wtorek, 28 marca 2017

Książka pierwszej potrzeby


Takich książek mieszkańcy Rzeczypospolitej Polskiej potrzebują jak kania dżdżu. Tymczasem droga „Wspólne nie znaczy niczyje” do mainstreamu nie była wcale prosta - książka swój żywot rozpoczęła bowiem jako pozycja wydana na potrzeby poznańskiego samorządu, co jak wiadomo nie przyczynia się do ogólnopolskiej sławy. Słyszałem też od autora, że nawet losy jej zawartości były burzliwe i pojawiały się próby ingerencji. Dlatego trzeba nazwać cudem, że książka brzmi i wygląda jak teraz. Zapewne niewielu czytelników mogło się z nią zapoznać w pierwszym wydaniu. Na szczęście druga edycja ukazała się w Narodowym Centrum Kultury. Mam nadzieję, że wydawca będzie robić tej książce mega-promocję. Trzeba o niej pisać, ustawiać na wystawach księgarni, polecać do bibliotek, wpychać ją każdemu do torby, plecaka i głowy.

Ogromnych i niestety często niekontrolowanych, przeobrażeń architektonicznych i urbanistycznych naszych miast doświadczamy na co dzień. Jesteśmy już w punkcie, w którym chowanie głowy w piasek jest po prostu niemożliwe. Musimy zdać sobie sprawę (i uświadamiać dzieciom), że przestrzeń, w której przebywamy ma na nas wielki wpływ. Nie jest tylko czymś zewnętrznym, oglądanym zza szyby domu czy mieszkania. Przestrzeń przenika do naszego wnętrza, determinuje nasze samopoczucie i nasze życie. Tę przestrzeń zostawimy w spadku kolejnym pokoleniom. I naprawdę wiele możemy zrobić z nią sami. Tymczasem wciąż zbyt często jesteśmy tylko biernymi obserwatorami jej przemian.

 


 


To chyba pierwsza książka dla młodych czytelników (i słuchaczy) napisana przez polskich autorów, która problematykę przestrzeni publicznej, architektury i urbanistyki wykłada nie w postaci pseudo-edukacyjnego podręcznika, koślawego wiersza czy leksykonu, ale w formie całkiem zgrabnej fabularnej historii. Można to dziecku przeczytać i liczyć, że zrozumie sposób myślenia Wojtka i jego siostry Marty. Nie jest to infantylne, przefantazjowane, przebajkowane, nie jest nudne i nawiązuje do dobrych realistycznych wzorów nazwijmy to młodzieżowej powieści podwórkowej. Nie jest to tradycyjna unijna sztywniacka broszura czy rozdawany ze stolika w holu UM folder z kolorowymi pocztówkami, do którego zabłąkali się przypadkowi bohaterowie. Pewnie, że autorzy porwali się trochę z motyką na Słońce, bo pomieszczone tutaj problemy przestrzeni publicznej spokojnie zapełniłyby kilkanaście książek, to jednak jest to próba bardzo ważna. Miejmy nadzieję, że pójdą za nią kolejne. Tak, ta książka dzieje się naprawdę, chociaż samemu trudno mi w to uwierzyć!



Przyznam się od razu, że autorów tekstów do tej książki (trochę) znam. Alicję Szygułę z wpisów na jej blogu W Nieparyżu. Kto czytuje blogi wie, że regularna lektura jakiegoś sprawia, że poznajemy autora, jego podejście do świata. Nieparyż był i jest dla mnie prawdziwym źródłem inspiracji. Nie będę tutaj szerzej tłumaczył dlaczego, każdy kto czyta w internecie o literaturze dla dzieci i trochę kojarzy temat, bez wątpienia przyzna mi rację. Aha – wiem, że pisanie o książkach to inna rzecz niż pisanie książek. Tym niemniej uważam, że Alicja Szyguła (mimo kilku wątpliwości, o których dalej) wyszła z tego starcia obronną ręką.

Kubę Głaza poznałem przy okazji ostatniej Budmy 2017, gdzie prowadził debatę o społecznej odpowiedzialności architekta (byłem już na kilku tych debatach i ta naprawdę się wyróżniała in plus). Rozmawialiśmy potem trochę, jak to się mówi, w kuluarach i naprawdę sensownie i ciekawie potrafi mówić o architekturze, co wśród „krytyków architektury” nie jest wcale takie częste... Nie ukrywam zatem, że fakt iż za książką „Wspólnie nie znaczy niczyje” stoją ludzie, których działaniom z całego serca kibicuję miał pośredni wpływ na ocenę tego wydawnictwa. Ale tylko pośredni. Gdyby się nie udało, powiedziałbym o tym wprost.



