piątek, 28 kwietnia 2017

Gdzie jesteś, sierżancie Wierzbo? część 2 – Wspomnienia porucznika


Minął właśnie rok odkąd opublikowałem wpis zatytułowany Gdzie jesteś, sierżancie Wierzbo? i chyba zgodnie z koncepcją wiecznego powrotu (no, może nie wiecznego, ale zawsze powrotu) postanowiłem wrócić do „Wilków na granicy”.

W zeszłorocznym wpisie (jak zapewne nie pamiętacie) skupiłem się przede wszystkim na luźnych rozważaniach o popkulturowym potencjale Szklarskiej Poręby, samej książce Wiącka i Ruszczyńskiego poświęcając zaledwie dwa krótkie akapity. A muszę się pochwalić, że i tak doczekałem się wielu pozytywnych opinii i to z ciekawej strony, bo ze środowiska eksploratorów i poszukiwaczy skarbów (sic!). Po prostu wstrzeliłem się z moim wpisem w wydanie książki „Skarb generała” Krzysztofa Krzyżanowskiego, której autor przywoływał „Wilki na granicy” w ciekawym kontekście (o czym krótko za chwilę).

Informacje o Aleksandrze Wiącku, który pisząc powieść wykorzystywał swoje własne doświadczenia żołnierza Wojsk Ochrony Pogranicza, są skąpe. Ten (po odejściu ze służby) jeden z pierwszych przewodników po przejętych od Niemców Sudetach miał z pewnością interesujący życiorys, który niestety nie jest zbyt znany, nawet w Szklarskiej Porębie. Dla mnie Wiącek (wraz z żoną Aliną) był przede wszystkim autorem książki „Legendy Karkonoszy i okolic”, wydanej w 1984 roku, która to książka stała się podstawą do wydanego lokalnie zbiorku pt. „Opowieści ze Szklarskiej Poręby”. Według dzisiejszych standardów wydawniczych była to prawie kserówka, z zielonym szkicem Rzepióra na okładce (oczywiście zgodnie z zaleceniami peerelowskimi Wiącek nazywał go Liczyrzepą). Do tego mały format z fatalną czcionką i ledwo oglądalnymi zdjęciami. Jakkolwiek wydawnictwo to by nie wyglądało, w dzieciństwie stanowiło dla mnie jedyną literacką pociechę, że miejsce mojego zamieszkania jest jakoś tam obecne w literaturze. Pisarze niemieccy, którzy o tej ziemi pisali (choćby Hauptmannowie) zostali wtedy przecież „słusznie zapomniani”...




Wróćmy jednak do „Wilków na granicy” – zanim ukazało się wydanie książkowe, w 1969 roku drukowano tę fabułę w Świecie Młodych. Niestety gazetowość i odcinkowość bardzo wyraźnie widać w strukturze wydanej książki, która składa się z trzech oddzielnych części: „Pierwsza ofiara”, „Córka grabarza” i „Skarby starego grafa”. Łącznikiem jest w zasadzie tylko główny bohater. Szkoda, że przed drukiem Wiącek z Ruszczyńskim nie przeredagowali jej trochę, nie scalili, nie pousuwali niektórych wątków, a innych nie rozwinęli – z pewnością byłoby to z korzystne dla dramaturgii tej historii.

Podejrzewam też, że gdyby nad autorami nie wisiał topór peerelowskiej cenzury, kształt tej historii byłby zupełnie inny. Autor wspomnianego „Skarbu generała” dotarł do maszynopisu powieści, w której np. o wiele dokładniej opisane zostało miejsce ukrycia ciężarówek w pobliżu dawnego sklepu firmowego huty Józefina (za PRL-u funkcjonował tam spożywczak, zwany wśród okolicznych mieszkańców „sklepem na hucie”). Jak donosiła lokalna, a potem nawet ogólnopolska prasa (choćby tu), na miejscu pojawili się już poszukiwacze, którzy na szczęście nie marzą o złotym pociągu, ale choćby o jednej starej ciężarówce.

