niedziela, 24 kwietnia 2016

Obrazkowe dzieła zebrane („W domu, w dziczy, na ulicy. Rozbrykany słownik obrazkowy” Fiep Westendorp)


Nietypowy słownik obrazkowy autorstwa słynnej holenderskiej ilustratorki Sophii Marii „Fiep” Westendorp (1916-2004). Dlaczego nietypowy? Ponieważ stanowi uporządkowany tematycznie zestaw ilustracji tworzonych do różnych książek. Holenderka ma swój niepowtarzalny styl rysowania. Przyznam się, że nie miałem dotąd styczności z ilustrowanymi przez nią pozycjami, a jednak wydawało mi się, że dobrze znam te obrazki. To jest świat starej, dobrej i bezpiecznej ilustracji w retro kostiumie. Trochę jak Pokora, trochę jak Lengren.




Po pierwszym przejrzeniu całość wygląda bardzo spójnie i trudno się domyślić, że obrazki nie zostały stworzone do tego właśnie wydawnictwa. Dopiero bardziej uważne przypatrywanie się kolejnym ilustracjom pozwala stwierdzić niesamowitą różnorodność. Obrazki kuszą i wołają: wybierz mnie, to ja jestem najfajniejszy. Oczywiście wybrać ciężko. A jeszcze dodatkowo można się domyślać z jakich to książek zaczerpnięto kolejne ilustracje i o czym opowiadają. No, jest ochota żeby się przekonać, więc Dwie Siostry dobrze to wymyśliły.






Lubię książki obrazkowe. Dużo się ich w Polsce ostatnimi czasy ukazuje, a i zawartość różnorodna. Cechą charakterystyczną takich wydawnictw jest „upychanie” (oczywiście w znaczeniu pozytywnym). O to wszak chodzi, żeby prowokować spostrzegawczość, doskonalić umiejętność wyławiania szczegółów. Obrazkowe „Bruegle” albo „bitwy pod Grunwaldem” chcą pokazać jak najwięcej, a najlepiej wszystko – cały świat. Tymczasem u Fiep świat w żadnym wypadku nie jest kompletny, wokół ilustracji sporo białego miejsca, całkiem duże pole na działanie wyobraźni.


Obcowanie z tą pozycją jest jak spotkanie z dawno niewidzianym, starym znajomym. Przypominają ci się miłe chwile z przeszłości. 

/BW/

piątek, 15 kwietnia 2016

Gdzie jesteś, sierżancie Wierzbo? część 1 („Wilki na granicy” Aleksander Wiącek, Jerzy Ruszczyński)

Czy przestrzeń najlepiej wam znana pojawiała się w książkach? Mam na myśli miejsca najbliższe waszym sercom czyli te, w których się wychowaliście, w których mieszkaliście bądź mieszkacie? Przyznam, że zawsze tego szukałem. Chciałem, żeby ktoś wziął moją ulicę, park czy miasto i zaludnił fikcyjnymi postaciami.
 

Ale tak się złożyło, że wychowałem się w Szklarskiej Porębie.

Piękne miejsce, ale w popkulturze znane (no, powiedzmy) w zasadzie głównie dzięki... dworcom kolejowym. Bohdan Poręba nakręcił tutaj kiedyś film „Droga na zachód” (tato mi opowiadał, że aktorzy ostro imprezowali w hotelu „Karkonosze”). Dużo scen było kręconych na stacji Szklarska Poręba Huta. Kilka nawet w poczekalni! Oczywiście „Jak rozpętałem II wojnę światową” i sceny bawarskie – to też Szklarska, stacja Szklarska Poręba Średnia. Przyznam, że jak zobaczyłem kiedyś w telewizji pokolorowaną wersję przygód Franka Dolasa to byłem w ciężkim szoku widząc zalesienie pasma Karkonoszy. A z rzeczy najnowszych i nazwisk najgorętszych to Agnieszka Smoczyńska nakręciła kiedyś m.in. na stacji Szklarska Poręba Górna swój krótkometrażowy film „3 Love” (z Romą Gąsiorowską). Także widzicie – niby hej góry nasze góry, lasy, świeże powietrze, a ludzie kultury brali stąd tylko stacje kolejowe i pociągi. Aż cud, że „Siekierezady” tutaj nie robili…

