środa, 31 sierpnia 2016

Interaktywna encyklopedia górska („W góry” tekst i ilustracje: Piotr Karski)


Kolejna książka łącząca naukę z zabawą z Dwóch Sióstr, która wywołała we mnie uczucie zazdrości (no dobra mini-zazdrości) wobec własnych dzieci. Czemu nie dane mi było w dzieciństwie obcować z takimi wydawnictwami? Jestem pewny, że uwielbiałbym tę książkę. Chociaż nie wiem czy nie byłoby mi szkoda jej wypełniać...

"W góry" z Kruczymi Skałami w tle

Nawet pochodzę z gór – wychowałem się w Szklarskiej Porębie. Karkonosze to wprawdzie nie Tatry (partnerem wydania jest Tatrzański Park Narodowy), ale o górach (hmm, hmm) to i owo wiem. I oczywiście znowu okazało się, że może i wiem, ale z pewnością nie jest to wiedza: a) obszerna, b) pozbawiona dziur, c) z której mogę być dumny. Niby wszystko jasne, a jednak nie do końca. No to otwieramy!


„W góry” Piotra Karskiego to wydawnictwo w kolorach białym, czarnym i niebieskim. Innych barw tutaj nie ma i już w zasadzie tylko pomysł na barwną triadę decyduje dla mnie o atrakcyjności tego wydawnictwa. Bez feerii kolorów, powściągliwie, właśnie tak jak lubią ludzie gór. Zasłużona odmiana po dziesiątkach kolorowych picturebooków, w których kolory aż kipią i wylewają się z kartek niczym dojrzałe wino. Lubię książki obrazkowe, a jednak niekiedy ma się ochotę na przerwę, trochę diety, na zjedzenie czegoś mniej kalorycznego. I „W góry” trochę takim odpoczynkiem są. Za swoją trzykolorowością ukrywają jednak sporą dawkę górskiej wiedzy. Myślę, że nie byłoby nadużyciem określenie jej mianem interaktywnej górskiej encyklopedii.



Jest to wiedza podana tu i ówdzie, mimochodem, bez wielu trudnych słów. A przecież ilość informacji, które można tutaj zdobyć jest naprawdę ogromna! Na przykład: gdzie leżą na Ziemi góry, jak powstają, co to są skamieniałości, jak wyglądają domy ludzi zamieszkujących góry, jak wyglądają ich ubrania, co to jest skala, jak opracować plan górskiej wycieczki, historia oscypka, górskie zwierzęta, park narodowy, słowa z góralskiej gwary, góralskie instrumenty, Korona Ziemi, Mont Everest, Yeti, co to lawina, schronisko, szlak, gdzie mieszka świstak, co je niedźwiedź itd. A do tego wszystkiego są ćwiczenia – dorysowywanie, domalowywanie, uzupełnianie, dopisywanie, a także bardziej wymagające zadania do samodzielnego wykonania. Zabawa związana z górami na dobrych kilka dni.

Dzisiaj ostatni dzień wakacji, więc dla tych którzy już z gór wrócili obcowanie z tą książką będzie pewnie miłym wspomnieniem letnich wojaży, a tym którzy dopiero górskie peregrynacje mają przed sobą polecam zabrać Karskiego na szlak. 

/BW/

środa, 24 sierpnia 2016

Jak po latach smakuje owoc pampilio? („Pampilio” tekst: Irena Tuwim, ilustracje: Ignacy Witz)

„Pampilio” to klasyk polskiej literatury dziecięcej napisany przez Irenę Tuwim w roku 1962. A właściwie nie napisany, tylko, jak chce strona tytułowa, opracowany. Na podstawie czego? Jakiejś baśni z jakiegoś kręgu kulturowego, których (baśni i kręgów) na tym świecie przecież nie brakuje? Przyznaję nie udało mi się tego ustalić. Przyjmijmy więc, że jest to propozycja autorska.



Pamiętacie o czym to jest? Dla tych, którzy jakimś cudem, nie pamiętają – krótkie przypomnienie.