Alicja Szyguła opowiada historię mieszkańców pewnej kamienicy w mieście, którzy muszą zmierzyć się z zakusami wyrachowanego inwestora Ewarysta chcącego przez ich podwórko przeprowadzić drogę dojazdową do parkingu zlokalizowanego na pobliskiej działce. Nie mówię, że wszystko mi się tutaj podoba. Tekst jest dosyć krótki, z pewnością dobrze by mu zrobiło więcej oddechu, rozwinięcie niektórych wątków (czuję jednak, że ta skrótowość nie była pomysłem autorów...). Miejscami, szczególnie w dialogach, robi się trochę dydaktycznie – np. rozmowa o przeprowadzce czy planowanej inwestycji na podwórku toczona przy rodzinnym stole przypomina przerzucanie się publicystycznymi argumentami. Alicja Szyguła potrafi jednak „rozbroić” te podręcznikowe fragmenty dodając kolorytu postaciom – inwestor Ewaryst w szarym garniturze porównany do rekina, śpiewająca sąsiadka Kubisiowa i jej pies Fifka, wreszcie relacje między Wojtkiem i Martą. Widzę tutaj dużą dbałość o literacką atrakcyjność tekstu. A do tego, przy pewnej malowniczości, wszyscy bohaterowie są na tyle realistyczni, że można uwierzyć w ich istnienie. Architekt wprawdzie trochę schematycznie ma siwy, rozwiany włos, a na ilustracji Oli Woldańskiej-Płocińskiej obowiązkowo nosi corbusierowskie okulary, trochę z innej historii przeniesiono tutaj niedźwiężczyznę (chociaż to także mogło wynikać z jakichś narzucanych skrótów), sztucznie doklejony wydaje się też fragment o tramwaju Helmucie.

Kuba Głaz też dobrze sobie poradził, jego teksty fajnie nawiązują do historii Wojtka, są napisane ze swadą i humorem. Warto może też zdradzić, że teksty dla dorosłych umieszczone zostały na skrzydełkach, które otwieramy kiedy chcemy pogłębić swoją wiedzę na takie tematy jak plany miejscowe, grodzone osiedla czy samochody w mieście.

I do tego kolorowe ilustracje Oli Woldańskiej-Płocińskiej na dużych prostokątnych stronach wyglądają naprawdę imponująco, mają w sobie siłę obrazów, ale potrafią też zachwycić detalem. Pięknie prezentują opisywana przestrzeń, kiedy trzeba są metaforyczne, kiedy trzeba realistyczne.

Ludzie, czytajcie tę książkę dzieciom póki jest!

/BW/


Wspólne nie znaczy niczyje
tekst: Alicja Szyguła i Jakub Głaz
ilustracje: Ola Woldańska-Płocińska
Narodowe Centrum Kultury
 



czwartek, 23 marca 2017

Czarodziej z zeszłej epoki


Kto pamięta rok 2004 i wydawane wtedy książki dla dzieci? Były to z dzisiejszej perspektywy czasy pionierskie i prehistoryczne. Kto wie może kiedyś powstanie film o tych romantycznych początkach... Mam nadzieję, że zostanie w tym filmie umieszczona scena, w której kamera zawieszona na kranie robi jazdę i z ujęcia morza przeskakuje na pochyloną nad biurkiem Roksanę Jędrzejewską-Wróbel, która właśnie obroniła doktorat, ale zrozumiała, że to nie dla niej, bo przecież zawsze chciała pisać książki dla dzieci. I przy tym biurku nad morzem pisze m.in. „Gęboluda” (wydanego początkowo przez GWP, oficynę z rodzinnego miasta pisarki). Mamy rok 2017 i Wydawnictwo Bajka postanowiło (po raz kolejny zresztą) zafundować nam powrót do przeszłości i przypomnieć tę klasyczną już historię (znów z ilustracjami Agnieszki Żelewskiej). Przez 13 lat polski rynek książki dla dzieci przeorało jednak (w pozytywnym znaczeniu) kilka lodowców i znajdujemy się w zupełnie innej epoce. Czytając historię czarodzieja, który marzył o kąpieli i różanym ogrodzie warto mieć w pamięci, że obcujemy z swego rodzaju klasykiem, tu i ówdzie włączanym nawet do kanonu lektur szkolnych. Wszyscy wiemy z jakimi się to wiąże plusami, i z jakimi minusami.