Zobaczymy. Kwestie skarbów i szkieletów ubranych w nazistowskie mundury zostawiam na boku. Nie tylko dokładniejsze informacje o miejscu ukrycia ciężarówek wzbogaciłyby tę powieść. O wiele bardziej wartościowe byłoby sprawiedliwsze przedstawienie realiów ówczesnej Szklarskiej Poręby. Jak wspomniałem, gdyby nie topór cenzury, wopista pracujący w Sudetach zaraz po nowym ustaleniu granic wyjąłby pewnie z zanadrza niejedną sensacyjną historię z tych pionierskich czasów, w której obok złych Niemców i dobrych Polaków, występowaliby jeszcze źli Sowieci i nie zawsze dobrzy Czesi. O tym że proporcje występowania w świecie przedstawionym tych narodów (szczególnie Rosjan) zostały zaburzone i przekłamane przekonałem się po lekturze wspomnień pułkownika (wtedy porucznika) Bogdana Gintera (1916-2004), który był pierwszym wojskowym komendantem Szklarskiej Poręby w roku 1945.

Książkę pt. „Znad Nysy do Karkonoskiej Grani” świat poznał niedawno, bo została wydana dopiero w roku 2014. Czytałem wprawdzie wcześniej fragmenty tych wspomnień w ciekawym wydawnictwie „Szklarska Poręba. Opowieść o ludziach i miejscu” (Puch ostu 2010), ale po pierwsze były to fragmenty językowo bardzo surowe (w książce zostały zredagowane), po drugie ich lektura mogła wprowadzić w błąd. Dlaczego? Zupełnie pominięto w tych wyimkach rolę miejscowego sowieckiego kontrwywiadu kierowanego przez oficerów Wengłowskiego i Fonkina.

Bogdan Ginter już w cywilu na spacerze z psem, w tle Szklarska Poręba, rok 1948, źródło: http://jbc.jelenia-gora.pl/dlibra/collectiondescription?dirids=904


„Wilki na granicy” i fragmenty w „Opowieści o ludziach i miejscu” sugerują, że za większością incydentów w powojennej SzP stali Niemcy. Tymczasem Ginter, co w jego wspomnieniach jest bardzo wyraźne (żeby nie powiedzieć pierwszoplanowe!), o wiele bardziej obawia się Rosjan czy wysoko postawionych polskich komunistów (rozdział o spotkaniu z Romanem Zambrowskim). Zbrodnicze działanie Sowietów zostało w „Wilkach” z oczywistych względów pominięte lub „przeniesione” na Niemców. A przecież u Gintera jest jeszcze znamienny fragment o Czechach, którzy za nic mieli sobie ustalenie nowych granic i zajmując większość górskich schronisk kazali polskim żołnierzom „wracać nazad do Hirszberga” (w „Wilkach na granicy” Czesi oczywiście zgodnie współpracują z Polakami). Ze wspomnień żołnierza wynika, że klimat powojennej Szklarskiej bardziej przypominał tygiel, w którym „bulgotały” różne narodowe emocje i pretensje, niż schematyczny, westernowy świat z szeryfem i bandytą.

I to jest największa wartość książki Gintera. Zupełnie dla mnie niespodziewana, bo przecież – co tu się mogło dziać? A jednak się działo i to sporo. Jednak dla osób nie zainteresowanych historią Szklarskiej, lektura sama w sobie może nie być przeżyciem zbyt ciekawym. Autor ma niestety skłonności do zbytniego psychologizowania i poetyzowania swoich myśli i odczuć. Chyba wolał czytać powieści Nałkowskiej i Berenta, a nie Prusa. Jego memuarom przydałoby się więcej realizmu, skrótowości i pisarskiej dyscypliny. W opisach pełno jest zdań typu: „Mimo sierpniowej pory wśród jej konarów jaśniały nie opadłe skrzydełka woniejącego kwiatu”. Natomiast monologi wewnętrzne pisane są w takim stylu:

W pobliżu ofiar przygasł odcień służalstwa, a potęgował się żółty odcień żarłocznej niecierpliwości. Pewny wyników moich ustaleń, uzupełniałem prawie każdego dnia indeks owych kreatur. Z przerażeniem konstatowałem istnienie zjawiska dowodzącego szybkiego tempa, w jakim poszerzał się krąg pozbawionych, narodowych cnót wypieszczonych w wyobraźni Polaków. Czyżby znamię idącego czasu? Znamię nowego, genialnie obmyślonego zaboru, zarówno fizycznego, jak i zaboru polskich serc?

