czwartek, 28 lipca 2016

Alfabet nie tylko dla kosmitów („Wielka podróż z abecadłem” Małgorzata Strzałkowska, ilustracje: Piotr Rychel)


Po takie książki sięgam zwykle z obawą. Z jednej strony trudno sobie wyobrazić temat, który byłby w tak naturalny sposób edukacyjny jak pisanie o abecadle (a i moje dzieci lubią takie wiersze). Z drugiej strony w kategorii „utwór o abecadle” jest naprawdę duża konkurencja. Trudno jest się przebić do czołówki – ba, nawet utrzymać w peletonie, pamiętając jak wiele naprawdę świetnych utworów zostało już napisanych. Małgorzata Strzałkowska, autorka „Wielkiej podróży z abecadłem” (wydanej niedawno przez Wydawnictwo Bajka) to pisarka z ogromnym dorobkiem i, jak się domyślam, świadoma wymienionych przeze mnie zachęt i ograniczeń. Dlatego wydaje mi się, że nie chciała konkurować z wielkimi poprzednikami jak Tuwim czy Chotomska. Zaproponowała formę najprostszą z możliwych czyli rymowaną wyliczankę, dla której ramą jest wierszyk o wizycie na Ziemi zielonego kosmity. Jednak formy proste do czytania zwykle nie są jednocześnie łatwe do pisania. Dlatego nie mogę powiedzieć, że oszalałem na punkcie tekstu Strzałkowskiej – uważam, że mogła bardziej go dopracować – po kilkukrotnej wieczornej lekturze doceniłem jednak jego edukacyjne walory.


Fabularny zarys wygląda tak: zielony bohater książeczki pragnie na swoją rodzinną planetę zabrać zestaw przedmiotów o nazwach na wszystkie litery alfabetu. Prosi zatem Ziemian, aby dostarczyli mu ładunek ułożony alfabetycznie. W zasadzie można stwierdzić, że mamy tutaj do czynienia z luźną adaptacją historii o arce Noego. Dodam - bardzo luźną.

Teraz krótko o minusach i plusach (w tej właśnie kolejności).
Może i jestem czepialski, ale zdziwiła mnie niejednolita forma tekstu – to, że w kilku miejscach wyliczanka przechodzi w zabawy słowne, co raz łatwej (litera Y – jak wiadomo zawsze z nią problem), a raz trudniej (litera Ź i nagły fragment o rozeźlonym woźnym) uzasadnić. I żeby nie było – uważam to za dużo bardziej atrakcyjne czytelniczo a i Strzałkowska językowe łamańce potrafi pisać jak nikt. Gdyby podobne fragmenty pojawiały się także w innych literach byłoby naprawdę super – niestety nie pojawiają się. Wszyscy, którzy czytają bloga CCKiM wiedzą też, że nie lubię rymowania do zdrobnień i imion, a to się w „Wielkiej podróży z abecadłem” zdarza. Gdybyśmy mieli do czynienia z debiutantką pewnie przymknąłbym na to oko, ale Strzałkowska pisze dla dzieci od prawie 30 lat.




Do bezsprzecznych plusów zaliczyłbym dobór słów do wyliczanek. Na szczęście nie są to same standardy, sporo jest trudniejszych, takich, które wymagają tłumaczenia młodszym dzieciom (Kostek ma zawsze sporo pytań). Zatem zabawa w „odnajdź i wytłumacz” jak najbardziej w tym przypadku się sprawdza.