No dobra, ale miało być o książkach, a nie filmach. Cóż kiedy książek nie ma! Ostatnio słyszałem, że pisarka Joanna M. Chmielewska, mieszkająca od kilku lat pod Szrenicą, umieszcza akcję swoich książek w Szklarskiej. Przyznaję, nie czytałem, ale kiedyś, przy okazji w Empiku przeglądałem i jednak Szklarska pojawia się tam w postaci standardowych widoczków, raczej brakuje tego mięsa, miejsca, ludzi. No wiecie człowiek jednak się w dzieciństwie na czarnym szlaku nie bawił, nie wylegiwał na izerskich łąkach, ale gdzieś tam okolice Esplanady penetrował, rakietę na placu zabaw, asfaltowe boisko poniżej stadionu, pobliże stacji kolejowej, tego typu okolice. Bardziej klimat Szklarskiej FWP-owskiej, niż historii o Kamieńczyku i Duchu Gór. Nie myślcie jednak, że będzie tutaj happyend. Bo i skąd? Chyba, że macie moi przyjaciele i znajomi z przeszłości jakieś niewydane maszynopisy, tudzież rękopisy? Macie? Teraz wszyscy już chyba piszą książki, więc wcale bym się nie zdziwił…



Okładka niestety bez grzbietu, w tle trójwymiarowa, czeska mapa Karkonoszy (wątek czechosłowacki jest w książce istotny) - za projekt graficzny okładki odpowiadał znany plakacista i ilustrator Marian Stachurski

Chociaż czekajcie, była taka jedna książka. Książka-legenda. W podstawówce się o niej mówiło w atmosferze wielkiej tajemnicy. Szeptało się na korytarzu, z wypiekami na twarzy. Jako o najprawdziwszej prawdzie. Że wszystko się tam zgadza, a było to i o morderstwach, i o skarbach, i o żołnierzach z Wehrwolfu, i o ukrytych korytarzach. Prawie jak pan Samochodzik, tylko w Szklarskiej (swoją drogą pan Samochodzik jak jechał do Pragi w "Tajemnicy tajemnic" to nocował w Szklarskiej, konkretnie w "Karkonoszach"). Był podobno jeden egzemplarz w miejskiej bibliotece, ale ktoś go ukradł, chciał żeby te tajemnice przepadły, żeby nikt się o nich nie dowiedział, żeby sczezły gdzieś w jakiejś zagrzybionej piwnicy. Oczywiście kolega zdradził tytuł tej tajemnej księgi (dzięki Bolo!), ale jak to z legendami bywa – ich elementy pokrywa kurz zapomnienia, fakty zmieniają się w hipotezy, aż wreszcie budzisz się na ulicy Szczytnickiej we Wrocławiu, gdzie w filii miejskiej biblioteki (dziś przeniesiona na Reja), na półce z książkami na sprzedaż, dostrzegasz tę właśnie księgę zatytułowaną „Wilki na granicy” autorstwa Aleksandra Wiącka i Jerzego Ruszczyńskiego. I cała ta przeszłość, historie o minach, złocie i nazistach wracają do ciebie jakbyś do szkoły podstawowej chodził dopiero wczoraj. Oczywiście kupiłem za około złocisza, był rok 2000. Wreszcie mogłem spokojnie zgłębić tajemnicę. I powiem tak: przeczytałem, nie żałuję.





Jedno wydanie w „Iskrach”, rok 1970, nakład 30 tys. plus 237 egzemplarzy. Kupić to dziś? Marzenie ściętej głowy. Wyjaśnienie tego stanu rzeczy jest jednak mało romantyczne. To nie spisek w celu ukrycia drogi do skarbów. Nie wykupili tej książki Niemcy w srebrnych merolach. Potomkowie nazistów nie zamurowali nakładu w skałach na zboczu Chojnika. Po prostu nikt później tego nie wznowił. I pewnie tego nie zrobi, bo w warstwie fabularnej książka ta cierpi na wiele dolegliwości propagandowej literatury okresu PRL. Mamy 1945 rok, Ziemie Odzyskane, bohaterami są dobrzy żołnierze i źli Niemcy – to się nie mogło udać, to musiało być propagandowe. A jednak pojawia się tutaj sporo miejsc dawnej Szklarskiej, których już nie ma, a które współautor „Wilków na granicy” Aleksander Wiącek jako jeden z pierwszych polskich przewodników sudeckich, autor legend ze Szklarskiej i w ogóle dawna ostoja kultury znad Kamiennej, znać i pamiętać musiał.



Aha, na pewno nie usłyszycie ode mnie, że to jest zła książka. Natomiast zainteresowanym bardzo chętnie przypomnę przygody (chociaż czy to były przygody?) sierżanta Wierzby, żołnierza WOP-u, który w zasadzie, chcąc nie chcąc robi tutaj za detektywa w prochowcu, w pierwszej scenie pochylającego się nad leżącymi w Kamiennej zwłokami przyjaciela Tadeusza. Słaby to jednak kryminał, bardziej pasuje określenie literatura młodzieżowa, nawet literatura sensacyjna. Nie mam pojęcia czy kogokolwiek to dzisiaj interesuje, a jednak zdecydowałem się napisać o tej książce. Ten wpis jest wprowadzający, ale za kilkanaście dni pojawi się kolejny, w którym pochodzimy po Szklarskiej i okolicach z książką „Wilki na granicy” w ręku. Back to the future! Czekaj Szklarsko, przybywam!