Problematyka jest jak widać poważna, ale styl niekiedy niebezpiecznie oscyluje na granicy humoru szkolnych zeszytów. A znając fragmenty nieredagowane z „Opowieści ze Szklarskiej Poręby” wiem, że mogło to brzmieć jeszcze gorzej. Zatem pułkownik mozolnie i konsekwentnie usiłuje budować napięcie kolejnych scen (zaznaczmy, że w przeciągu krótkiego pełnienia funkcji komendanta, kilkakrotnie ocierał się o śmierć lub próbowano go zabić – jeden przykład za chwilę) jednak robiąc to za bardzo rozwleka opisy swoich wewnętrznych przeżyć. W wyniku czego zamiast czytać z wypiekami na twarzy, szybko się tym nudziłem.

Jako appendix do tych rozważań napiszę, że będąc w latach 80. uczniem szkoły podstawowej nr 5 kilka razy brałem udział w spotkaniach z Bogdanem Ginterem, który przychodził na pogadanki i chętnie opowiadał o swoich wojennych przeżyciach. O tych powojennych mówić jeszcze za bardzo nie mógł. W pamięci utkwiła mi jego opowieść, jak będąc młodym kadetem spotkał się w cztery oczy z Józefem Piłsudskim i zamienił z nim dwa zdania. Zresztą właśnie łatka sanacyjnego oficera a potem dodatkowo działacza AK stanowiła dla niego w 1945 roku w Schreiberhau duże zagrożenie. A wracając do szkolnych pogadanek – po lekturze jego wspomnień wydaje mi się, że był lepszym mówcą niż pisarzem. Zachowałem wspomnienie tego starszego pana, w deszczowe dni noszącego wojskową pelerynę do ziemi, z której wystawała tylko głowa ubrana w beret. Mieszkał koło szkoły i często spotykaliśmy go wracając po lekcjach. Kiedy mówiliśmy mu „Dzień dobry”, odpowiadał i salutował. Wzbudzało to w nas niekłamany podziw.

Dlatego mimo stylistycznych lapsusów nie ma co kręcić nosem, bo tego typu historycznych źródeł mamy jak na lekarstwo. Nie wiem czy Wiącek był podwładnym Gintera w tamtym burzliwym roku 1945? Zakładam, że raczej był i jeden, dosyć czytelny dowód, że ich drogi musiały się skrzyżować znalazłem w „Wilkach na granicy”. Ci, którzy czytali książkę wiedzą, że opowieść zaczyna się od znalezieniu w Kamiennej (poniżej Skał Luizy – kto wie gdzie to jest?) zwłok kaprala Tadeusza Wielgosza. Wielgosz był najlepszym przyjacielem głównego bohatera czyli sierżanta Wierzby. Zginął z rąk Niemców należących do Werwolfu. U Gintera natomiast znajdujemy relację o śmierci starszego strzelca Sochy, który zginął w wyniku strzelaniny na Jakuszycach. Nieznani sprawcy ostrzelali strażnicę, zabłąkana kula trafiła w barak, w którym ukrył się żołnierz. Dodajmy może, że Socha nie zginął od razu, był operowany i rokowania miał dobre. Ginter sugeruje, że z jego śmiercią mógł mieć coś wspólnego rosyjski kontrwywiad. Ranny nie mógł pić, a ktoś po operacji podał mu wodę.

Lekarz pozwolił mi zamienić kilka słów z Sochą. Kiedy Socha zaczął mówić, dostrzegłem jak twarz rannego zmieniła się w okropny wręcz sposób, a oczy jego zmartwiały, wlepione w jakiś punkt za moimi plecami. Obejrzałem się i dostrzegłem wchodzącego na salę Fonkina. Wówczas doktor krzyknął: „Proszę wszyscy opuścić salę – rozpoczynam operację” i podniósłszy typowym gestem dłonie ku górze, zbliżał się powoli ku stołowi. Zderzyłem się w drzwiach z Fonkinem. Wyczułem ohydny odór z jego ust. Rozeszliśmy się bez słowa. Tej krótkiej sceny nie zapomnę.

