środa, 30 listopada 2016

Rycerze okrągłego placu („Król” tekst: Ewa Madeyska, ilustracje: Kasia Matyjaszek)


Wydawnictwo Dwie Siostry wypuszcza na rynek tyle książkowych wspaniałości, że czasami coś drobniejszego i mniej spektakularnego może umknąć. I uważam, że stało się tak z „Królem” Ewy Madeyskiej, czyli drugą częścią przygód Frani znanej z „Okularków”. Książka przeszła trochę bez echa, na blogach cisza, a tymczasem jest to pozycja naprawdę wartościowa i według mnie bardzo przydatna. Ale po kolei.


 Okularki” zostały przez moje dzieci pokochane miłością bezbrzeżną. Nie potrafię policzyć dokładnie ile razy przeczytałem tę książkę. Wydaje mi się, że około 150 razy. Kostek znał na pamięć niektóre fragmenty, że o sobie przez skromność nie wspomnę. Zresztą historia Frani (i ilustracje Kasi Matyjaszek) znalazły uznanie także u mojej 2,5-letniej córeczki Matyldy. Dlaczego? Wydaje mi się, że Ewa Madeyska napisała tekst, który trafia dzieciom do zrozumienia. Udała jej się ta trudna sztuka. Narratorka mówi językiem dziecka, jest tu sporo franiowych neologizmów, z których Kostek się zaśmiewa, i sytuacji znanych z życia – mamy domowy kołowrót, przedszkole, przezywanie, pierwsze konflikty i problemy, pierwsze odkrycia, pierwsze radości i pierwsze smutki. I cały czas na poziomie 5-letniego dziecka. Nie boję się napisać, że żadna z książek, które czytałem moim dzieciom nie potrafiła tak wiernie opisać znanego im świata, życia, problemów. I jest to chyba także pierwsza lektura, przy której potrafiliśmy uwierzyć, że akcja naprawdę dzieje się w Polsce. Z utęsknieniem czekaliśmy więc na „Króla”. I muszę przyznać, że nasze oczekiwanie zostało w pełni nagrodzone. Dwójka jest moim zdaniem jeszcze lepsza od jedynki

Wracamy do świata Frani i po wprowadzających „Okularkach”, gdzie poznawaliśmy wszystkich bohaterów (co powodowało pewien tłok w świecie przedstawionym), dostajemy nową oddzielną historię, w której udział bierze w zasadzie tylko Frania (możemy dla porządku doliczyć Zuzę z Drabiną na Głowie i Manię, ale one tworzą drugi plan). To oczyszczenie placu jest moim zdaniem strzałem w dziesiątkę! Historia dotyczy tym razem dwóch niezwykle istotnych spraw: kontaktów z rówieśnikami na placu zabaw (który jest jak wiadomo miejscem pierwszych indywidualnych społecznych kontaktów) i niepełnosprawności. 





Jest szóstek (sobota) i Frania z Zuzą i Manią udają się na wielki plac zabaw w środku miasta. Frania boi się tam iść, bo wie że będą tam „oni” czyli chłopcy, którzy jej dokuczają: Jasiek i Stasiek. Wygląda to źle, bo opiekunka Zuza jest „głucha i ślepa”. Tym razem jednak w starciu z chuliganami dziewczynce pomoże chłopiec jeżdżący na wózku – Artur Król. Dzięki niemu Frania przekona się, że strach najczęściej wynika z niewiedzy.

A więc tak: konflikt na placu zabaw znamy z autopsji (pytanie: któż nie zna?), więc Kostek tej opowieści słucha z zapartym tchem. Niepełnosprawność Artura także została tutaj pokazana w sposób niezwykle naturalny, bez wielkich słów, akurat na poziomie percepcji pięciolatka. Czemu nie chodzisz? – pytania Frania Artura. Bo jeżdżę – odpowiada chłopiec.

