ich na kolorowy chłam. Z drugiej strony gdybyśmy zaczęli nasłuchiwać odgłosów przewracania w grobach wszystkich tych nieżyjących twórców literatury dziecięcej, których popkultura tak czy inaczej wymięła i wypluła to chyba już nigdy nie moglibyśmy zasnąć. 

/BW/


sobota, 19 marca 2016

Do pracy by się szło! (Fach, że ach! Od smykałki do profesji, Silvie Sanža, il. Milan Starý)


Kiedyś Konstanty powiedział, że Matylda, jak urośnie będzie weterynarzem.
- Kostusiu... – zapytałam. - A ty wiesz kto to jest weterynarz?
- Tak - odpowiedział Kostek - To taka pani, która leczy krokodyle.

Dzisiaj mój synek (dzięki książce z Wydawnictwa Bajka) wie już, że weterynarz leczy nie tylko krokodyle (choć wrocławski weterynarz mógłby się specjalizować w krokodylach, bo mamy przecież spore afrykarium). Wie, że to lekarz zwierząt, który może się także zajmować np. kontrolą produktów pochodzenia zwierzęcego.


„Fach, że ach” przedstawia bardzo wiele zawodów w ich miejscu wykonywania. Oglądamy duże rozkładówkowe ilustracje pokazujące miejsca pracy i specjalistów niezbędnych w danym miejscu. Poznajemy pracowników opery, hotelu, lotniska, redakcji gazety, muzeum, a nawet kosmodromu. Uzyskujemy sporo informacji o zawodach, które są wykonywane w tych miejscach. Możemy się przekonać, że w teatrze pracują nie tylko aktorzy i reżyser, ale także inspicjent, scenograf i montażysta dekoracji, kierowniczka literacka i wiele innych osób. A dzięki rozkładówce „Na budowie” dowiemy się także czym zajmuje się architekt, a czym architekt krajobrazu. 


Przewodnikiem po mniej lub bardziej intratnych posadach jest pies Kajtek. Kajtek nie szuka ciepłej posadki (zresztą w książce nie pojawia się pracownik solarium:). Kajtek szuka pracy, którą będzie lubić. I wymyślona przez Silvie Sanžę a zilustrowana przez Milana Starý książka pomaga mu ogarnąć tę różnorodność. Wszak z niektórymi przedstawionymi tutaj zawodami niekiedy w ogóle nie mamy styczności. Świat oferuje nam ograniczone możliwości poznawcze i percepcyjne. A dzięki tej pozycji chociaż przez chwilę możemy czuć, że ogarniamy otaczającą nas różnorodność i przekonać się, którymi ścieżkami nie poszliśmy. My dorośli. Natomiast dzieci mają tutaj mnóstwo oglądania i dociekania.


W książce najważniejsze są obrazki. Duże, rozkładówkowe. To na nich przedstawione zostało miejsce pracy, a na kolejnych dwóch stronach krótko opisani zostali pracownicy i czym się zajmują. Bogactwo szczegółów kusi, aby określić „Fach, że ach” mianem picture booka. Ale w żadnym wypadku nie można jej tak szufladkować. Pojawiają się przecież chociażby komiksowe dymki i konkretne definicje zawodów. Nam dużą przyjemność sprawiło odszukiwanie na każdym obrazku psa Kajtka i odczytywanie wypowiedzi licznych bohaterów.


Podsumowując – po prostu cieszę się z książki, która pokazuje, że dzieci mogą myśleć (już w młodszym wieku) o swojej przyszłości w znaczenie szerzej perspektywie. Nie każda dziewczynka musi marzyć o tym, że zostanie księżniczką a nie każdy chłopiec widzieć siebie jako strażaka gaszącego pożary. 

/KS/



niedziela, 13 marca 2016

Dziadek idealny („Przyszywany dziadek” Stanisława Domagalska)



Tato w delegacji, mama wzięła nadgodziny, tymczasem Grześ błąka się po osiedlu. Akurat trwają upalne wakacje – wszyscy koledzy i koleżanki wyjechali. Został wprawdzie Filip Gołąbek, ale jemu w głowie tylko wojna i siatki szpiegowskie. Na szczęście pewien pan pomylił piętra. Szczęśliwie stało się to akurat w dzień, kiedy chłopiec dowiedział się o rozwodzie rodziców.

W ten sposób Grześ spotyka przyszywanego, idealnego dziadka. Dziadek ma idealnego psa Melona. Ma idealne pomysły na spędzanie wspólnie czasu (np. zabawa w sufitologię). A dodatkowo dziadek ma idealne (literacko) życie: walczył na wojnie, wędrował po Afryce, widział dzikie zwierzęta, umie gotować egzotyczne potrawy i ma dużo wolnego czasu.