Dlaczego Sowieci chcieli zabić Sochę? Tego się z książki nie dowiemy. Nie jest wiadome nawet czy do polskich żołnierzy na granicy strzelali Niemcy. W mieście rozkolportowano, że tak było. Ale Ginter otwarcie to neguje, kierując podejrzenia na Rosjan.

Pogrzeb plutonowego Mariana Sochy, październik 1945 roku, zdjęcie pochodzi z książki "Znad Nysy do Karkonoskiej Grani", Wydawnictwo CB 2014
Istotnym wydarzeniem w kwestii porównań z książką Wiącka był jednak przede wszystkim pogrzeb strzelca. Odbył się na początku października 1945 roku. Za kilkanaście dni Bogdan Ginter nie był już komendantem miasta i dowódcą granicznego garnizonu. A za rok w ogóle odszedł z wojska. Pogrzeb stał się, jak pisze autor, „wielkim wydarzeniem bodajże pierwszym dziejach zresztą bardzo krótkich”. Ginter, wtedy w stopniu porucznika, wygłosił nad grobem przemówienie. Ceremonia była sceną innych jeszcze tragicznych wydarzeń. Fonkin zaplanował bowiem, że zastrzeli Gintera. W czasie salwy honorowej na cześć Sochy, oddanej przez żołnierzy polskiego garnizonu, ludzie sowieckiego politruka mieli wystrzelić jednocześnie i zabić polskiego komendanta. Autor wspomnień miał jednak szczęście:
Kiedy zbliżała się chwila opuszczenia trumny ze zwłokami do grobu, należało się nieco odsunąć. W trakcie tego poślizgnąłem się na kamieniu pomazanym gliną i dlatego mocno musiałem się pochylić. Usłyszałem niebywały krzyk. Spojrzałem w lewo i dostrzegłem dwa podrzucane konwulsjami ciała w czarnych garniturach.

Pociski przeznaczone dla niego, przeleciały obok uśmiercając delegatów komitetu PPR ze Szklarskiej Poręby. Scena jak z filmu! Dowodząca jak napięta była wtedy sytuacja na granicy.

Pogrzeb Sochy był ważnym wydarzeniem także dla Wiącka – kto wie czy nie brał udziału w potyczce na Jakuszycach, może nawet znał Sochę? W każdym razie z dużym prawdopodobieństwem ukrył go pod postacią Wielgosza, a Bogdana Gintera pod postacią kapitana Grudy, siebie rzecz jasna pod postacią Wierzby (nawet nazwiska zaczynają się na podobne litery, mają podobno długość i z daleka wyglądają podobnie: Wiącek – Wierzba, Ginter – Gruda). A oto krótki opis pogrzebu, który znajdujemy w książce:
Pierwsza od stuleci polska jesień w Karkonoszach roztoczyła całe swe piękno w dniu pogrzebu Wielgosza. Kto tylko nie miał służby w jednostce czy na placówkach, przyszedł pożegnać ogólnie lubianego kolegę. (…) Słuchając przemówienia kapitana Grudy nad otwartą mogiłą Tadzika, Wierzba nie mógł pozbyć się wrażenia, że tracąc jednego przyjaciela, zyskał drugiego.

W taki oto sposób do propagandowej, popularnej powieści dla młodzieży przedostał się okruch prawdziwych wydarzeń, które rozegrały się w Szklarskiej Porębie w roku 1945. Swoją drogą - ciekawe czy na cmentarzu w Szklarskiej istnieje jeszcze grób plutonowego Mariana Sochy?

/BW/

Wilki na granicy
autorzy: Aleksander Wiącek, Jerzy Ruszczyński

Znad Nysy do Karkonoskiej Grani
autor: Bogdan Ginter

środa, 26 kwietnia 2017

Pochwała dosłowności


Już przeglądając książkę z czterema opowiadaniami kultowego amerykańskiego pisarza łatwo dojść do wniosku, że w tym wydawnictwie bardziej od tekstów liczą się ilustracje. I nie oburzajcie się, że lekceważę klasyka! Wszak wszystkie teksty pomieszczone w tym zbiorze („Czarny kot”, „Maska Czerwonej Śmierci”, „Żaboskoczek” i „Upadek domu Usherów”) są wielbicielom Poego doskonale znane. Nie mamy tutaj też do czynienia z nowym tłumaczeniem i co za tym idzie odmiennym spojrzeniem na evergreeny Poego - są to wersje wręcz skrócone w stosunku do tych, które znamy choćby z translacji Stanisława Wyrzykowskiego. Widać, że zostało to przystosowane dla młodszych czytelników, bo oko gładko prześlizguje się po kolejnych zdaniach i ci przywiązani do młodopolskiej, kwiecistej frazy Wyrzykowskiego mogą czuć się nieco zawiedzeni. Cóż z pewnością jest to Poe na miarę dzisiejszych obrazkowych czasów.