Fabuła „Gęboluda” jest bardzo podobna do tej, którą znajdziemy w ostatniej premierowej książce pisarki z Gdańska - czyli w „Praktycznym Panu”. W obu mamy identyczny punkt wyjścia – żyjący na uboczu samotny mężczyzna, pod wpływem jakiegoś angażującego emocjonalnie wydarzenia, zmienia swoje podejście do życia i zamiast pozostać stetryczałym nudziarzem resocjalizuje się i zmienia w człowieka kochającego świat i bliźnich. Pisałem przy okazji „Praktycznego Pana” (recenzja tutaj), że ten fabularny schemat znany jest literaturze dziecięcej i młodzieżowej od bardzo dawna. Zestawienie obu tych tytułów obok siebie paradoksalnie wcale nie obnaża słabości dawnej książki. Uważałem i uważam, że PP to opowieść, którą przede wszystkim zrozumieją dorośli, natomiast „Gębolud” jest historią idealnie wręcz skrojoną dla dzieci. Dlaczego?

Sęk tkwi w czytelności, dla młodego odbiorcy, przemian obu bohaterów .

Czarodziej Gębolud mimo iż niedomyty, nie jest czarnym charakterem. To zagubiony człowiek, abnegat a do tego czarownik, nie przepadający za dziećmi, pochodzący z rodziny, która od pokoleń przyrządzała w niecnych celach tajemne mikstury. W żadnym przypadku nie jest to postać negatywna! Jednak atrybuty, którymi został obdarzony takie jak brud, mikstury czy zapuszczony, demoniczny dom od razu kojarzą się ze światem baśni i dają możliwość szybkiego fabularnego przemienienia. Co to bowiem za problem wykąpać się i zrobić remont?




Tymczasem takiej oczywistości brakuje Praktycznemu Panu, który jest tylko pedantycznym dziwakiem (ale też znawcą dizajnu!). Kiedy czytałem tę książkę moim dzieciom to było mi trudno wytłumaczyć co jest nie tak z jego życiową postawą. Jest nieodpowiednia? To człowiek socjalnie niedopasowany? Tylko jak mogę krytykować kogoś za to, widząc jak wiele osób taką drogę wybiera? Na dobrą sprawę postawa PP nie powinna w ogóle być przedmiotem krytyki – nie wszyscy muszą przecież lubić dzieci, zwierzęta czy różane ogrody. Taka jest właśnie różnica. W „Gęboludzie” kostium bajkowy pozwala na czytelne i edukacyjne ukazanie celu i sensu przemiany, podczas gdy przemiana Praktycznego Pana przez realizm świata i odniesienia do współczesności wcale nie wydaje się ostateczna i wiarygodna.

A zatem „Praktyczny Pan” dla mnie jako dorosłego Pana Czytacza;) jest pozycją bardziej atrakcyjną, jednak dzieci bez wątpienia lepiej rozumieją świat „Gęboluda”. Może wniosek z tego taki, że Praktyczny Pan to Gębolud naszych czasów? A może taki, że bywają książki dla dzieci, które lepiej rozumieją dorośli? A może po prostu lubimy historie, które kończą się naprawdę, ostatecznie i zdecydowanie dobrze?

/BW/


Gębolud
tekst: Roksana Jędrzejewska-Wróbel
ilustracje: Agnieszka Żelewska
Bajka


sobota, 18 marca 2017

Obrazkowe książki drogi


Lubię „kino drogi”, podobnie jak lubię wędrówkę, podróż czy drogę jako motyw fabularny powieści, wierszy czy utworów scenicznych. Pozwólcie, że nie wymienię przykładów, bo (cytując Bohdana Zadurę) ten wpis nigdy by się nie skończył. Wyruszenie w drogę to dla mnie coś nierozerwalnie związanego z człowiekiem, z jego postrzeganiem świata, przy czym podróżować można zarówno przez kontynenty, cztery kąty pokoju jak i w głąb samego siebie.