Książka Stanisławy Domagalskiej wydana przez Dwie Siostry w serii Mistrzowie Ilustracji opowiada bowiem o tych, co czasu mają w nadmiarze (dzieci, dziadek), bądź nie posiadają go w ogóle (rodzice).  I dlatego nie może to być tak do końca wesoła wakacyjna historia. Chociaż chwilami humor ma wyborny. Sytuacyjny, wysublimowany, nawet trochę abstrakcyjny. Sprawia to, że książka bywa lekka i magiczna, ale też potrafi stać się ciężka jak nastrój podczas niespodziewanego obiadu z nieproszonymi gośćmi.

Tłem tej historii jest warszawskie blokowisko w czasach peerelu.
Scena pierwszego spotkania Grzesia z dziadkiem przypomniała mi serial „Zmiennicy” - wszystkie piętra takie same, wszystkie korytarze, wszystkie drzwi i z pewnością zamki w drzwiach i klucze. Witajcie w czasach, kiedy ośmiolatki mogą bez opieki rodziców biegać po ulicach z kluczami na szyi, a nawet prawie wejść do kina na film dla dorosłych. 



Książka podzielona została na dziewięć rozdziałów-opowiadań, z których każdy stanowi zamkniętą fabularnie historię. Dobrze się czyta te rozdziały, a czytelnik nie ma „głodu dalszego ciągu”, nie czuje potrzeby (będącej zmorą dzisiejszej literatury tworzonej według zaleceń creative writing) bezzwłocznego przekonania się o tym, jak cała historia się skończy. Oczywiście główna nić fabularna istnieje (a jest nią rozpad rodziny spowodowany rozwodem) lecz pojedyncze historie są od niej ważniejsze. W dwóch ostatnich rozdziałach tytułowy dziadek nie pojawia się wcale. Jednak to właśnie te, w których występuje są najciekawsze.

O przykładowo w jednym z nich pies Melon zdobywa medal na wystawie psów rasowych, a do tej pory dziadek nie domyślał się, że jego pies jest bardzo rzadką rasą. W innym opowiadaniu, dziadek z Grzesiem gonią taksówką po mieście wielbłąda, który uciekł z zoo. Jest też historia o wycieczce za miasto i spotkaniu z harcerzami. No i są też gorzkie żarty, dla nas dorosłych oczywiście, jak na przykład wizyta rodziny w rocznicę ślubu rodziców Grzesia. Wujek z ciotką i grubymi bliźniakami przychodzą na rocznicowy obiad, ale nie wiedzą, że małżonkowie podjęli decyzję o rozwodzie i zamiast wystawnego przyjęcia jest szybko aranżowany obiad z konserw. 


Autorka Stanisława Domagalska pisała dla dzieci i dorosłych (reportaże), działała też w podziemiu, a potem pracowała w telewizji, gdzie reżyserowała filmy dokumentalne. Nie znam jej innych utworów, chociaż tytuł reportaży „Intensywny zapach ruty” brzmi co najmniej zachęcająco. A i po inne jej książki dla dzieci chętnie bym po „Przyszywanym dziadku” sięgnęła.

W sposób idealny stroną graficzną książki zajął się Andrzej Damięcki (można odwiedzić jego stronę tutaj). Ilustracje malowane żywymi, czystymi kolorami w swoim odrealnieniu przypominają marzenia senne. W ogóle cała książka wydana w serii Mistrzowie ilustracji przyciąga uwagę swoją estetyką. I to już od pierwszego spojrzenia: okładka jest twarda, tytuł pisany kursywą, tytułowy dziadek podkreślony. Od razu wiadomo, że to mistrzowie ilustracji.

/KS/

poniedziałek, 7 marca 2016

Rysunki Franciszki na urodziny („Po drugiej stronie lustra i co tam Alicja znalazła” Lewis Carroll)


Dzisiaj 7 marca, moje urodziny. Dlatego chciałem podzielić się z wami moim prezentem od Kasi. Książkę wydało wydawnictwo Festina Lente. I zrobiło to pięknie. Oto „Po drugiej stronie lustra i co tam Alicja znalazła” Lewisa Carrolla – pierwsze polskie wydanie z ilustracjami Franciszki Themerson (tłumaczenie Robert Stiller). Nie będę pisał o książce Carrolla, zamiast tego zacytuję kilka zdań wstępu autorstwa Jasi Reichardt:

Ilustracje do „Po drugiej stronie Lustra i co tam Alicja znalazła" („Through the Looking-Glass and What Alice found There”), zamieszczone w niniejszej książce, były gotowe w 1946, lecz nigdy nie zostały opublikowane. Przyniosło to rozczarowanie Franciszce, która zaliczała je do swoich najlepszych dokonań na polu ilustracji dziecięcej.