Prosta wyliczanka wyrazowa stanowiła z pewnością także ogromne wyzwanie dla ilustratora. Trzeba przecież było w jakiś sensowny sposób pokazać cały ten „bałagan”. Od razu też powiem, że nie jestem miłośnikiem ilustracyjnego stylu, który prezentuje Piotr Rychel czyli połączenia bardzo kolorowej grafiki komputerowej z elementami hiperrealistycznymi, jakby wyciętymi ze zdjęć. Jednak technika ta w przypadku „Wielkiej podróży z abecadłem” dobrze się sprawdziła. I o ile np. wygląd kosmity mi się nie podoba, tak rozkładówki prezentujące korowody ludzi znoszących dobra (lub samych siebie;) do wnętrza rakiety wyglądają całkiem ciekawie. Poszczególne przedmioty nie zlewają się ze sobą kolorystycznie, można je odnaleźć i wskazać. Dlatego wiersz Małgorzaty Strzałkowskiej nie trafi chyba do panteonu polskich „utworów o abecadle”, jednak do rozmawiania o literach nadaje się całkiem dobrze.

/BW/

piątek, 15 lipca 2016

Dylematy tekturowego miasteczka („Nikt nie lubi rozbójników” Leonid Jachnin, ilustracje: Jewgienij Monin)


Wszyscy dobrze wiemy, że spojrzenie na coś w inny sposób, pozwala zmienić punkt widzenia. O choćby taki mikroskop... Czyste? Gdzie tam – roją się na tym bakterie i roztocza. Gładkie? A w życiu – poorane marjańskimi rowami. Podobnie bywa z literaturą (także dla dzieci). Niekiedy spojrzenie bardziej dokładne potrafi wiele zmienić. Przykład na dziś: „Nikt nie lubi rozbójników” Leonida Jachnina.


To całkiem sympatyczna historyjka o kapeluszniku zwanym mistrz Rondo, który wracając z targu przez las stworzył z głupia frant tekturowe miasto (z pudełek po sprzedanych kapeluszach) i zasiedlił ludzikami, które – a jakże – mają sznureczki, za które można pociągać. W sumie, aż głupio byłoby tego nie wykorzystać... W historii tej istotną postacią jest także leniwy i nieudolny (co nie czyni go wcale mniej groźnym) zbój Ostroga oraz jego przeciwniczka opowiadająca się po stronie dobra - Landrynka, dziewczynka z papierka po cukierku (ma też pieska o równie słodkim imieniu Czekoladka).


Fabuła jest mniej więcej taka: Rondo tworzy miasto, po czym spotyka Landrynkę, która właśnie straciła dom (papierek od cukierka) i nie za bardzo wie, co robić. Mistrz radzi jej, aby poszła pracować do cukiernika w tekturowym mieście. Idąc tam dziewczynka spotyka Ostrogę, który w miasteczku widzi doskonałe miejsce - początkowo do rabunku, potem także do terroru. I rzeczywiście zbój zaprowadza totalitarne rządy, ogłasza się królem, zastrasza mieszkańców i zmusza ich do pracowania na jego zachcianki, znajdując skwapliwego pomocnika w osobie niejakiego Ulepka. Pomoże dopiero interwencja stwórcy, mistrza Rondo, który razem z Landrynką i błaznem Fujarką przegania zbója.

A zatem historyjka klasyczna, acz sympatyczna. Wiele razy to czytaliśmy, zło się panoszy wśród uczciwych ludzi, dobro zwycięża zło, wszyscy żyją długo i szczęśliwie pod hasłem „dobroć, wolność, praca” itd. Miasteczko w średniowiecznym anturażu, przedstawione zostało na ilustracjach Jewgienija Monina iście po szancerowsku. Jednak hola, hola – książka ukazała się w 1988 roku, kiedy w najlepsze istniał jeszcze i ZSRR, i PRL, a nawet coś takiego jak TPPR (Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej było polskim wydawcą tej książki). Czy TPPR mógł wydać coś nie propagandowego? Jak się o tym nie myśli, to nie przeszkadza. Jednak kiedy się zacznie – trudno skończyć. I miej tu człowieku czytelniczą świadomość...