Dlatego przy nadarzającej się właśnie okazji, postanowiłem sprawić sobie (a może i wam) trochę radości i wprowadzić kategorię „obrazkowej książki drogi”. Co w niej znajdziecie? Bohaterowie podróżują tam z punktu A do punktu B, a droga powoduje rozmaite zmiany (drobne czy olbrzymie), w ich codziennym życiu. I oczywiście wszystko odbywa się tylko na obrazkach, nie pada ani jedno słowo, albowiem w podróży to właśnie wzrok powinien być zmysłem, który przynajmniej na początku, jest najbardziej dopieszczany. A skoro nazwę i szkicową definicję już mamy, to od razu wskazuję dwóch świeżo wydanych „przedstawicieli”: „5 złotych” Jae-hyuk Cha i Eun-young Choi (Wydawnictwo Dwie Siostry) oraz „Pociągiem” Vincenta Bourgeau (Wydawnictwo Zakamarki).










Bywa, że wędrówka rozpoczyna się nagle. I często jest tak, że ta, do której się starannie przygotowujemy czyli pakujemy walizki według poradników, wertujemy przewodniki i zabieramy dodatkowy płyn do soczewek, okazuje się mniej ekscytująca niż wędrówka z przypadku.

Pewien chłopiec znajduje 5 złotych. W domu, pod stolikiem. Obok śpiącego dziadka, pod nogami zapracowanej mamy i siostry wychodzącej do szkoły, znajduje razem z wiernym towarzyszem swoich zabaw – psem. Znajduje monetę, która zapodziała się w domowym rozgardiaszu. Czy 5 złotych jest dużą sumą? I co można za tę sumę kupić? Chłopiec postanawia to sprawdzić i wychodzi na miasto. Przez kolejną godzinę poświęca się bez reszty oglądaniu sklepowych witryn. Czy chłopiec może tak po prostu wyjść z domu? Wiecie, w dzisiejszych czasach itd.? Ile kosztują przedmioty, które widzi na wystawach? Dlaczego współczesny świat oparty jest na kupowaniu? Każdy może tę historię opowiedzieć trochę inaczej. Z jednej strony książka koreańskich autorów traktuje o przygodzie małego chłopca, który być może po raz pierwszy w życiu podjął jakąś istotną decyzję, z drugiej o świecie jako miejscu, gdzie wciąż czujemy potrzebę/przymus/nałóg kupowania, z trzeciej właśnie o drodze, której zwieńczeniem jest wartościowa nauka. Jaka? Opowiadajcie sobie sami.





„Pociągiem” to historia o podróży koleją. Ciuchcią jadą: chłopiec z balonikiem, pies, słoń i rzecz jasna maszynista. Na stacji wsiada zebra, posiadaczka – jak się okazuje – bardzo niesfornych pasków. Książka ma podłużny format, wiem że jest to charakterystyczne dla serii „Historie bez słów”, ale jako żywo kojarzy mi się z wydaniem tuwimowskiej „Lokomotywy”. Cóż, w Polsce każda książka dla dzieci o pociągu/pociągach musi zostać podświadomie bądź świadomie odniesiona do evergreenu Tuwima.

Przez kolejne rozkładówki, od lewej do prawej biegnie tor, często wylot i wlot chowają się w tunelach i za każdym razem mały składzik wpada w zupełnie nowe otoczenie (a przy tym ma swoje, że się tak wyrażę, problemy). Wiecie jak to z pociągu: raz się krowy pasą, raz samochody stoją za szlabanem, raz ludzie wychodzą przed domy i się gapią. Tutaj jest podobnie, z tą różnicą, że ta zewnętrzna względem pociągu przestrzeń także bierze udział w historii. W jaki sposób bierze? Tego nie będę zdradzał. W świecie, który oglądamy przez okna dostrzegam wiele cech uniwersum XIX-wiecznego, z początków industrializacji i kolejnictwa, szczególnie widać to w narysowanej architekturze. Ale kwestię czy jest to historia ucząca spostrzegawczości, krytyka industrializacji czy wesoła „ballada wagonowa” to już zostawiam kreatywności waszych dzieci.

Przecież (czego dowodzą dwie powyższe książki) w drodze rozumiemy się bez słów.

/BW/


5 złotych
koncepcja: Jae-hyuk Cha i Eun-young Choi, 
ilustracje: Eun-young Choi, 
Dwie Siostry

Pociągiem
ilustracje: Vincent Bourgeau
Zakamarki






wtorek, 14 marca 2017

Palcem po mieście


Czytaliśmy właśnie „Krzesiwo” Jana Christiana Andersena, gdzie (jak pewnie pamiętacie), pojawiają się trzy psy, pilnujące skrzyń z monetami – pierwszy ma oczy jak spodki filiżanek, drugi jak młyńskie koła a trzeci jak Okrągła Wieża (Rundetårn) w Kopenhadze.