Głodne zwierzęta odnajdują w dżungli drzewo obwieszone owocami wyglądającymi bardzo smakowicie czyli "trochę jak banan, trochę jak gruszka, trochę jak jabłko i trochę jak pomarańcza". Owoce wyglądają smacznie, ale czy naprawdę takie są? A może są śmiertelnie trujące? Żadne stworzenie nie chce wystąpić w roli królika doświadczalnego, dlatego wspólnie podejmują decyzję, żeby zwrócić się o radę do wyższej instancji – króla Lwa Złotogrzywego. Król jak wiadomo powinien wiedzieć wszystko. I rzeczywiście wie. Nie wiem czy wszystko, ale owoc zna. Nazywa się pampilio, jest jadalny i tak smaczny jak wygląda. Kolejne zwierzęta wyruszają w górę rzeki, gdzie mieszka władca po odpowiedź i kolejne w czasie drogi powrotnej ją zapominają. Tymczasem cierpliwość miłościwie im panującego zdaje się wyczerpywać. Poradzi sobie dopiero żółw Alojzy, dzięki inteligentnej poradzie swojej mamy. Ta porada to ułożenie mnemotechnicznego wierszyka.

Moje dzieci lubią tę historię. Jednak po którymś tam czytaniu zacząłem się zastanawiać czy aby na pewno przekazuje im wartościowe treści? I doszedłem do wniosku, że nie do końca. No bo czego może nauczyć dzieci „Pampilio” Ireny Tuwim?

Może nauczyć, że nie wolno pytać o to samo po wielokroć. Trzeba od razu zapamiętać i nie można zapomnieć. Łaskawy przy pierwszej wizycie król lew, przy kolejnych robi się coraz bardziej wściekły. Dlaczego? Nie wiemy. Może miał zły dzień, tylko dlaczego jak dyrektor z Mordoru wyżywa się na swoich poddanych? I to ma nauczyć dzieci ciekawości świata? Chyba raczej nauczy ich tego, że ten kto ma władzę może wyładować na nich swoją złość, a one nie mają prawa zareagować.



Nie można zapomnieć – właśnie. To jest chyba najgorsze. System edukacji w Polsce od dawien dawna oparty jest na tym, że nie można zapomnieć. Trzeba wykuć, wbić sobie do głowy (do łba – bywali tacy nauczyciele) i potem odpowiadać śpiewająco, klepać „Litwo Ojczyzno Moja”, klepać „Jedzą piją, lulki palą”. Wzory – na pamięć, prawa – na pamięć, regułki – na pamięć, słówka – na pamięć. A jak zapomnisz, powiesz swoimi słowami, przekręcisz to dwója, pała, usiądź, bo źle się przygotowałeś. Nie cierpiałem tego. Wiem, że z pewnością są przykłady, osoby, szkoły, które zadają temu kłam. Wiem też, że na pewno i tak zbyt często to ja mam rację.



I teraz sam, własnym dzieciom, czytam, że za niezapamiętanie nazwy jakiegoś tam owocu – przewraca się łódkę i wrzuca kogoś do wody, piętnuje się go, sprawia, że jak niepyszny odchodzi do domu i nie pokazuje innym na oczy. Tłum otacza kogoś takiego i patrzy na niego karcąco, patrzy nieruchomo, patrzy znacząco. Potępia go. Karze.

Wtedy wszystkie zwierzęta weszły do wody i ze złości przewróciły łódkę Nosorożca Pałęty dnem do góry. Woda trysnęła w górę jak fontanna, rozprysnęła się na wszystkie strony i okropnie ochlapała Nosorożca Pałętę, który prędko uciekł i nikt tego dnia ani go widział, ani słyszał.
Wtedy wszystkie zwierzęta wskoczyły do wody i ze złości rozwaliły czółenko Prosiaczka Łatki razem z wiosłami. I chlup! - wepchnęły go do wody.
- Kwik-kwik-kwik-kwik!
Prosiaczek Łatka wygramolił się na brzeg i pobiegł do domu, a woda ściekała z niego jak z rynny. W domu schował się w najciemniejszy kącik i z nikim, z nikim nie chciał rozmawiać.

Takie sytuacje ze szkoły, z podwórka, z kolonii pamięta się po latach, mają na niektóre osoby wpływ, który rzutuje na całe życie. Na kontakty z innymi ludźmi, z żoną, z dziećmi. Nie każdy potrafi się postawić, pokonać swoje obawy jak w amerykańskim filmie i stanąć na najwyższym stopniu podium z pucharem wzniesionym ku słońcu. Powiedzcie, czy ja przesadzam?