Powstały one w 1946 na zamówienie wydawcy, George’a G. Harrapa. Właśnie kończył się termin ochrony praw autorskich na dzieła Carrolla i istniały plany licznych nowych edycji „Alicji”. Przed końcem 1947, chociaż wykonano już bloki drukarskie, Harrap postanowił odroczyć wydanie, powołując się na „trudną sytuację rynkową”. Franciszce Themerson zależało na zrobieniu korekty wszystkich bloków tak, aby mogły być gotowe w chwili, gdy dla wydania tej książki zapali się zielone światło, ale ostatecznie nie dano jej gwarancji publikacji wciąż nic się nie działo. Dwadzieścia dwa lata później, w 1969, Franciszka Themerson postanowiła odzyskać swoje rysunki z myślą o wydaniu ich gdzie indziej. Powiedziano jej, że rysunki zaginęły. Po roku przeciągających się negocjacji prowadzonych przez prawników (Tarlo, Lyons i Aukin) ilustracje odnalazły się i wróciły do autorki.
A dzisiaj możemy wreszcie obejrzeć te ilustracje także my. Ja już to zrobiłem kilkanaście razy, a teraz zapraszam was! To jest z pewnością nasze dobro narodowe.












czwartek, 3 marca 2016

Co ja widzę? („Szkoła widzenia” tekst i koncepcja merytoryczna: Monika Kozień)


Zastanawialiście się kiedyś dlaczego, gdy macie ogromną ochotę na zjedzenie loda okazuje się, że prawie każdy przechodzień odwiedził przed momentem lodziarnię? Albo jak to się dzieje, że po wyjściu od fryzjera z nową fryzurą zauważacie, że – o zgrozo – co drugi mijany mężczyzna lub co druga mijana kobieta nosi podobną. 


Uspokajam: zupełnie nie ma się czym martwić. To ani spisek kosmitów, ani tajemniczej organizacji, która wzięła nas na celownik, ale normalny mechanizm działania ludzkiego mózgu, który nazywa się torowaniem. No dobra to jeszcze: wiecie, że psy widzą świat w kolorze żółto-niebieskim, byki w rzeczywistości nie reagują na czerwony, a człowiek został tak zaprogramowany, że wszędzie stara się dojrzeć twarze, chociaż ich wcale tam nie ma? 




Nie powiem, miałem sporą przyjemność przyswajania (bądź przypominania sobie) podobnych informacji za pośrednictwem książki zatytułowanej „Szkoła widzenia” wydanej przez Muzeum Historii Fotografii im. Walerego Rzewuskiego w Krakowie. To jest naukowa książka dla dzieci, która powstała jako część programu badawczo-edukacyjno-artystycznego „Szkoła widzenia” (jest strona z fajnymi ćwiczeniami, będą warsztaty - tutaj).

W środku znaleźć można sporo informacji na temat wzroku i widzenia, które zaprezentowane zostały w atrakcyjny sposób. Stylistyka trochę popartowa, jaskrawe kolory, różne wielkości czcionki. Przyznaję, że ilustracje Pauliny Świcy rozsiane po stronach mi się nie podobają (chyba lepsze byłyby stylizacje na dziecięcy styl, zamiast rzeczywistych rysunków dziecka) to jednak całość graficznie odbieram (i moje dzieci też) na plus. Dobrze grają szczególnie stare fotografie ze zbiorów muzeum, które zostały w tej książce wykorzystane. Do tego dołączono jeszcze okulary 3D i folie do nakładania na obrazki, żeby można było się przekonać (tak, tak – na własne oczy), że autorka pisze prawdę. Można więc sobie poeksperymentować i jest z tym sporo zabawy. Informacje są przekazywane w sposób skrótowy, ale młodzi czytelnicy mogą się stąd sporo dowiedzieć. 




I jeszcze na koniec - niespodzianka. Do książki dołączony jest notesik będący jednocześnie flipbookiem – szybkie przeglądanie jego kartek daje wrażenie ruchu niczym na taśmie filmowej. A na karteczkach coś wspaniałego - kilka scen z „Podróży na księżyc” Georgesa Mélièsa! Bawiliśmy się z Kostkiem w robienie filmu, a potem puściłem mu na laptopie całość. Obejrzał i stwierdził, że mu się podobało chociaż trochę się bał Marsjan (przypominam: unieszkodliwiało się ich dotykając parasolem). Dlatego na koniec macie Meliesa w oryginale. I do zobaczenia w kolejnych recenzjach!