Praca – to był najważniejszy temat literatury najpierw socrealistycznej, ale i później chętnie podejmowany i eksploatowany. To patrzcie, co jest u Jachnina – sami rzemieślnicy, całe miasto pełne rzemieślników – fryzjer, zapominalski cukiernik, szewc i wielu innych. W tym wzorowym socjalistycznym środowisku (inteligencja jak wiemy była be) pojawia się super-bumelant, wielgachny zbój Ostroga, który z pracy innych chce czerpać profity dla siebie. Co ciekawe kreacja zbója doskonale obrazuje też kult jednostki, dyktatora – charakterystyczny dla państw komunistycznych. Oczywiście autor chciał dobrego pana, przywódcę ludu, władcę i demiurga przedstawić pod postacią mistrza Rondo. Cóż kiedy Ostroga o wiele lepiej do tego obrazu pasuje... Eh te zrządzenia losu i narracji...

Mistrz Rondo tworzy ludziki ze sznurkami, a więc Ostroga zacznie za te sznurki wreszcie pociągać. Mamy w książeczce także nieco odrażającą postać Ulepka, grubego pomocnika w cukierni, konfidenta i krętacza. Z tymi (nie ukrywajmy) dużo lepiej zarysowanymi bohaterami negatywnymi walczą niezwykle, nomen omen, kartonowi idealiści jak Landrynka czy błazen Fujarka. Oczywiście w finale „tych złych” spotyka zasłużona kara, a na murach miasteczka zawisa, jakbyśmy dzisiaj rzekli, baner reklamowy.

Ale, ale – przejechałem się po tej historii, tymczasem moim dzieciom bardzo się podobała. Zobaczyli w niej przygodę, dostrzegli konflikt – Kostek bardzo przeżywał przedstawione wydarzenia. Jeszcze nie wie, że jego tato czytał na proseminariach powieści produkcyjne. Zatem podsumowując – do czytania dla dzieci jak najbardziej, a dla rodziców do rozmyślania  i zestawiania z dzisiejszą sytuacją polityczną.

/BW/

czwartek, 7 lipca 2016

Proszę nie dotykać „Złotej księgi bajek”!


Minęły trzy lata od momentu powstania naszego bloga. Z jednej strony to niedługo, bo co to są 3 lata? Z pewnością sporo dowiedzieliśmy się przez ten czas o książkach dla dzieci i ich autorach, przeczytaliśmy i obejrzeliśmy wiele wspaniałości (jak również trochę gniotów), napisaliśmy ponad sto recenzji - dlaczego więc wciąż czuję, że to wierzchołek góry lodowej? Ukazuje się tak wiele dobrych nowych rzeczy (tak wiele, a jednak przeważnie przepadają w zalewie masówki), a do tego wciąż odkrywam stare. To jest proces ciągły, nieprzerwany i obawiam się: nieskończony. Naprawdę, niekiedy czuję się jak Józef K. wychodzący z urzędu, w którym próbował się dowiedzieć czegoś o swojej sytuacji – nie dowiedziałem się niczego, a zrodziło się pół setki dodatkowych pytań.

Z drugiej strony patrząc na ekosystem blogosfery, w którym jedne blogi mają żywot jednodniówki jętki, drugie odchodzą z nastaniem zimy (albo raczej wiosny), a inne niczym płetwale zagarniają cały plakton – patrząc w ten sposób to blog CCKiM zdołał już sobie jakieś skromne gniazdo uwić i jeżeli zimy będą lekkie, pogłowie drapieżników nie urośnie, a życzliwi czytelnicy obrodzą to powinien utrzymać się przy życiu.


Z początku miało to być tylko pisanie o przeczytanych synkowi książkach, bo jak się coś przeczyta dwadzieścia razy to różne przemyślenia się rodzą. Pojawia się naturalna chęć przelania myśli na papier (ekran). Wydaje mi się, że gdybyście przeczytali kilka powieści (które bardzo się wam podobały) po raz drugi, to już by nie było tak dobrze. Wiem - w dzisiejszych czasach, masowej produkcji książek, nikt nie ma czasu czytać powtórnie. Z literaturą dla dzieci jest inaczej. Ona musi dobrze się czytać i oglądać po wielokroć, musi się dobrze czytać i oglądać po kawałku. Jest to dla pisarzy i ilustratorów wielkie wyzwanie. Tak wielkie, że niektórzy nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Niektóre pomniki przy tym naszym czytaniu zwyczajnie runęły, ale dla wielu kupiliśmy (jak w wierszu Kerna) parasole i ochraniamy ile możemy.