„Nic się nie stało. Miałeś ciężką podróż. Idź do domu, wyśpij się i może wtedy sobie przypomnisz. A jak nie to trudno” – tak powinny powiedzieć te cholerne zwierzęta. Ten tłum futrzanych i łysych terrorystów. Ale one tego nie mówią, wszyscy począwszy od króla a skończywszy na jego poddanych są wściekli. Pewnie z głodu albo zniecierpliwienia, tylko co mnie to obchodzi? Chciałem przeczytać dzieciom mądrą historię. A teraz przeczytałem własny wpis i się przestraszyłem.

Wiem, że wielu czytelników wspomina fabułę „Pampilio” z rozrzewnieniem, podobnie jak ilustracje Ignacego Witza. Niekiedy jednak dobrze jest oprzeć się o pomnik, bo możliwe, że się chwieje. Ten dla mnie się przewrócił, ale dla was wcale nie musi.

Jednak w tym właśnie wpisie chciałbym powiedzieć coś zwierzętom z dżungli: a jedzcie wy sobie dalej korzonki, na pampilio nie zasłużyliście.

/BW/


niedziela, 21 sierpnia 2016

Wprowadzenie w świat sztuki („Młody Frank, architekt”, „Młoda Charlotte, filmowiec”, tekst i ilustracje: Frank Viva)


Oto sposób jak skutecznie i kreatywnie zachęcić dziecko, aby poszło do muzeum. Stworzyć o tym książkę! Okazuje się, że nawet MoMA (Museum of Modern Art) w Nowym Jorku może mieć kłopoty z przyciągnięciem w swe mury najmłodszych...

Taka mogła być geneza powstania sygnowanych przez „MoMę” książek Franka Vivy, chociaż napisać trzeba od razu, że w żadnym wypadku nie są to kolorowe agitki czy coś w  rodzaju folderów reklamowych dla dzieci. To raczej doskonałe przykłady jak można, przy okazji ciekawej historyjki, zwrócić uwagę na muzealne zbiory. Muzealne zbiory... to się kojarzy z kurzem i rozpadającymi naczyniami z epoki brązu. Tymczasem eksponaty muzeum nowojorskiego to świadectwo tego, co dzieje się teraz, dzisiaj. Dlatego książki „Młody Frank, architekt” i „Młoda Charlotte, filmowiec” (Wydawnictwo Kocur Bury) dotyczą jakże istotnych elementów tworzących współczesny świat – ten realny (architektura) i fikcyjny (film). Frank Viva, ilustrator „New Yorkera” i autor obu książek przedstawił czytelnikom charakterystycznych bohaterów uwikłanych w proste, acz inteligentne historie. I background MoMa wypadł tym samym nadzwyczaj naturalnie.

"Mały Frank" a w tle trochę modernizmu z Księża

 
Dla wielu polskich czytelników (dorosłych i dziecięcych) szczególnie zaskakujący będzie „Młody Frank, architekt”. Dlaczego? Nad Wisłą architekt kojarzony jest niestety najczęściej z osobą, która ma narysować projekt i zdobyć pozwolenie na budowę. Z pewnością wielu rodzimych inwestorów nie ma pojęcia, że architekci mogą projektować krzesła, powykręcane wieżowce czy całe miasta. Że mogą bywać artystami. W środowisku są to fakty powszechnie znane (podobnie jak dyskusja-neverending story „artysta czy rzemieślnik”), jednak poza nim już niekoniecznie. Jeżeli ta książka zdoła choćby zasiać taką wątpliwość – to już spore osiągnięcie.