Stąd moje główne pytanie przed lekturą nie dotyczyło tego o czym to będzie, ale jak Gris Grimly okiełzna ten klasyczny materiał. I trzeba przyznać: warstwa graficzna robi duże wrażenie. W tej książce nie ma pozbawionych ilustracji stron z samym tekstem! Są ramki, duże sceny, rysunki na marginesach, zawijasy, szczegóły i szczególiki a wszystko w zróżnicowanej kolorystyce. Chwilami ociera się to wręcz o komiks (by the way: fatalna czcionka w dialogach!), na pewno nie sposób się nudzić. Styl Grimlego jest bardzo rozpoznawalny i chyba albo się go uwielbia, albo nie cierpi. Ja należę do grupy nazwijmy ją: podziwiających sceptyków;)

Jednak moim zdaniem Grimly nie poprzestaje tutaj na zilustrowaniu opowiadań Poego – on jest swoimi rysunkami w całości interpretuje. Poe nie pisał tylko po to, żeby przerażać czytelników. Jego opowieści to nie hollywoodzkie horrorowe blockbustery – równie ważne jak kostium grozy są w nich rozważania nad ludzką naturą, psychiką, odczytywanie przedstawionych wydarzeń jako eksternalizacji ludzkich myśli, pragnień i szaleństw. Pamiętam jak czytałem (dawno temu) te opowiadania i wizualizowałem sobie mroczny świat stworzony przez autora „Złotego żuka”. Była to przecież dodatkowa przyjemność obcowania z tą prozą! Tymczasem u Grimly’ego na takie własne interpretacje zupełnie nie ma miejsca, ponieważ dowiadujemy się wszystkiego – np. jak wyglądał dom Usherów czy przebrania króla i doradców, które wymyślił Żaboskoczek. Jednym zdaniem: Grimly ubrał opowieści Poego w kostium dosłowności, której w samych opowiadaniach przecież nie ma!




Warto też chyba określić do kogo ta książka jest skierowana? Moim zdaniem raczej nie do młodszych dzieci, dla których te fabuły mogą być źródłem lęków i strachów – gdy zabrakło „wylewnych” opisów Wyrzykowskiego została w zasadzie sama przerażająca esencja. A przyznacie chyba, że skucie kilku ludzi łańcuchami, oblanie smołą a potem powieszenie i podpalenie ciężko nazwać sceną stworzoną do czytania dzieciom przed snem... Książkę polecałbym więc raczej nastolatkom, szczególnie tym lubiącym komiksy. A czytając pamiętajcie, że Edgar Allan Poe to literacka klasyka i warto też sięgnąć do jego innych opowiadań pozwalając sobie na własną ich wizualizację i interpretację.
 

/BW/

Opowieści tajemnicze i szalone
tekst: Edgar Allan Poe
ilustracje: Gris Grimley
Nasza Księgarnia


piątek, 21 kwietnia 2017

Emocje i nostalgie


Niby już to wszystko, gdzieś u Lindgren czytaliśmy. Rodzina, małe miasteczko, dom i szkoła. Dwójka dzieci (a nawet trójka). Takich bohaterów, w różnych układach rodzinnych spotkaliśmy przecież w twórczości szwedzkiej pisarki bardzo wiele. A jednak „Peter i Lena” ma (szczególnie dla mnie, taty starszego synka i młodszej córeczki) dodatkowy, życiowy i użytkowy walor...