W „Królu” jest też wszystko to na co przez ten rok czekaliśmy – interesująca i znana główna bohaterka, która nie jest idealnym dzieckiem, kolejna porcja pomysłowych neologizmów i skojarzeń (krzywa wieża na pizzy:), krótkie zdania i dużo prawdziwych przebitek z życia małego człowieka, ciekawie myślącego, ale emocjonalnie niedojrzałego. Nie ukrywam też, że przy pierwszym czytaniu byłem nieco zaskoczony (lekko zawiedziony?) bajkowo-fantastycznym starciem Artura i Frani z chłopakami. Spodziewałem się tutaj jakiegoś zdroworozsądkowego rozwiązania, ale po kilku kolejnych czytaniach doceniłem pomysł Ewy Madeyskiej i nie wyobrażam sobie, żeby zostało to napisane inaczej.



Rano, kiedy zbieraliśmy się do przedszkola Kostek zapytał:
- Tato, a kiedy będzie trzecia część przygód Frani?
Powiedziałem mu, że jeszcze jej nie ma, ale pewnie będzie. Pewnie.
Nie wiem czy pani kiedykolwiek przeczyta tę recenzję pani Ewo, ale jeśli tak to mam prośbę: proszę nas nie zostawiać z drugą częścią „Małych katastrof”. Choćby taki wątek babci Antoninki jest jak najbardziej do pociągnięcia... Kontakt dziecka ze starością, śmiercią... Oczywiście nic nie sugeruję;) Napiszę tylko tyle, że czekamy.


/BW/

poniedziałek, 28 listopada 2016

Architektura ludzkiego wnętrza („Maum. Dom duszy” tekst: Heekyoung Kim, ilustracje: Iwona Chmielewska)


Czy fakt, że postanowiłem po raz pierwszy opisać na blogu książkę współtworzoną przez Iwonę Chmielewską świadczy o tym, że miejsce to osiągnęło coś w rodzaju blogowej dojrzałości? Być może, natomiast na pewno wiem jedno: bloga o literaturze dla dzieci prowadzić i o Chmielewskiej nie napisać to jak bez mała w Rzymie być i papieża nie widzieć. Erupcję jej talentu w literaturze dziecięcej, która dokonała się po roku 2000 (i trwa do dzisiaj) uznać można za symbol rosnącej rangi tego rodzaju twórczości, którą widzimy w Polsce. Chmielewska zresztą nie tylko na naszym podwórku jest znana. Należy do rosnącej grupy rodzimych twórców książek dziecięcych, którzy publikują z sukcesami na całym świecie. Jak ktoś kiedyś napisze syntezę pt. „Historia literatury dla dzieci po 1989 roku” to powinien poświęcić artystce z Torunia sążnisty rozdział.



„Maum. Dom duszy” (Wydawnictwo Warstwy) nie jest książką autorską, ale owocem współpracy z koreańską pisarką Heekyoung Kim. W największym skrócie jest to poetycki traktat o duszy. Tylko co to jest za dusza? Wszak dusz jest pełno. Nie jest to byt niełatwy do zdefiniowania i w zależności od religii, filozofii czy też języka znaczący trochę co innego. Na przykład religia chrześcijańska mówi, że dusza ludzka ma naturę rozumną i jest nieśmiertelna. Ale polski język potoczny twierdzi, że możną duszę mieć na ramieniu, może nam w niej grać i można wyznawać zasadę hulaj dusza. Dla mnie zatem jest bytem jednocześnie dogmatycznie poważnym, ludycznie rubasznym i metafizycznie płochliwym. Mógłbym teraz dodać jeszcze kilka definicji, porównać kilka religii i polać to wszystko popkulturowym sosem – tylko w zasadzie jaki miałoby to cel? Zapoznanie się z treścią książki pozwala od takich dywagacji uciec. W tym przypadku dusza to pojęcie symbolizujące ludzkie wnętrze. Maum po koreańsku oznacza wszystko to, co składa się na duchowość człowieka: charakter, emocje, umysł, pamięć… 



Książka Heekyoung i Chmielewskiej nie skupia się zatem na rozważaniach religijnych, ale po prostu traktuje o człowieku, to interesujące humanistyczne dociekania przeprowadzone zarówno na poziomie tekstu, jak i ilustracji. Heekyoung porównuje duszę do domu i to architektoniczne porównanie, które – nie będę ukrywał – na początku wydawało mi się trochę wyświechtane i ryzykowne (bo łatwo może osunąć się w banał), udało koreańskiej autorce pięknie wybronić. Są tutaj fragmenty, które zapadają w pamięć, mimo tego iż złożone zostały z elementów znanych:


W domu duszy są schody.
Kiedy kłócisz się z kolegą, masz przed sobą dziesięć schodów.
Kiedy robisz przykrość mamie, masz do pokonania sto schodów.
Gdy sprawa jest jeszcze trudniejsza, masz ich przed sobą tysiąc.
A bywa, że schody nigdy się nie kończą.