A więc miało być „tylko”, ale jak to często bywa - coś powstającego przez przypadek przeistoczyło się w coś poważniejszego. Człowiek zaczął się angażować, dostrzegać jak kolorowy badziew napisany językiem translatora google zalewa otaczający świat i nagle poczuł się jak ten Konrad z Wielkiej Improwizacji. Tutaj znaczek przymrużenia oka czyli ;) Poczuł, że chciałby wszystkim powiedzieć, przestrzec, polecić. Krzyknąć: Proszę pani/pana, proszę nie dotykać pod żadnym pozorem tej „Złotej Księgi Bajek”! Ręce precz od „Diamentowego Zbioru”, don’t touch „Najpiękniejszych Opowieści”, uwaga na „Cudowne Czytanki” i zgubne „Bajeczne Bajeczki”. One są złote i piękne tylko z nazwy!  W rzeczywistości mają wartość makulatury! Tak, makulatury! M-A-K-U-L-A-T-U-R-Y! Dlaczego w baśniach braci Grimm/Andersena/Perrault nie podano nazwiska tłumacza? Dlaczego te ilustracje wyglądają jak obrazy w Krakowie pod Floriańską Bramą? Dlaczego przymiotniki „ładny”, „kolorowy” i „piękny” jako jedyne ostały się w języku polskim?”. Takich pytań jest dużo więcej. Zwykle nikt nie zaprząta sobie tym głowy. Są inne problemy. Zdajmy sobie jednak sprawę, że odbiorcy tych wydawnictw, wasze/nasze dzieci będą kształtować w przyszłości świat. Naprawdę chcecie, żeby był różowy, w cekinki, z uśmiechniętą od ucha do ucha gębą zerżniętą z Disneya? Ja nie chcę. I mam nadzieję że ty, który dobrnąłeś do tego miejsca mojego wpisu – też nie.

I tego właśnie życzę sobie na 3 urodziny bloga CCKiM – żebyśmy jak najczęściej się ze sobą zgadzali.

Pozdrowienia i uściski dla wszystkich, którzy czytają. Zarówno książki, jak i blogi.

/BW/

PS. Prosiłem już na fejsie, ale powtarzam tutaj: chciałbym was poznać, zobaczyć kto czyta CCKiM. Dlatego proszę o linki do waszych blogów czy innych form działalności internetowej, chętnie poczytam i dowiem się czegoś więcej.

niedziela, 3 lipca 2016

Serio, trwaj wiecznie! (Moje książeczki. Księga druga)


Radość, radość, radość - w księgarniach pojawiła się druga księga „Moich książeczek”. Niektórzy nie lubią zbiorów, mówią, że lepiej osobno. Zanim ukazał się pierwszy tom też tak mówiłem. Ale dzisiaj powiem wam, że właśnie razem, kiedy są zebrane, w jednej okładce, z kotem na przodzie – dopiero wtedy widać jaka to była (i jest – a jakże!) wspaniała seria. Na dobrym papierze, w odświeżonych kolorach książeczki te ukazują swoje piękno niczym złota moneta wyjęta z mułu i wyczyszczona rękawem. Do tego jeszcze teksty napisane piękną polszczyzną. Cieszę się, że Nasza Księgarnia poszła za ciosem i seria została utrzymana. A skoro wyszła księga druga to tym większa szansa, że ukaże się także trzecia, a potem czwarta itd. Serio, trwaj wiecznie!