Wydane przez Zakamarki dwa opowiadania Lindgren z lat 50. to kwintesencja jej pisarstwa. Pokazują jak prosto pisać o nie zawsze prostych sprawach. Taką „nie zawsze prostą sprawą” jest relacja między rodzeństwem (tutaj: starszym bratem i młodszą siostrą). Dobrze znam tę mieszankę miłości, przywiązania, zazdrości i gniewu, którą szczególnie na wczesnym etapie ciężko niekiedy zrozumieć i opanować. Wspaniale, że istnieją mądre, doskonałe literacko książki, które mogą w tym trochę pomóc.

Opowiadanie „Ja też chcę mieć rodzeństwo” (1954) dotyczy pierwszego etapu życia dzieci – Peter jest szczęśliwym jedynakiem, kiedy pewnego dnia, w domu pojawia się mała siostrzyczka Lena. Chłopiec, który początkowo chciał mieć rodzeństwo (bo mieli je inni koledzy), szybko stwierdza, że to jednak nie był dobry pomysł. Rodzice poświęcają małej Lenie więcej czasu niż jemu. Nie podoba mu się to i zaczyna reagować agresywnie. Mama znajdzie jednak sposób, żeby zmienić jego podejście... Na końcu pojawia się jeszcze braciszek Mats (trójkę rodzeństwa znamy choćby z przygód Lotty), którego nie ma w kolejnym opowiadaniu tomu z tej przyczyny, że powstało ono wcześniej.

A zatem w „Ja też chcę chodzić do szkoły” (1951) Peter jest już uczniem, a Lena niedługo się nim stanie. Chce się jednak przekonać jak to jest siedzieć w szkolnej ławie. Dlatego brat pewnego dnia robi jej niespodziankę i zabiera ze sobą na, jak byśmy dziś powiedzieli, dzień otwarty. Zapewne konsultował swoją inicjatywę z rodzicami i nauczycielką, jednak u Lindgren wszystko wychodzi naturalnie i spontanicznie, jakby to był pomysł chłopca. Dzięki temu wizyta w szkole jawi się czytelnikowi niemal jak wyprawa do niezwykłej krainy.




Lingren przedstawia współistnienie rodzeństwa jako sielankę, w której jednak od czasu do czasu pojawia się jakieś mocniejsze, bardziej angażujące emocjonalnie przeżycie. Tak dzieje się gdy Peter uderza małą Lenę, albo gdy potem brat bije się ze szkolnym kolegą Pellem. Nie zaburza to jednak obecnego w tych opowieściach, nadrzędnego porządku przyrody i życia, który to porządek podkreślany jest jeszcze przez ilustracje Ilon Wikland – trudno sobie ten kosmos wyobrazić w innych dekoracjach.

Z jednej strony odbieram te opowiadania bardzo współcześnie, a moje dzieci słuchały ich naprawdę uważnie, czując że same doświadczają podobnych emocji. Z drugiej zdaję sobie sprawę, że teksty powstały we wczesnych latach 50., kiedy sytuacja w Polsce, jak wiadomo, nie była normalna, dlatego trochę z zazdrością oglądam i czytam o szwedzkiej codzienności tamtych lat. Codzienności świata, który już nie istnieje i niestety nigdy nie powróci.

/BW/

Peter i Lena
tekst: Astrid Lindgren
ilustracje: Ilon Wikland
Zakamarki



czwartek, 20 kwietnia 2017

Bez historii ani rusz


Pod nieco przydługim tytułem „Przygody Tintina reportera „Petit Vingtiéme” w kraju Sowietów” kryje się pierwszy, wydany w roku 1930, pełnowymiarowy komiks o przygodach znanego bohatera stworzonego przez Hergé. Od razu uprzedzam, że dla osób, które znają późniejsze tomy przygód dziennikarza z charakterystycznym sterczącym fryzem (a przede wszystkim dla tych, którzy wspólnie z dziećmi oglądali film Stevena Spielberga) lektura tego albumu może być zaskoczeniem.