„Wyblakłe” ilustracje w „Maum” to płaszczyzna osobna, a jednocześnie silnie zespolona z tekstem. I tak wiem, że to zdanie może wyglądać na sprzeczność. Artystka z Torunia uważa przecież, że ilustracje w książce powinny prowadzić własną narrację. Od początku swojej twórczej drogi pokazuje co naprawdę znaczy gatunek picture booka, u nas trochę niefortunnie spolszczonego na „książkę obrazkową”. Chmielewska pokazuje nam wszystkim (nawet jedynie piszącym o książkach) ten wspaniały, wyższy cel, to dążenie literatury dla dzieci do zyskania pełnej autonomii, do wyzwolenia się z gęby „bajeczek na dobranoc”. To jest właśnie ten moment, w którym na usta ciśnie mi się słowo „sztuka” i nie czuję, że brzmi ono fałszywie.
Mamy więc tutaj filozofującą poezję i metaforyczną, malarską ilustrację, która została stworzona do interakcji. Zamykanie książki, obracanie, patrzenie pod kątem – pozwala to czytelnikowi odkryć w „Maum. Dom duszy” dodatkowe treści.

A na koniec mam takie przemyślenie, może, ja wiem, trochę głupie, do którego nie powinienem się tutaj przyznawać. Ale co tam! Jak patrzyłem na tę książkę z zewnątrz (przez pryzmat blogowych recenzji na przykład) to wydawała mi się jakimiś artystowskimi nudami, ale kiedy sam ją przeczytałem moim dzieciom, kiedy się z nią zmierzyłem osobiście, indywidualnie i samodzielnie to zrozumiałem, że jest to książka mądra i piękna. Cóż, chciałbym częściej tak owocnie się mylić...

/BW/

niedziela, 20 listopada 2016

Niewielkie różnice („Doris ma dość” tekst i ilustracje: Pija Lindenbaum)


Nie wiem czy to dobry pomysł, żeby zaczynać recenzję książki dla dzieci odwołaniem do „Pulp fiction” Quentina Tarantino? Jednak zawsze musi być ten pierwszy raz. Zapewne ci, którzy oglądali PF pamiętają scenę, naśladowaną potem w milionie innych filmów, w której Jules i Vincent Vega jadąc samochodem rozmawiają m.in. o tym, że w Europie jest to samo co w USA, ale inaczej się nazywa i przez to jest bardziej „elitarne”... Pada tam określenie „little differences”, niewielkie różnice. Że właśnie w nich tkwi (według Vincenta) przewaga tego, co europejskie.
Właśnie ta scena przypomniała mi się kiedy czytałem z moimi dziećmi „Doris ma dość” Piji Lindenbaum (Wydawnictwo Zakamarki). Wyobraziłem sobie samego siebie, siedzącego na fotelu pasażera, z kolczykiem w uchu i włosami do ramion.
- Wiesz co zwraca moją uwagę w książkach Piji Lindenbaum?
- Co?
- Niewielkie różnice.


Kiedy czytaliśmy historię małej Doris, która nie chce iść na przyjęcie urodzinowe w nielubianej sukience (chce w stroju marynarskim), a zamiast tego pragnie bawić się w piaskownicy – myślałem właśnie o tych drobnych, małych różnicach, które sprawiają, że ta historyjka ma swoją specyfikę. Jest przecież charakterystyczna, każdy rodzic taką lub podobną zna z własnego doświadczenia, a i przedstawiono takich historyjek w książkach niemało. Jednak u Lindenbaum brzmi ona inaczej, ciekawiej, bardziej zastanawiająco. Dlaczego? Właśnie dzięki niewielkim różnicom. Kryjących się w drobiazgach.