Elementem spajającym fabułę jest tutaj wykorzystanie (jakże architektonicznego!) imienia Frank. Amerykanom szczególnie kojarzy się ono z Frankiem Lloydem Wrightem, ich dobrem narodowym, ikonicznym architektem, prekursorem architektury organicznej, autorem Fallingwater i przeciwnikiem Le Corbusiera (którego sceptyczny Stary Frank trochę przypomina z wyglądu, a makietę willi Savoye też można dostrzec w MoMA). Drugi prawdziwy architekt to u Vivy dekonstruktywista Frank Gehry, twórca współczesny i biegunowo różny od FLW, miłośnik fikuśnych kształtów i architektury fajerwerków, tzw. star-architekt, który nie boi się pokazać niekiedy środkowego palca. Jakby tego było mało obaj bohaterowie – architekt ojciec i architekt (in spe) syn także noszą imię na F, że o autorze nie wspomnę. Zabawy w imienne skojarzenia to jednak nie wszystko. Główną osią fabuły jest konfrontacja dziecięcych wyobrażeń o zawodzie architekta, z rzeczywistymi architektonicznymi realizacjami bądź projektami. Architektura bowiem to pole dla nieskrępowanej wyobraźni, na którym sprawdzają się nawet pozornie szalone pomysły małego chłopca. Oczywiście potwierdza się to jeśli spojrzymy na dzieła wystawionych w „MoMie” Franków, ale już mniej w konfrontacji z projektową rzeczywistością (także w USA). Nie powinno to jednak zaburzyć oceny całości tego wydawnictwa - mamy tutaj bowiem do czynienia z książką, która zawód architekta pięknie nobilituje i zdejmuje zeń odium usługowości. W Polsce wciąż na taką pozycję dla dzieci czekamy, a póki co zostaje nam leciwy „Pan Tom buduje dom” Themersonów, który też de facto o architekcie nie traktuje.

Fallingwater - słynna willa przy wodospadzie autorstwa FLW, dzisiaj można ją zwiedzać, fot. jonolist via Foter.com  CC BYSA

Muzeum Guggenheima w Bilbao autorstwa Gehry'ego, które spowodowało tzw. "efekt Bilbao" (dzięki  budynkowi to nieznane miasto zyskało sławę i zaczęło przyciągać turystów), fot. Samuel Negredo via Foter.com  CC BY

Druga pozycja z serii czyli „Mała Charlotte, filmowiec” dotyczy X muzy i jej bohaterką jest dziewczynka preferująca kolory biały i czarny. Bez przerwy kręci swoją kamerą filmy, na których szczególnie lubi uwieczniać obrazy b-w, a to kota, a to pająka, a to zakonnicę, a to pingwina. Miłość do starego filmu zaszczepili w niej rodzice, stali bywalcy słynnego John Golden Theatre na Broadwayu (w książce idą na „Złodziei rowerów”), gdzie co piątek, z upodobaniem zanurzają się w świat złotej ery kina. Pewnego dnia w MoMA Charlotte poznaje kustoszkę Scarlett, z którą się zaprzyjaźnia i która poszerza jej wiedzę na temat filmu. Spotkania w muzeum powodują, że Charlotte kręci film, który znajduje uznanie nowej przyjaciółki. Obraz zostaje pokazany w muzeum i przynosi dziewczynce niespodziewaną sławę... I znowu – nie jest to folder reklamowy MoMA. Historia o wycofanej outsiderce niepostrzeżenie przeradza się u Vivy w przedstawienie mechanizmów działania  dzisiejszego medialnego sukcesu.



W przypadku obu książek niezwykle istotny jest także walor edukacyjny, ponieważ przedstawione w niej postaci artystów nie są w Polsce powszechnie rozpoznawalne. Dlatego np. nie każdy od razu będzie wiedział dlaczego w „Charlotte” mamy na końcu biogram Jeana (Hansa) Arpa. I zapewne nie każdy oglądał „Przygody księcia Achmeda” (to akurat  dzięki internetowi można łatwo nadrobić np. tutaj). Dobrze też się stało, że prezentowanych artystów nie jest za dużo. MoMA zbiory ma przebogate, ale w książce dla dzieci nie można pokazać wszystkiego. Na szczęście Viva o tym wie i ogranicza się do kilku osobowości.

Parę słów jeszcze o wyglądzie tych książek. Wydane zostały bowiem niezwykle starannie – duży format, twarde oprawy dodatkowo owinięte miękkimi obwolutami. Obie książki zilustrował ten sam autor, a jednak za każdym razem są to inne ilustracje. O ile w „Młodym Franku, architekcie” doszukać się można stylistyki architektonicznego szkicu i wielu poukrywanych architektonicznych smaczków i nawiązań, o tyle w „Charlotte” widać inspirację sztuką Arpa i Picassa a zestawianie światów kolorowego (innych) i czarno-białego (dziewczynki) wypada bardzo sugestywnie.