- Tato, a jak wygląda ta okrągła wieża? – zapytał Kostek.




Akurat tak się złożyło, że pod ręką leżał „Atlas miast” Georgii Cherry i Martina Haakego. Sięgnąłem po książkę i tak się zaczęło. Trafiliśmy w sam środek miejskiego zgiełku. Pamiętam jak kiedyś z Kasią byliśmy w Paryżu i wysiedliśmy z metra jeden przystanek za wcześnie. Wynurzyliśmy się z podziemi i porwał nas wielobarwny tłum jakiejś zupełnie nieznanej ulicy. Sprzedawcy nawoływali, kloszardzi wyciągali ręce, samochody trąbiły a w powietrzu unosił się... Nie, nie smog. Unosił się zapach nieznanego miasta, będący konglomeratem woni przyjemnych i nieprzyjemnych. Liści, owoców, perfum, aromatów z knajpek i kafejek, spalin. Otworzenie „Atlasu miast” wydanego przez Naszą Księgarnię pozwala trochę poczuć ten klimat.



Książka nie daje może wrażeń zapachowych – chyba że ktoś lubi wąchać drukarską farbę (przyznam, że ja lubię), ale inne wrażenia i owszem, zapewnia. Poznawanie za jego pomocą miast całego świata przypomina właśnie zanurzanie się w kolorach i różnorodności.

Miast jest tutaj 30, w tym Warszawa. Na dużych rozkładówkach, dla których tłem jest szkicowa mapa metropolii znajdujemy różnej wielkości rysunki jej atrakcji: budowli, ludzi, zwierząt. Każdy rysunek został krótko opisany, akurat taką ilością słów, żeby zainteresować małego czytelnika (lub słuchacza). Warto zwrócić uwagę, że twórcy wyszczególnili w miastach atrakcje skierowane stricte do dzieci – dlatego (zgodnie zresztą z podtytułem „Podróżuj po świecie z przewodnikiem po 30 miastach”) książka stanowić może wspaniały przewodnik, w sam raz żeby zabrać w podróż. Oczywiście powinno się go stosować także wcześniej, jako zachętę do odwiedzenia, tym bardziej że autorzy dla mniej zainteresowanych pociech przygotowali zabawę w znajdowanie charakterystycznych elementów dla danego miasta w liczbie 5 sztuk. W Londynie szukamy piętrowych autobusów, w Nowym Jorku żółtych taksówek, w Barcelonie byków, a w Kopenhadze rowerów.

A kiedy wasze dzieci odnajdą już wszystkie bicykle w stolicy Danii to chciałem tylko zdradzić, że nie znajdą tam, niestety, Okrągłej Wieży. Cóż... szukanie jest przeważnie o wiele ciekawsze od znajdowania, a wie to chyba każdy kto chociaż raz w życiu, bez celu, włóczył się po jakimś wspaniałym mieście. Albo chociażby palcem po jego mapie.

/BW/


Atlas miast
tekst: Georgia Cherry
ilustracje: Martin Haake
Nasza Księgarnia
 




poniedziałek, 6 marca 2017

Czy istnieje normalność?


Druga wydana u nas książka Pera Nilssona o Dawidzie i jego szkolnych przygodach idealnie trafiła w swój czas. Wydawnictwo Zakamarki wypuściło ją na rynek akurat po aferze na Uniwersytecie w Białymstoku, gdzie jeden z profesorów nie wpuścił na zajęcia studenta z zespołem Aspergera, a w napisanym potem felietonie określił go jako osobę „niezrównoważoną psychicznie”, która nie powinna zostać przyjęta na wyższą uczelnię. Rzadki to przypadek żeby wydanie książki dla dzieci/młodzieży wpisywało się w bieg wydarzeń społeczno-politycznych. Tutaj tak się jednak stało. Z jednej strony mam świadomość, że to zbieg okoliczności, z drugiej podobno nic się nie dzieje przypadkowo... Pamiętałem więc o tym bieżącym kontekście biorąc do ręki książkę „Inny niż wszyscy”, ale lektura utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest to opowieść bardzo uniwersalna, w której zespół Aspergera to tylko punkt wyjścia do rozważań, o tym czym jest normalność i kto z nas może się za normalnego podawać...