Po pierwsze tekst pokazuje sposób myślenia małej dziewczynki, ona jest tutaj narratorem, opowiadaczem, autorka oddaje głos dziecku. Dzięki temu narracja nie jest kompletna, a wielu rzeczy dowiedzieć się trzeba z ilustracji albo próbować domyślić samemu. Na przykład skąd rozdrażnienie małej dziewczynki? Czy wynika ono tylko z narzuconej wizyty i stroju? A może ma to również związek z tropem (który widzimy na ilustracjach) – że rodzina właśnie wprowadziła się do nowego domu, a tym samym dziecko zmieniło miejsce zamieszkania? Dlaczego Doris wychowują mama i Daniel? Czemu Daniel jest tylko Danielem, a nie tatą? A brat Egon? Dlaczego zawsze jest taki milczący i mało empatyczny? Na te pytania nie dostajemy w tekście konkretnych odpowiedzi. Osobną sprawą jest jeszcze ucieczka, w czasie której Doris przemierza przestrzenie będące kontaminacją miejsc prawdziwych z fantazjami dziewczynki – odwiedza kebab, spotyka duże dziewczyny i panią Musztardę, wreszcie wpada do rowu z cuchnącą wodą... Trochę jak w opisywanym niedawno na blogu „Musie jabłkowym” ucieka w swój własny świat, który jednak szybko przestaje być światem bezpiecznym i przyjaznym. Szybko pokazuje małej Doris swoje prawdziwe, groźne oblicze. Małe dziecko nie potrafi sobie jeszcze poradzić z lawiną emocji. Powinni pomóc mu dorośli, co też się w książce Lindenbaum dzieje.



Autorka doskonale „czuje” dzieci (pamiętamy choćby książki o przygodach Nusi) i opisuje sytuacje konfliktowe, których zrozumienie może bardzo pomóc rodzicom. Naprawdę nie są to słowa na wyrost - wiele przydatnych porad i obserwacji można stąd zaczerpnąć dla siebie. A zatem można by rzec, że niewielkie różnice robią jednak u Piji Lindenbaum różnicę wielką.

/BW/

poniedziałek, 14 listopada 2016

Chapeau bas! („O! Kapelusz!” tekst i ilustracje: Jon Klassen)


Na pierwszy rzut oka wydaje się to niezwykle proste. Bierzemy dwa żółwie wyrażone w kolorach ciemnych, jeden biały kapelusz, ze trzy kamienie, dwa kaktusy, trzy rodzaje nieba (szare, lekko brązowe i nocne), wrzucamy do tego pomarańczową kulę słońca i co ważne nie zapominamy o oczach – białych, w kształcie migdałów z czarnymi kropeczkami. Akcję umieszczamy w miejscu uniwersalnym, choćby na pustyni jaką znamy z westernów (wszak i kapelusz może być zarówno farmerski, jak i kowbojski). Tak przygotowane elementy rozkładamy oszczędnie po stronach i doprawiamy kilkunastoma zdaniami fabuły pamiętając, żeby emocje rozgrywać przede wszystkim w żółwich oczach. 



Rzeczywiście wydaje się proste. Sęk w tym, że proste wcale nie jest. Gdyby było każdy mógłby zostać Jonem Klassenem, co na szczęście jest niemożliwe. Kanadyjski pisarz i rysownik stworzył swoją książkę według zasady Miesa van der Rohe „less is more”. Mniej znaczy więcej. Wydaje mi się, że proste historie mają niezwykłą właściwość przyciągania złożonych myśli. Proste historie są jak nie do końca zapisane księgi. Dopiski i kontynuacje pochodzą zwykle od czytelników. Dlatego mam nadzieję, że nie będziecie mi mieć za złe, że nie zdradzę żadnego fragmentu fabuły „O! Kapelusz!” (Wydawnictwo Dwie Siostry). Chciałbym napisać jednak, że jest to książka o tym, że przyjaźń to wyzwanie, o tym że chęć posiadania potrafi niekiedy w całości zawładnąć naszymi myślami, a także o tym (tutaj przymrużam oko), że sen jest lekarstwem na wszystko.



Gdyby tej historii o dwóch żółwiach i kapeluszu byłoby to do czegoś potrzebne, to chętnie stworzyłbym na jej cześć jakiś pochwalny panegiryk. A najlepiej trzy: bo ma zasługi zarówno na polu tekstowym, ale też ilustracyjnym i tekstowym. Tymczasem jedyne co mi przychodzi w tej chwili do głowy (a raczej z głowy) to jakże tutaj pasujący francuski zwrot: chapeau bas! 