/BW/

czwartek, 14 kwietnia 2016

Wyższy poziom kartonowości („Myszka” Dorota Gellner, „Koala nie pozwala” Rafał Witek)


Wydarzeniem ostatniego tygodnia w blogosferze dotyczącej literatury dziecięcej okazała się synteza kartonów dokonana przez panią Zorro. Dowodzi to jak bardzo wszyscy lubimy podsumowania i zestawienia. Oczywiście przeczytałem z przyjemnością i zaciekawieniem. A po lekturze dotarło do mnie, że kartonowymi książeczkami wydawanymi w Polsce rządzi przede wszystkim różnorodność (żeby nie powiedzieć przypadek). Wydawnictwa na wiele sposobów zrozumiały ideę książki kartonowej przedrukowując zagraniczne pewniaki (no właśnie czy pewniaki?) lub wymyślając własne koncepcje (niekiedy z ogromnym sukcesem). Zauważyłem też, że stosunkowo niewiele w tym zbiorze kartonowej poezji skierowanej do dzieci. Dlaczego? Być może taki sposób wydania wciąż jeszcze targetuje się na czytelnika najmłodszego, któremu karton rzeczywiście służy tyleż do pierwszych inicjacji literackich, co doświadczeń organoleptycznych. Widać jednak wyraźnie, że sytuacja się zmienia – wiele pozycji trudno już nazwać kartonówkami w znaczeniu podstawowym. Tak, wydawanie na kartonie to dzisiaj nie tylko trudnozniszczalny sposób prezentacji treści dla najmłodszych, ale coraz częściej atrakcyjne, piękne wydawnictwa zawierające dojrzałe treści.


Piszę o tym, bo Wydawnictwo Bajka zainicjowało właśnie wydawanie ambitnych kartonówek. Napisałem „ambitnych”, ponieważ obok spisu pani Zorro jest jeszcze inny, większy, którego pewnie nikomu nigdy nie będzie się chciało sporządzać. Zawiera on wszystkie kartonówki, których istnienie godzi w poczucie dobrego smaku. Takie właśnie wydawnictwa opanowały wyprzedaże nad morzem, w górach i wielkich miastach, pełno ich w bibliotekach, na pocztach (!), w centrach taniej książki, w supermarketach.  Zdarza się, że zawierają wiersze znanych poetów jak Tuwim, Konopnicka czy Brzechwa, ale przeważnie przeczytać w nich można twory wierszopodobne, narracjopodobne bądź skróty klasyki dokonane przez pozbawionych skrupułów psychopatów (tak!). Kolejną sprawą pozostaje ich oprawa graficzna – często tworzona przez te same osoby, które na zdjęcia z urodzin dzieci wklejają w photoshopie serduszka i wiązanki kwiatków. Ojojoj. I dlatego fajnie jak pojawia się coś nowego i jeszcze od razu wysoko zawieszającego poprzeczkę. Nie są to może wydawnictwa przecierające szlaki, ale życzyłbym sobie, żeby właśnie takie powszechnie leżały w sklepach, a ludzie powszechnie je kupowali i czytali dzieciom. 



Mowa o dwóch tytułach: „Myszce” Doroty Gellner (z ilustracjami Dobrosławy Rurańskiej) i „Koala nie pozwala” Rafała Witka (z ilustracjami Emilii Dziubak).
Dorota Gellner, wiadomo, pisze dużo, ale z pewnością jest pisarką, która potrafi stworzyć solidny, dobrze zrymowany tekst z pomysłem. Taki też jest wierszyk o myszce i jej emocjach, które posiadają kolory. Wspaniałą robotę wykonała Dobrosława Rurańska, która pomysł poetki oddała na swoich barokowych ilustracjach. A zatem dobrze, bez zgrzytania zębów, się czyta, jest na co popatrzeć a jeszcze dochodzi wcale nie drugoplanowy walor edukacyjny – wszak tłumaczenie emocji dzieciom to dla rodziców prawdziwe wyzwanie. „Myszka” jest gotowa trochę w tym pomóc.