Wydaje mi się, że dla zbyt młodych czytelników niezrozumiałe będzie tło historyczne tej historii. Oto nasz reporter zostaje wysłany do Związku Radzieckiego, skąd ma przekazywać informacje jak wygląda życie w kraju demokracji ludowej. Oczywiście służby GPU będą starały się pozbawić go życia, aby informacje o faktycznej sytuacji w Kraju Rad nie wyciekły do zagranicznego pisma. Przyznaję, że przed lekturą komiksu wizualizowałem sobie w głowie, że dostanę coś w rodzaju komiksowej „Mojej podróży do Rosji” Antoniego Słonimskiego. Poeta wydał ten tom reportaży w roku 1932, więc w podobnym czasie i ten wyjazd spowodował, że chociaż poglądy miał lewicowe, to nigdy już sympatią do sowieckiej Rosji nie pałał, zawsze spodziewając się po niej najgorszego. Jak wiadomo hasłami władzy ludu, maskowano przemoc, zbrodnie i prześladowania, a do tych haniebnych celów wykorzystywano terror i nachalną propagandę. W roku 1930, kiedy komiks powstał, wiele z tych kwestii nie było jeszcze szerzej znane, stąd posiadając dzisiejszą wiedzę o faktycznej dyktaturze pierwszych komunistycznych kacyków dezynwoltura Herge’a w ukazywaniu sowieckiej rzeczywistości może wydawać się nieco ryzykowna i toporna…



A zatem spodziewałem się Słonimskiego, podczas gdy to wcale nie jest poważny, refleksyjny komiks. Widać, że rzeczywiście krojono go na miarę młodszego czytelnika. Dodajmy: ówczesnego młodszego czytelnika. Zacytuję fragment ciekawego artykułu dotyczącego tego komiksu, w którym autorzy śledzą występujące w nim stereotypy dotyczące Rosji (autorzy to Lilianna Sobczak i Jan Ratuszniak, całość można przeczytać tutaj):
Fabuła [komiksu] wbrew pozorom nie była skomplikowana. Główny bohater zamierza odwiedzić Związek Radziecki i skonfrontować mity na temat tego państwa z rzeczywistością.(...) Kraj Rad zamieszkują prawie sami agenci GPU, nieudolnie walczący z głównym bohaterem. Do tego dramaty mieszkańców sowieckiego raju, takie jak aresztowania czy głód, zostały zestawione z kiepskiej jakości slapstickowym humorem. Tintin pokonuje agentów bezpieki, przebierając się np. za ducha, zazwyczaj jednak stosuje wobec nich przemoc. W końcu udaje mu się uciec z Kraju Rad do Belgii, gdzie demaskuje zbrodnie komunistycznego reżimu.

Tintin z psem Milusiem podróżują przez Europę i Rosję środkami lokomocji, które akurat im się nawiną pod rękę, posiadając przy tym niezwykłą (wręcz superbohaterską) zdolność wychodzenia obronną ręką z wszelkiego rodzaju przeciwności losu (np. kichnięcie Tintina wyłamuje kraty). W albumie obserwujemy serię następujących po sobie pościgów, strzelanin, bijatyk i wybuchów. Nie posiadając szerszej wiedzy łatwo wyobrazić sobie Kraj Rad jako siedlisko oferm i nieudaczników. Chyba nie muszę nikogo dzisiaj przekonywać, że jest to wrażenie mylne. Zresztą sam Hergé nie był ze swojego wczesnego dzieła zadowolony, pierwsze wznowienie miało miejsce dopiero w roku 1973.

Słowo o stronie graficznej. Komiks jest czarno-biały, a Tintin i Miluś nie występują tutaj jeszcze dokładnie w takiej postaci w jakiej stali się znani na całym świecie. Widać, że rysownik dopiero uczył się ich rysować, niektóre kadry są bardzo szkicowe, chwilami wręcz robocze i generalnie dla dzieci przyzwyczajonych do komiksów kolorowych warstwa graficzna przedstawia się tutaj mało atrakcyjnie.

Ten blog dotyczy głównie książek przeznaczonych dla dzieci i młodzieży. Patrząc przez ten pryzmat na pierwszy komiks o przygodach Tintina: dzieciom bym go nie polecał, a zachęcał do lektury najszybciej czytelników w wieku licealnym, jako uzupełnienie do lekcji historii dotyczących sytuacji w Europie przed wybuchem II wojny światowej.