/BW/

wtorek, 8 listopada 2016

Słonik i świat („Pomelo podróżuje” tekst: Ramona Bădescu, ilustracje: Benjamin Chaud)


„Pomelo podróżuje” (Wydawnictwo Zakamarki) to dopiero pierwsza książka o przygodach słonika (stworzonego przez duet Bădescu/Chaud), którą przeczytaliśmy. Od dzisiaj traktuję to w kategoriach wielkiego przeoczenia, jednocześnie zdając sobie sprawę, że wiek lat pięciu, który Kostek właśnie osiągnął, daje możliwość pełniejszego zrozumienia tej, ale pewnie też innych historii z pomelowego cyklu.


Jest to bowiem przykład książki, która dojrzewa razem ze słuchaczem/czytelnikiem. Trip słonika po domu, a potem po szosie i Kartofelocji przez młodsze dzieci będzie pewnie odbierany jako zabawne zetknięcie zabawki/stworzenia bajkowego ze światem ludzi. Dla dzieci trochę starszych otwiera się już możliwość ujrzenia znanego im z codziennych doświadczeń świata przez pryzmat filozofująco-poetyckiej wyobraźni Pomelo. A przecież pozostaje jeszcze możliwość wysnucia (przez dzieci jeszcze starsze) ciekawych wniosków społecznych, bowiem Pomelo zgodnie z tradycją długą jak jego trąba (tak jak wcześniej Guliwer i Mikołaj Doświadczyński) pokazuje nam obcą, egzotyczną krainę, żebyśmy mogli dostrzec błędy w krainie własnej.



Przygody Pomelo zostały podzielone na trzy rozdziały: Nieznane, Powietrza! i Kartofelocja. Fakt ten dowodzi moim zdaniem, że autorzy podchodzili do tworzenia tego (jak by nie patrzeć) małoformatowego picture booka podobnie jak do pisania powieści. W „Pomelo podróżuje” każdy rozdział odpowiada o pewnym zamkniętym odcinku czasu, a fabuła o wyprawie słonika wykorzystuje elementy klasycznego „kina drogi”, gdzie bohater zmieniając miejsce pobytu i stykając się z przedmiotami i stworzeniami zmienia punkt widzenia na świat, dostrzega swoje życie z innej perspektywy.

Tę zmianę optyki w przypadku naszego różowego bohatera widać szczególnie (co jest naturalne) w rozdziale ostatnim. Wtedy dociera do Kartofelocji czyli krainy ziemniaków. Ziemniak to jak wiadomo warzywo uznawane powszechnie za mało interesujące, szare, brudne a w kuchni wykorzystywane zwykle jako tło dla smaków bardziej wyrafinowanych. Tymczasem Pomelo w tym niedocenianym warzywie dostrzega wielkie pokłady... człowieczeństwa, albo raczej roślinoczeństwa. I właśnie na podstawie obserwacji życia kartofli (przedstawianych tutaj jako nie odkryte, dzikie plemię żyjące w zgodzie z naturą) słonik dochodzi do najbardziej ważkich społecznych wniosków. We wcześniejszych rozdziałach Pomelo jawił się jako mistrz poetyzowania codzienności, jednak dopiero rozdział ostatni pozwala dostrzec, że nie tylko z niego pięknoduch, ale również społecznik.



Bardzo odpowiada mi forma tej książki. Dosyć mały format, zaokrąglone rogi, wygodna do oglądania także dla młodszych (którym duże strony często mimowolnie się drą;), zdatna do zabrania w jakieś miejsce, gdzie dzieci się nudzą.

A koniec końców lubię takie historyjki, które na pierwszy rzut oka wydają się mało skomplikowane, ale po ich przeczytaniu człowiek pluje sobie w brodę, że znowu zrobił to czego już obiecywał sobie nie zrobić nigdy – ocenił książkę po okładce.