„Koala nie pozwala” Rafała Witka to zbiór zabawnych wierszyków o australijskim torbaczu. Ostatnio popularnym wśród pisarzy dziecięcych (patrz: „Koala disco” Oli Cieślak). U Witka czytamy swego rodzaju aforyzmy, które na sposób humorystyczny przybliżają zwyczaje życia koali. Moje dzieci złapały je w mig i wydaje mi się, że taki właśnie rodzaj humoru najlepiej trafia do małych słuchaczo-czytelników. Blisko tym rymowankom do wyliczanek, podobnie łatwo się przyswajają.  A na deser do tekstów ilustracje popularnej ostatnio Emilii Dziubak – zabawne, z popkulturowymi mrugnięciami (Koala jako Liberace).

Jednym zdaniem: bardzo udany początek kartonowej serii w Bajce. Kropka.

/BW/

czwartek, 7 kwietnia 2016

W poszukiwaniu wiosny („Złoty koszyczek. Bajka wiosenna” Hanna Januszewska)


Początek wiosny to idealny moment do napisania kilku zdań o „Złotym koszyczku”(1974) Hanny Januszewskiej. Wszak podtytuł tej historyjki brzmi „bajka wiosenna”. A dodatkowo można kupić sobie nówkę sztukę, bo książeczka została niedawno wznowiona w pierwszym tomie „Moich książeczek” (Nasza Księgarnia). 


Historia o poszukiwaniu przez Jasia-dobosza koszyczka na życzenie królewny to utwór ze schyłkowego okresu twórczości Hanny Januszewskiej. Pierwotnie powstał na potrzeby radia, z którym pisarka współpracowała od 1946 roku praktycznie do końca życia. Z pewnością w wieku 70 lat nie musiała już nikomu udowadniać, że jest dobrą pisarką. Wyobrażam sobie, że usiadła przy jakiejś wiosennej niedzieli i napisała „Złoty koszyczek” dla rozrywki, swobodnie wplatając w fabułę życiowe przemyślenia. Wzięła standardowy zestaw fabularnych rekwizytów i pomyślała, że się trochę nimi pobawi. Przede wszystkim ubrała swoją fabułę w kostium klasycznej baśni. A potem sprawiła, że kostium zaczął trzeszczeć niczym lód na rzece przy roztopach a potem pękać w szwach. Udatnie pokazała schematyczność opisanego świata, ale to obnażanie miało na celu dotarcie do współczesnych czytelników. Wspaniale wplotła też w tekst elementy humorystyczne. Zapytacie pewnie: I to się udało? Niejeden boleśnie by się na tym wyłożył. Ale nie Hanna Januszewska. Po przeczytaniu człowiek dochodzi do wniosku, że rok 1974 wcale nie zdarzył się tak dawno…


Fabuła: królewna chce złoty koszyczek, więc jej ojciec-król wysyła Jasia-dobosza, aby ten zdobył upragniony przedmiot. Jednak pogoda za oknem nie nastraja do spacerów, co zresztą dobosz wyraźnie artykułuje. Na szczęście stróż Walenty zapewnia, że zbliża się wiosna. Pocieszony Jasiu rusza więc w drogę. Trafia do miasta na jarmark, ale życzenie królewny uda mu się spełnić dopiero dzięki wizycie nad stawem. Wraca z koszyczkiem, a wtedy królewna chce zobaczyć miejsce, gdzie koszyczek powstał…

Niby schemat za schematem. Marudna królewna. Jasio wędrowniczek wypychany w świat. Król ślepo spełniający zachcianki córki. Stara kobieta plotąca koszyki. Sroka gadająca o błyskotkach. Wąsaty stróż o imieniu Walenty (czyż stróż może się nazywać inaczej?). Wymieniać dalej? Wszystko to już czytaliśmy, widzieliśmy, znamy i lubimy bądź nie. Zapewniam, że pod piórem Januszewskiej te szablonowe postacie dostają drugie życie. 


Oczywiście całą tę opowieść można czytać metaforycznie. Jasio został wysłany nie po koszyczek, ale żeby szukać wiosny, a kiedy ją znajduje zmienia się nie tylko świat, ale także królewna. Z roszczeniowego dziecka przemienia się w coraz bardziej świadomą swoich emocji i pragnień dziewczynę. Albo podróż Jasia i rozstajne drogi, do których dochodzi. Jedna prowadzi do miasta (cywilizacja), a druga nad staw (natura). Wiadomo, że wybór pierwszej musi okazać się błędem. Albo kreacja baby Wiklinichy, która z jednej strony symbolizuje ludową mądrość, z drugiej siły natury.

Należy też wspomnieć o ilustracjach Bożeny Truchanowskiej, dobrze pasujących do przedstawionej historii, stworzonych na zasadzie mieszania fragmentów białych, jakby „niepokolorowanych” z feerią barw.

A pomijając już wszystkie schematy, metafory i kolory jest to lekka, zabawna, wiosenna historyjka, której czytanie przypomina bieganie po pierwszej zielonej trawie.

/BW/