Pewnie, że chciałbym móc zabrać moje dzieci do MoMA w NY, ale dopóki nie jest to możliwe cieszę się, że mogliśmy choćby zajrzeć przez dziurkę od klucza do tej komnaty tajemnic za pośrednictwem dwóch wspaniałych książek Franka Vivy.

/BW/


czwartek, 11 sierpnia 2016

Plamki jak ludzie („Mały żółty i mały niebieski” tekst i ilustracje: Leo Lionni)


Jedna z tych książek, którą po przeczytaniu zwykło się kwitować krótkim: czemu sam na to nie wpadłem? Pocieszeniem w tym wypadku może być fakt, że autor „Małego żółtego i małego niebieskiego” Leo Lionni (Wydawnictwo Babaryba) wpadł na to już dosyć dawno temu, bo w 1959 roku. Wpadł w pociągu, kiedy chciał uspokoić rozbrykane wnuki. W tym składzie z przeszłości Lionni miał pod ręką jednie gazetę, z której stworzył naprędce wydzierankowy teatrzyk. Cóż, tak się niekiedy dokonuje wielkich odkryć – z potrzeby chwili. Pomysł z pociągu zadziałał bowiem na całym świecie.





Streszczenie tej historyjki z pewnością wypada gorzej niż ona sama. Ale dla recenzenckiego porządku spróbujmy:

Były sobie dwie małe kolorowe plamki: żółta i niebieska. Plamki te przyjaźniły się ze sobą i mieszkały obok siebie. Pewnego razu jedna plamka nie mogła znaleźć drugiej, a kiedy w końcu się spotkały, tak się ucieszyły, że padły sobie w objęcia i połączyły się (zmieniając przy okazji kolor na zielony). Niestety zarówno żółci jak i niebiescy rodzicie nie mogli potem rozpoznać w zielonym swoich dzieci. Zielony zaczął wtedy płakać i znów stał się żółtym i niebieskim, a rodzice zrozumieli swój błąd...






No cóż, brzmi to co najmniej bełkotliwie. Tymczasem obcowanie z książką Lionniego jest naprawdę inspirujące. Kolorowe plamy i plamki na kolejnych stronach są niczym puste szablony, szkice dla wyobraźni, które w trakcie lektury wypełniamy kolejnymi skojarzeniami. Gdyby w tej książce, zamiast plamek, występowaliby ludzie byłby to łopatologiczny banał. A tak jest to historia na wskroś metaforyczna i przywołująca różne skojarzenia oraz myśli – traktuje przecież o tolerancji, o stosunku rodziców do dzieci, dzieci do siebie, a wszystko w dekoracjach, które należy chyba określić jako uproszczoną wersję naszego świata. Jeśli więc szukacie dla waszych dzieci czegoś prostego, a jednocześnie mądrego to powinniście sięgnąć po tę książkę. Po prostu daje do myślenia – także rodzicom. 

/BW/ 



czwartek, 4 sierpnia 2016

Najlepsze kawiarnie są w Szczecinie („Odwiedziła mnie żyrafa” Stanisław Wygodzki, ilustracje: Mirosław Pokora)


Byliśmy niedawno na wakacjach nad morzem i wracając do domu zahaczyliśmy o Szczecin. Jadąc ulicą ponad miastem Kostek zapytał mnie o widoczne na horyzoncie portowe dźwigi. Przypomniałem sobie wtedy o książce, która towarzyszy nam już od jakiegoś czasu, jednak nie starczało czasu żeby ją opisać. Pomyślałem: są wakacje, więc może pora to nadrobić?

 
„Odwiedziła mnie żyrafa” (1967) Stanisława Wygodzkiego (z ilustracjami Mirosława Pokory) to historyjka o długoszyim zwierzęciu, które odwiedza w Warszawie pewnego nieznanego wcześniej eleganckiego pana, dżentelmena w angielskim stylu i do którego ma wiele (nieco bezczelnych) próśb czy wręcz żądań. Wiadomo – wysoki zwierz nie potrafi odnaleźć się w peerelowskim M3. A to prysznic za nisko, a to kabel od telefonu za krótki, a to potrawy za bardzo okrągłe. Książkę wydało w 2007 roku Wydawnictwo Dwie Siostry (w serii „Mistrzowie ilustracji”).

