piątek, 30 września 2016

Brum brum z sensem (Ale jazda! Historia samochodu, tekst: Oldřich Růžička, ilustracje: Tomáš Pernický, Kateřina Makaloušová)


Nie mogę ostatnio patrzeć na to, co z samochodem zrobiła popkultura skierowana do dzieci. Piszę popkultura, bo nie wiem jak to nazwać? Kinematografia? Przemysł zabawkarski? Wydawcy kolorowych gazetek i książek? Producenci ubrań? Kostek wkrótce kończy 5 lat, więc pewnie już patrzę wystarczająco długo... Jest to całkowite szaleństwo, którego nie sposób chyba wyjaśnić inaczej jak lobbing motoryzacyjnych gigantów. Popatrzcie na świat w filmie „Auta” (to ten z Zygzakiem Mcqueenem) – USA bez ludzi, zamieszkana wyłącznie przez samochody, które przemieszczają się po niekończących się asfaltowych drogach. Albo kreskówka „Blaze i Megamaszyny”, która motyw „świata samochodów” doprowadziła już do granic parodii. W tym świecie nawet żaby i papugi mają koła, są w nim same samochody, ale tytułowy Blaze ma kierowcę, człowieka, chłopca, jest także jeszcze dziewczynka mechanik. I znowu kilometry dróg (są i domy – ciekawe kto w nich mieszka?). Z drugiej strony czy kreskówki te kłamią? Czy naszych miast nie przykrywa lawina samochodów? Wiecie jakie jest najbardziej zmotoryzowane miasto w Europie? Kalisz. Na 1000 mieszkańców przypada tam 850 samochodów. Z drugiej strony wiele jest już dzisiaj krajów, które tę ekspansję samochodów starają się ograniczać. Nie jest to może miejsce, żeby opisywać na czym takie działania polegają. Ale działania są i to skuteczne. Tymczasem u nas dzieci (oczywiście szczególnie chłopców) chce się wciąż przekonać, że samochód to ich najlepszy przyjaciel. Choćby popularna seria książeczek „Mały chłopiec”, której istnienie trudno wyjaśnić inaczej jak tylko budowanie więzi małych chłopców (tak, tak) z mechanicznymi pojazdami. 


Trochę się rozpisałem, ale chciałem nakreślić odpowiednie tło. Z radością bowiem powitałem pojawienie się na rynku polskim książki skierowanej do dzieci, która temu motoryzacyjnemu szaleństwu daje rozsądne ramy. Mowa o „Ale jazda! Historia samochodu” (Wydawnictwo Bajka). Dostajemy w niej ciekawie napisaną i zilustrowaną historię tego jak powstał samochód. Żadne karoserie się tutaj nie uśmiechają, nie gadają, nie są kumplami, ani równiachami, nie skaczą pod niebo i nie buchają kilometrowym ogniem.



Przede wszystkim cieszy mnie w tej książce, że nie została przeładowana sylwetkami współczesnych megamaszyn, ale że konsekwentnie zwraca się ku przeszłości: jak powstało koło, czym podróżowano zanim jeszcze wymyślono samochód, jak wyglądały pierwsze samochody i ile wynosiły pierwsze rekordy prędkości. Ważny jest też realizm (także ilustracji!) – najmłodsi zaznajomią się z wyglądem samochodu, zobaczą co znajduje się na desce rozdzielczej, dowiedzą się jak wygląda silnik, jaka jest zasada działania czterosuwu i poznają rodzaje nadwozia. Jest tutaj strona z kultowymi samochodami, a wśród nich i cadillac Elvisa, Aston Martin Bonda i Batmobil.

Naprawdę na tle feerii monstertracków i hotwelsów, która wylewa się ze sklepów i telewizji jest to pozycja niezwykle stonowana, porządkująca, systematyzująca informacje, w odpowiednim stopniu merytoryczna, ale jednocześnie nieprzegadana, podzielona na małe kawałki, nie stroniąca od komiksowych dymków. Przy tym wszystkim skierowana do dzieci w różnym wieku, ponieważ sporo w niej do czytania, ale też niemało do oglądania. Polecam, dobrej drogi!

/BW/

poniedziałek, 26 września 2016

Jedna książka o wielu miastach („Oto jest Monachium” tekst i ilustracje: Miroslav Šašek)


Dla własnej poznawczej wygody podzieliłem kiedyś pisarzy na dwie kategorie. Do pierwszej zaliczyłem tych autorów, którzy cały czas piszą jedną książkę. W drugiej znaleźli się natomiast twórcy za każdym razem piszący coś innego. Prawda, że czytelny podział? Niestety bardzo także niedoskonały. Wystarczyło bowiem trochę dokładniej zagłębić się w szczegóły, a wszystko dosłownie rozpadało się na kawałki.  Dlaczego więc o tym piszę? Ponieważ ten podział bardzo dobrze sprawdza się jako punkt wyjścia. Idealnie nadaje się na spojrzenie przez półprzymknięte oczy.