Słów parę o zawartości. Redaktorzy zafundowali nam niesamowity koktajl tekstowo-ilustracyjnych smakowitości z lat 60. Oj, dobra to była dekada...
A zatem na wstępie mocny akcent – poetycki, metaforyczny „Tygrys o Złotym Sercu” (1963) Czesława Janczarskiego z ilustracjami Józefa Wilkonia. Rzecz o tygrysie, który wyzbył się natury drapieżcy i szuka przyjaciela. Jednak stosunkiem do niego nadal rządzą stereotypy… Wilkoń wykreował fantastyczny świat dusznej, gęstej dżungli. Rysowanie zwierząt i lasu to zresztą od początku znak firmowy tego artysty. Tutaj w zasadzie dopiero rozpoczynającego wielką karierę w dziedzinie ilustracji.
„Wawa i jej pan” (1966) Jana Edwarda Kucharskiego z barwnymi ilustracjami Hanny Krajnik (udatnie oddającymi klimat małego miasteczka z willami w ogrodach) to opowieść o sprytnym sposobie zdobywania przyjaciół przez poparzonego Marcina. Fabuła sympatyczna aczkolwiek z wyraźnym dydaktycznym przekazem („nie baw się zapałkami!”) i przez to nieco czytankowa.



Potem „Kot w butach” (1968) Hanny Januszewskiej (ilustracje Janusz Grabiański), niestrudzonej propagatorki baśni Charlesa Perraulta, który klasyczne historie przedstawiał w scenografiach z francuskiego dworu królewskiego (to wersja, w której pan zwie się Szaraban, a nie Baraban jak w muzycznej propozycji Brzechwy). Treść oczywiście znamy: słynny kot w zamian za parę butów i swobodę działania, dzięki swoim umiejętnościom pijarowym, doprowadza do ślubu młynarczyka i królewny. No i kot wskoczył przecież do logotypu całej serii.
Następnie w tomie znajdziemy wspaniały rymowany poemat Lucyny Krzemienieckiej „O Jasiu Kapeluszniku” (1966) zapisany jak proza, co (o dziwo!) nie wpływa na płynną lekturę wychwytującą rymy. Zilustrował go klimatycznie Antoni Boratyński. A historia jest o tym, że w biznesie liczy się przede wszystkim reklama, a jeżeli dodatkowo jest to biznes modowy to przydadzą się też klienci-celebryci (tutaj Księżyc). Pięknie, lekko napisane i zrymowane.



Dalej znajdziemy kultową historię „Pilot i ja” (1967) Adama Bahdaja z niezapomnianymi rysunkami Danuty Konwickiej (pisaliśmy o niej tutaj). „Apolejka i jej osiołek” (1963) Marii Kruger z minimalistycznymi ilustracjami Zdzisława Witwickiego to kolejna wariacja na temat przemiany człowieka w zwierzę – tym razem metamorfoza dotyka nieuważnego księcia, wobec którego wyczekująca w wieży Apolejka ma poważne plany na szczęśliwe życie. Jest jednak sposób – zjeść jabłko z zaczarowanego drzewa. Cóż, kiedy ostatni złośliwy owoc właśnie spadł i potoczył się w sobie tylko znanym kierunku.
I wreszcie całość wieńczy „Pampilio” (1962) Ireny Tuwim, z ilustracjami Ignacego Witza. Tekst rozgrywający się w świecie zwierząt został oparty na powtórzeniach i przemyca sztuczkę mnemotechniczną. Opowiada natomiast o próbie nazwania (lub zapamiętania nazwy) a tym samym oswojenia, pewnego drzewa owocowego. Kolejne zwierzęta wyruszają do Lwa Złotogrzywego po odpowiedź i kolejne ją zapominają. Poradzi sobie dopiero sprytny żółw.



A zatem kolejna odsłona „Moich książeczek” stała się faktem. Połączenie pięknych słów z pięknymi ilustracjami (zdarza mi się wcale często traktować tę książkę jak album z obrazami). Kolejny kawał historii polskiej literatury dla dzieci. Kolejna prezentacja jej ówczesnej potęgi. Po prostu – trzeba to mieć! 


/BW/