Czytałem Nilssona po „Morzu cichym”, gdzie autor pozwalał czytelnikowi wniknąć w świat niesłyszącego chłopca. W historii Dawida jest inaczej. Opowieść ta pokazuje osobę nieprzystosowaną, inną właśnie z zewnątrz, przez pryzmat tych, którzy na nią patrzą. Recenzje książek dla dzieci także powinny moim zdaniem mieć wartości edukacyjne a zatem powiedzmy od razu głośno i wyraźnie: zespół Aspergera nie jest chorobą psychiczną, jest to zaburzenie rozwojowe. I cytując dalej wikipedię: „Zaburzenie to obejmuje przede wszystkim upośledzenie umiejętności społecznych, trudności w akceptowaniu zmian, ograniczoną elastyczność myślenia przy braku upośledzenia umysłowego oraz szczególnie pochłaniające, obsesyjne zainteresowania, natomiast rozwój mowy oraz rozwój poznawczy przebiega bardziej prawidłowo w porównaniu do autyzmu dziecięcego”.

Wydaje się, że profesor uniwersytecki powinien posiadać wiedzę na temat tego o czym się wypowiada – jego chybione rozważania to jednak dowód jak bardzo potrzeba nam książek takich jak „Inny niż wszyscy”. Pozycja ta powinna od razu zostać włączona do kanonu szkolnych lektur. Cóż kiedy u nas co najwyżej doczeka się pewnie łatki „postępu po szwedzku”, jak to elokwentnie określił jeden z anonimowych komentatorów bloga CCKiM (komentarz dotyczył polskiej książki, zresztą jak ktoś chce spojrzeć to można tutaj).




Fabułę stanowi historia relacji Dawida i całej klasy z ich kolegą Oskarem, chłopcem z zespołem Aspergera. Większość uczniów (z wyjątkiem Frederika) akceptuje fakt, że Oskar niekiedy zachowuje się inaczej i żyje trochę w swoim świecie. Zmiana spojrzenia następuje, kiedy nauczycielka opowiada w klasie czym jest zespół Aspergera...

Podobnie jak w „Zakochałem się w Milenie”, gdzie chłopiec próbował różnymi metodami zaskarbić sobie względy szkolnej koleżanki, ale jednocześnie dostawaliśmy (dorośli) wiwisekcję postaw mężczyzn wobec kobiet – tak samo tekst książki „Inny niż wszyscy” można odczytywać na dwa sposoby. Z jednej strony opowiada ona o kimś niedopasowanym, odrzuconym lub częściowo odrzuconym przez jakąś grupę. To stały i ograny temat literatury szkolnej. Z drugiej strony znajdziemy tutaj rozważania o tym czym jest norma. Czy ktokolwiek z nas może powiedzieć o sobie, że jest normalny? To opowieść podważająca naszą skłonność do łatwego ferowania wyroków, przypominająca, że wytykanie innym faktu „niepasowania” często jest próbą ukrycia własnych obaw i słabości. Dawid idzie do swoich bliskich – do mamy, taty, Krillego, Mileny i pyta: czy jestem normalny? Jego szczęściem jest, że nikt mu nie odpowiada: tak. Tato mówi:

„Nie ma normalnych ludzi (...) Nikt nie jest zwyczajny. Jesteśmy niezwyczajni i nienormalni na różne sposoby”.

Zacząłem się zastanawiać co powiedziałbym mojemu Kostkowi, gdyby przyszedł do mnie z takim pytaniem... Wcześniej chyba bym go w tym utwierdzał. To jednak nie byłaby dobra droga. Przyznaję, że mi Nilsson trochę oczy otworzył.



Warto też odnotować, że „Inny niż wszyscy” nie zapomina o tym, że po części stanowi kontynuację „Zakochałem się w Milenie”. Nie jest to historia poboczna, w której małomówna dziewczyna z oczami jak dwa czarne słońca została pokazana na drugim planie. Przestała już być wprawdzie niedostępnym obiektem marzeń i stała się fizyczną bohaterką, z którą Dawid rozmawia. Trzeba przyznać, że jest to wcielenie ciekawsze. Milena ma lapidarne i niezwykle cenne przemyślenia – to dzięki niej główny bohater odzyskuje spokój. Jej dojrzałość kontrastuje z wątpliwościami Dawida. Zwraca uwagę opis ich „sam na sam” w garderobie – Nilsson opisał to naturalnie, a jednocześnie sugestywnie. Oczywiście po raz kolejny doceniam translatorską biegłość Marty Rey-Radlińskiej.