O przykładowo czeski pisarz (z zawodu architekt) Miroslav Šašek – całe życie pisał tę samą książkę. Był to ilustrowany przewodnik po wybranym mieście (bądź kraju), które Czech akurat postanowił przybliżyć dzieciom. Wpadł na to podczas pobytu w Paryżu. Pomysł na formę takiego wydawnictwa był tak naturalny i atrakcyjny, że przyniósł Šaškowi sławę na całym świecie. Sposób prezentacji kolejnych atrakcji turystycznych (gdzie jednako waży kiełbaska i pinakoteka) bardzo przypominał mi sposób prezentacji treści w dawnych podręcznikach do nauki języków, ale też narracyjnie jest to bardzo filmowe, takie trochę „ameliowate”.




„Oto jest Monachium” (Wydawnictwo Dwie Siostry) to moje pierwsze spotkanie z twórczością Šaška. Jeżeli ktoś nigdy się z jego książkami nie zetknął to chciałbym żebyście wiedzieli, że są to książki obrazkowe. Ale od razu mówię, że nie książki obrazkowe z milionem szczegółów. Šašek pokazuje atrakcje danego miasta powoli, w czytelnym odosobnieniu na białym tle. I nie, że tylko pokazuje - opowiada historię. Snuje podzieloną na wersy opowieść o mieście. Od ogółu do szczegółu, od rudymentów do drobnostek, od historii do emocji. Rysunki – piękne, czytelne. „Monachium” ukazało się w 1961 roku, jest to więc także powrót do przeszłości, do miasta którego już nie ma. I do wintidżowego stylu rysunkowego, z jego kolorowym realizmem i poczciwością. Na końcu oczywiście znajdziemy stosowne uzupełnienia, wypunktowane zmiany w mieście nad Izarą. Czy jest to dobre zakończenie? Happy end? Kwestia dyskusyjna.

Nie ulega jednak wątpliwości, że jeżeli wybieracie się właśnie na trip po Europie (bądź dalej), a wasze pociechy nie widzą nic atrakcyjnego w oglądaniu pomników przedstawiających facetów na koniach i martwych natur flamandzkich mistrzów pędzla – te książki z pewnością pomogą wam je przekonać. 

/BW/

sobota, 10 września 2016

Od wszawicy do szczepionki („Cholera i inne choroby” tekst: Łukasz Kaniewski, ilustracje: Karolina Kotowska)




Oto książka z wyraźnymi różowymi akcentami na okładce, która nie traktuje o lalkach Barbie czy kucykach Pony. Ba, traktuje o sprawach bardzo poważnych, a na dodatek często spychanych sprzed dziecięcych oczu – te sprawy to choroby i śmierć. Łukasz Kaniewski, (tworzył kiedyś ciekawe czasopismo dla dzieci „Czarodziejska kura”) w swojej książce „Cholera i inne choroby” (Poradnia K) zawarł przegląd najbardziej znanych chorób. Wiem jak to brzmi. Przegląd chorób. Jednak nie są to żadne wypisy encyklopedii, gdzie pełno trudnych słów i nobliwej łaciny.



Teksty zostały przez Kaniewskiego napisane ze swadą, lekko, językiem prostym, bezpośrednim, odwołującym się do doświadczenia młodych czytelników (np. „Rana”). Bezkompromisowość – to dobre słowo na określenie tego pisania, jest w tych tekstach szczerość, nierzadko połączona z humorem, który jednak nie przekracza granic przyzwoitości.
Dobrze się to czyta, a mój Kostek słucha bardzo uważnie. Bywa, że się śmieje (szczególnie przy pewnym fragmencie w tekście o próchnicy…). Jak dla mnie jest to duży sukces autora. Przecież kolejne rozdziały mają tutaj tytuły: wszawica, tasiemiec, ospa wietrzna, padaczka, zawał, nowotwór, próchnica. Zwykle te słowa nie kojarzą się z niczym przyjemnym, a już na pewno nie z czymś o czym chce się czytać dzieciom przed snem. Kaniewski jednak znalazł sposób. To dobrze, bo przecież takich książek za wiele nie ma… 




Pamiętam (dziś już prawie dziesięcioletnie) książeczki z Multico „Inwazja wirusów” (2007) i „Wielki napad” (2008) Anny Zgierun z komiksowymi, popartowymi ilustracjami Anny Niemierko,. Przy czym sam tekst był tam dosyć skomplikowany, pokazujący organizm jako państwo policyjne (trochę jak w dawnym serialu „Było sobie życie”), gdzie bakterie chcą dostać się do wnętrza w przebraniu.