Wygodzki umiejętnie balansuje w swojej książce pomiędzy absurdem i humorem. Absurdalna jest sytuacja, w której znalazł się bohater. Nie jest to może taki absurd jak np. w sztukach teatralnych Mrożka, Becketta czy Różewicza, którzy właśnie w latach 50. i 60. pisali swoje najlepsze teatralne kawałki. Koniec końców to książka dla dzieci, stąd bohater traktuje całą sytuację nieco pobłażliwie, uśmiechając się pod nosem. Nie przeżywa egzystencjalnych dramatów. Co najwyżej traktuje całą sytuację jako odmianę w swoim tradycyjnym życiu. Ten warszawiak, właściciel żółwia Bubusia został przez żyrafę zaprzęgnięty do spełniania jej zachcianek. Jednak na nagabywania reaguje nader spokojnie i ze zrozumieniem spełnia wszystko czego sobie żyrafa zażyczy. W końcu historia toczyć się musi, a żyrafa też człowiek, na humanitarne warunki zasługuje. Humor zaś bierze się w tej książce z pokazania, co by było gdyby żyrafa żyła jak człowiek i jak byłoby trudno.



Kolejna sprawa: językowy savoir-vivre. Zarówno bohater do żyrafy, jak i żyrafa do bohatera zwracają się z największą estymą i grzecznością. Jest w tym jakaś przedwojenna albo angielska szkoła, rzadko dzisiaj się spotyka takie krągłe zdania w książkach dla dzieci, że o potocznym użyciu nie wspomnę.

Świat pokazany w książce Wygodzkiego nie jest peerelowski. Zachował wiele elementów przedwojennych, które jeszcze Mirosław Pokora podkreślił swoimi genialnymi ilustracjami, na których pojawiają się sprzęty takie jak zdobna kanapa, fotel czy tremo w złotych ramach, a główny bohater nie rozstaje się z garniturem i krawatem. Widać to też w łatwości załatwiania spraw. W tamtych czasach trudno było od ręki wezwać tzw. fachowca do domowych napraw (a kiedy już się pojawił tradycyjnie nie miał części, ale oczywiście mógł je załatwić za drobną dopłatą…) – tymczasem tutaj wystarczy wykonać telefon. Podobnie łatwo i bezproblemowo zamawia się jedzenie w garmażerii. Świat tej książki to pewnie bardziej taka Wygodzkiego Warszawa z marzeń, którą wkrótce po ukazaniu się "Odwiedziła mnie żyrafa" miał opuścić na zawsze.

No dobrze, ale skąd ten Szczecin? Otóż na końcu okazuje się, że żyrafa pracuje w tym właśnie mieście, w porcie przeładunkowym jako dźwig do szczególnie delikatnych ładunków np. porcelany. Nasz bohater dowiaduje się tego, kiedy pije razem z nową przyjaciółką herbatę w kawiarni. Oczywiście pija ją wyłącznie z porcelanowych filiżanek! Kawiarnia musiała być rzecz jasna wysoka, a nazywa się „Pod gwiazdami”.

„- Jak się pani podoba ta kawiarnia?
- Niezła, ale u nas są lepsze.
- U nas? A gdzie to? – zapytałem zdumiony po raz dwunasty tego dnia.
- W Szczecinie”.

Do Szczecina pojechaliśmy przede wszystkim, żeby obejrzeć zewnętrze i wnętrze słynnej Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza, której budynek hiszpańsko-włoskiego biura Barozzi-Veiga zdobył w zeszłym roku prestiżową nagrodę im. Miesa van der Rohe. Kiedy siedzieliśmy w holu tego imponującego budynku, w kawiarni Pausa, utrzymanej podobnie jak wnętrze holu i elewacji w minimalistycznym stylu pomyślałem, że żyrafa mogłaby właśnie tutaj przyjść na herbatę z żółwiem Bubusiem. Pewnie wreszcie byłaby zadowolona.

/BW/