Mądra książka dla młodych czytelników, którą, jak się okazuje, powinni czytać także profesorowie. Ja bardzo wiele się z niej nauczyłem.

/BW/


Inny niż wszyscy
tekst: Per Nilsson
ilustracje: Pija Lindenbaum
Zakamarki




czwartek, 2 marca 2017

Szum, którego nie słychać


Książka ta należy do kategorii lektur, o których nie należy zbyt wiele pisać. Czytanie – taki powinien być podstawowy, żeby nie powiedzieć jedyny, sposób kontaktu z pozycją autorstwa Jeroena Van Haele, właśnie po raz kolejny wznowioną przez Naszą Księgarnię. Zdaję sobie jednak sprawę, że taka enigmatyczna rekomendacja nie przekona zbyt wielu czytelników, którzy mierzyć się muszą z comiesięcznym zalewem wydawniczych nowości. A zatem najkrócej jak się tylko da…



Tytuł wizualizuje przed oczami bezkresną taflę spokojnego, nieporuszonego wiatrem morza, co jest widokiem tyleż kojącym, co na dłuższą metę monotonnym czy, jakkolwiek brzmiałoby to bez sensu, klaustrofobicznym. I taka poniekąd jest ta książka. Z jednej strony uspokaja, z drugiej niepokoi. Niewiele tutaj słów, ale te które są wydają się ciężkie od znaczeń.

Rzecz dzieje się latem, w małej, nadmorskiej wiosce (może w Hiszpanii?). Mieszka tutaj Emilio, niesłyszący chłopiec. Mieszka z mamą, ojcem (określa go mianem „starego”) i siostrą Laurą. Ojciec nie akceptuje niepełnosprawności Emilia, wkrótce po urodzeniu córki, znika z domu. Wtedy w życiu chłopca pojawia się przyjaciel rodziny Javier, mężczyzna prowadzący sklep, dawniej rybak, który potrafi, jako jedyny złapać z Emilem kontakt. Już wcześniej był gdzieś obok, blisko, ale dopiero teraz chłopiec znajduje w nim prawdziwe oparcie. Wcale nie zajmuje miejsca ojca, nie poślubia matki Emilia. Przede wszystkim staje się najbliższym przyjacielem. Emilio nie może uwierzyć, że morze szumi. Javier pokazuje mu jak tego doświadczyć. Ważną postacią jest też senora Anna psycholożka, która prowadzi terapię chłopca i chce sprawić, aby Emilio zaczął mówić.




To niewielka (także rozmiarowo) książeczka, na pierwszy rzut oka wydawać się może obrazkiem delikatnie namalowanym pastelami, ale to pozory, bo wewnątrz kipi od emocji. Narracja prowadzona jest w formie pierwszoosobowego monologu Emilia. Jeroen Van Haele w sposób niezwykle sensualny i wysublimowany przybliża czytelnikom odczucia osoby niesłyszącej. Poznajemy je niejako od środka, co wydaje mi się głównym atutem tej opowieści. Autor pokazuje jak na niepełnosprawność chłopca reaguje otoczenie, jak próbuje on odnaleźć się w relacjach z innymi ludźmi. Świat mimo iż przybiera tutaj postać sielskiej nadmorskiej wioski wcale nie jest piękny i idealny. Nie ma tutaj łatwych pocieszeń i łatwych odpowiedzi. Przy tym tekst jest bardzo poetycki (tłumaczenie Jadwiga Jędryas), podzielony na fragmenty różnej długości, na kartkach dużo bieli, puste strony, do tego sugestywne, graficzne ilustracje Sabien Clement.

To opowieść o świecie dziecka niepełnosprawnego, ale siła „Morza cichego” tkwi w tym, że nie ogranicza się tylko do niepełnosprawności. Jej wymowa jest bardziej uniwersalna. Uczy na czym polega przyjaźń, zawiera wiele ważnych słów o śmierci. Niesłyszącym chłopcem w starciu ze światem może być każdy z nas.

Oto przykład jak prosto pisać o trudnych problemach. Dobrze, że istnieją takie książki.

/BW/


Morze ciche
tekst: Jeroen Van Haele
ilustracje: Sabien Clement
Nasza Księgarnia