Choroby u Kaniewskiego opisane zostały w niedługich opowiadaniach, a każde z nich autor poprzedził krótkim wierszykiem. Poetyka tych rymowanych (choć nie zawsze!) wstępniaków kojarzy mi się z śmieszno-straszną, barokową poezją księdza Józefa Baki. Oczywiście trudno je porównywać jeden do jednego, ale posłuchajmy:

Czarne jest czarne i białe jest czarne
Wszystko jest marne i pachnie nieładnie
Smutno jest na dnie („Depresja”)

Ludzka wesz – ludzka rzecz
To się wie!
Każdy może załapać wszy
No, chyba że łysy
Łysy nie („Wszawica”)




Różny jest nastrój tych wierszyków, raz są bardziej zabawne, to znów mroczne, niektórych nie sposób zrozumieć bez przeczytania opowiadania (patrz: „Zawał”).
Uzupełnieniem dla opowiadania i wierszyka w przypadku każdej choroby są ilustracje Karoliny Kotowskiej. Są to proste obrazki (ich stylistyka kojarzy się trochę z paintem), ale doskonale tutaj pasują ponieważ nie są dosłowne i dokładne - niekiedy nawet metaforyczne (patrz ilustracja powyżej). Fizjologiczną dokładność rzeczywiście lepiej zostawić do medycznych atlasów, dzieciom wystarcza sugestia.

A więc tak: temat był trudny, wyzwanie zrobienia o nim książki jeszcze większe, a jednak, panie i panowie, udało się. A nawet jak to mawiał profesor Wiktor Kuppelweiser: „udało się jak cholera”.

/BW/

poniedziałek, 5 września 2016

Pierwsze krótkie gadki („Pucio uczy się mówić” tekst: Marta Galewska-Kustra, ilustracje: Joanna Kłos)


Picture book mający zachęcać małe dzieci do mówienia. Nasza Księgarnia konsekwentnie wydaje od jakiegoś czasu książki do ćwiczeń logopedycznych, w których potrafi dobrze zrównoważyć cele terapeutyczne z artystycznymi. Tylko tyle i aż tyle (jednak z naciskiem na „aż”). Zauważyłem bowiem, że to zrównoważenie często nie udaje się w wydawnictwach (nie tylko logopedycznych oczywiście) sygnowanych przez różne ośrodki, fundacje czy instytucje, które przygotowują pozycje o wartościowej treści, ale z okropną warstwą graficzną. W „Puciu” jest inaczej, za sprawą Joanny Kłos i jej prostego, czytelnego ilustracyjnego stylu.



Na kartonowych stronach śledzimy opowieść rodzinną – rodzice, trójka dzieci, pies, kot plus babcia i dziadek na wsi. Rozkładówki przedstawiają typowe sytuacje z życia – wspólne jedzenie obiadu, wspólne muzykowanie, spacer po mieście, po parku, wizytę na wsi, w lesie, na dworcu. Każda z tych sytuacji jest oczywiście doskonałą okazją do usłyszenia najróżniejszych odgłosów i dźwięków. Wszak o wyrazy naśladujące dźwięki przede wszystkim tutaj chodzi.

Tekst autorstwa logopedki Marty Galewskiej-Kustry (która dla NK napisała już kilka logopedycznych książeczek) jest prosty, ograniczony do zdań trzywyrazowych, natomiast najważniejsze – w tekście zaznaczone boldem – są właśnie dźwięki i odgłosy. Od razu warto napisać, że nie wszystkie odgłosy pokazane na obrazkach (w tradycyjnych komiksowych dymkach) znajdziecie także w tekstach! Dlatego uważnie przyglądajcie się zarówno tekstowi, jak i ilustracjom!




Cóż ja mogę napisać? Według mnie książka doskonale spełnia swoje zadanie. Nie żebym był jakimś specjalistą, ale czytam „Pucia” już dwa tygodnie z Matyldą i bardzo ładnie współpracuje – powtarza, pokazuje, zapamiętuje, a po czytaniu sama przegląda powtarzając ulubione „kawałki”. Kolejny plus – na starsze dzieci też „Pucio” działa. Na pierwszy rzut oka (i ucha) fabuła może wydawać się dla nich mało interesująca. A jednak mój pięcioletni Kostek chętnie bierze udział w zabawie razem z Matysią. Wydaje mi się, że jest to zasługa autorki i ilustratorki – paniom udało się, pomimo pierwszoplanowego edukacyjnego celu, zindywidualizować bohaterów i przedstawić ich familijne życie całkiem ciekawie. Zapamiętujemy, co lubi Pucio, Misia, Bobo, tata, mama a nawet pies. Każdego z osobna można tutaj skojarzyć, a niektórych nawet polubić. Na obrazkach pomieszczone też zostało sporo szczegółów. Właśnie "sporo" to dobre słowo, ponieważ nie ma ich w nadmiarze, jest akurat tyle, żeby słuchacze i oglądacze się nie znudzili. Aha, należy też obowiązkowo przeczytać instruktażowy wstęp.

Podsumowując krótkim zdaniem: Tak, Pucio jest chłopcem, z którym warto pogadać.

/BW/