/BW/

środa, 2 listopada 2016

Stand-up dla najmłodszych („Złamałem trąbę”, „Mieszkamy w książce” tekst i ilustracje: Mo Willems)


Zwykle zaczyna się od tego, że gasną światła na sali a ludzie siedzący przy stolikach kierują wzrok na scenę oświetlaną przez mocny reflektor. Wtedy zza kulis wychodzi niepozorny człowieczek w marynarce. Taki, którego na ulicy nawet byście nie zauważyli. Powoli podchodzi do mikrofonu – w międzyczasie jeszcze jakiś chłopak z dredami podbiega i mikrofon obniża. Niski ten człowieczek. Wszyscy patrzą, niektórzy z ciekawością, ale większość niechętnie. Przed chwilą pili wino, słuchali muzyki, adorowali swoje towarzyszki. I co mają w zamian? Aż tu nagle człowieczek zaczyna mówić. Następuje trwająca wieczność chwila ciszy na sali. Słuchać tylko ten głos. I nagle coś gdzieś tam pęka. Ktoś wbija pierwszą igłę w balonik. A za moment cała sala pokłada się ze śmiechu.
Nazywa się to stand-up – monolog komediowy na żywo. Robił to Woody Allen na przykład. U nas nigdy nie był popularny taki sposób rozbawiania. W stand-upie liczy się charyzma wykonawcy i jego kontakt z publicznością. Często są to też monologi nie do końca poprawne politycznie, chętnie wykorzystujące wulgaryzmy i generalnie: odważne. I umówmy się – Marcin Daniec to nie stand-up. 



Jednak w rozważania o kabaretach, ich poziomie i co nas bawi i kto nie chciałbym głębiej wchodzić. Ani ze mnie specjalista, ani to miejsce do tego. Napisałem o występie stand-upowym, bo czytałem ostatnio z moimi dziećmi dwie książki, które określiłbym mianem stand-upowych. Mowa o przygodach świnki Malinki i słonia Leona w „Złamałem trąbę” i „Mieszkamy w książce” Mo Willemsa (Wydawnictwo Babaryba). Charakterystyczni bohaterowie wychodzą tam przed czytelniczą publikę, stają na białym tle i po prostu gadają. Albo milczą. Albo prychają, tudzież wydają inne nieartykułowane dźwięki. I to działa.



Słoń opowiada śwince jak złamał trąbę. Tak się składa, że podnosił na niej między innymi hipopotama razem z fortepianem, ale oczywiście przyczyna złamania była inna. Jak w dowcipie. To znowu nasi bohaterowie zorientowali się, że są czytani przez czytelników. Prowokuje ich to do eksperymentów, ale też wniosków natury ogólnej, żeby nie rzec egzystencjalnej. Autorem tekstów i rysunków jest Mo Willems. Ma na koncie wiele bestsellerów, w przeszłości był w ekipie robiącej „Ulicę Sezamkową”. 




Do kogo skierowane są te książki? Na pewno nadają się dla dzieci, które rozpoczynają przygodę z czytaniem (krótkie słowa, duże litery). Ale warto też podsunąć je dzieciom, kiedy chcemy im wytłumaczyć co to takiego komiksy i dlaczego warto je czytać. By the way, pamiętam ze szkoły podstawowej jak panie z biblioteki ostrzegały nas przed komiksami, że nie dają pola dla wyobraźni. Dzisiaj taki pogląd jest, łagodnie mówiąc, przestarzały. Powinniśmy podsuwać dzieciom komiksy od początku (oczywiście nie zapominając o „klasycznym” czytaniu) i przygody Malinki i Leona doskonale się na początek komiksowej edukacji nadają. Jeżeli zaś chodzi o dzieci młodsze to również nie trzeba ich w czasie lektury wypraszać z pokoju;) – znajdą tutaj proste, kolorowe rysunki, bez odwracającego uwagę tła i dużo wyrazów dźwiękonaśladowczych. Dziecięca grupa docelowa, do której historyjki Willemsa mogą być skierowane jest naprawdę szeroka. A przecież na podstawie takiego „Mieszkamy w książce” dałoby się też wytłumaczyć zaawansowanemu uczniowi podstawówki jak działa literatura, kto to jest narrator, autor i odbiorca dzieła literackiego. Przyznajcie, że to całkiem sporo jak na niepozorne historyjki o śwince i słoniu? 

/BW/