/BW/



Przygody Tintina reportera „Petit Vingtiéme” w kraju Sowietów
tekst i rysunki: Hergé
Egmont




czwartek, 13 kwietnia 2017

Rodzice głosu nie mają


Mimo iż to pierwsze zdanie recenzji wyłożę karty na stół od razu: biorąc do ręki „Agencję Wynajmu Rodziców” Davida Baddiela (Wydawnictwo Lemoniada) spodziewałem się przeczytać książkę zabawną i rozluźniającą, tymczasem wprowadziła mnie w spore przygnębienie. Powiecie, że nie stanowię „targetu” tego rodzaju pisarstwa, bo jestem przecież rodzicem, czyli kimś kogo rola została w świecie przedstawionym tej powieści (zgodnie zresztą z zamysłem fabularnym i tytułem), poważnie osłabiona ideologicznie, żeby nie rzec zmarginalizowana. Jednak w tej książce nie przekonał mnie ani świat rodzicielski, ani dziecięcy.



Już punkt zawiązania akcji jest dyskusyjny pod względem etycznym: oto chłopiec Barry, miłośnik Jamesa Bonda i Lionela Messiego, swą egzystencję opiera głównie na utyskiwaniu na rodziców, którzy są nudni, mało znani, wymagający i... (uwaga!) biedni. Ojciec pracuje w Ikea a mama jest asystentem nauczyciela – podczas gdy rodzice jego kolegów Jake’a, Lukasa i Taja noszą modne ciuchy i są wyluzowani. Barry też chce takich mieć, zamiast swoich biednych nudziarzy. Ciekawy początek, nieprawdaż?

Akcja zaczyna się na pięć dni przed dziesiątymi urodzinami głównego bohatera. Barry marzy o imprezie w stylu Jamesa Bonda, ale na domyślność i finezję rodzicieli nie ma co liczyć…W chwili gniewu mówi więc, że chciałby mieć innych rodziców i oto zostaje przeniesiony do świata równoległego, w którym to dzieci wybierają sobie opiekunów. Przez każdy z pięciu dni, które pozostały do dnia urodzin, Barry będzie testował inny „zestaw rodziców”. Pary o wymarzonych cechach chłopaka (bogaci, znani, wysportowani, luźni) stanowią egzemplifikację najgorszych schematów znanych z mediów i literatury. Są więc bogacze z posiadłością upozowani na brytyjską arystokrację, celebryci uzależnieni od występowania w mediach (Baddiel wyśmiewa tutaj Brangelinę), sfiksowani fanatycy sportu i zdrowego stylu życia i wyluzowani hipisi. Właśnie na prezentacji i wyśmiewaniu tych postaw w dużej mierze opiera się humor tej książki. Szkoda, że robione jest to z wyczuciem słonia w składzie porcelany. Może i dzieci to bawi, a może to ja jestem naiwny – ale czy przez literaturę nie powinniśmy kształtować jednak nieco odmiennych wzorców?


Pierwszy mój zarzut do AWR jest taki, że ciężko mieć sympatię do któregokolwiek występującego tutaj bohatera. Na pewno nie budzi jej Barry – jego materialistyczny stosunek do świata, jego relacja z rodzicami i siostrami bliźniaczkami, jego marzenia żeby najbliższym dopiec do żywego – niby to wszystko znamy z dziecięcego spojrzenia na świat, ale tutaj przedstawione to zostało bez dystansu, bez zaakcentowania tej granicy, dzięki której czujemy że są to w jakimś tam stopniu normalne etapy okresu dojrzewania. Zabrakło zniuansowania, przez co zamiast pobłażliwie się uśmiechać, czujemy przerażenie...

Niekorzystnie zostali przedstawieni także rodzice Barry’ego – ojciec, którego syn pasjonuje się Jamesem Bondem nie rozpoznaje „Casino Royale” z Davidem Nivenem, od tego z Danielem Craigiem, rodzice opierają wszystko na zakazach, niby postępują właściwie, ale nie dają żadnej alternatywy, zostali przedstawieni jako wiecznie zmęczeni, rozdrażnieni, znudzeni. Przypominają trochę rodzinę, jaką w swoich filmach lubi pokazywać Mike Leigh. Tylko u brytyjskiego reżysera zawsze dochodzi do jakiegoś katharsis, spadają maski i ludzie pokazują swoje prawdziwe uczucia i pragnienia głęboko skrywane. W AWR nic takiego nie ma miejsca. Po prostu w tej książce ani Barry, ani jego siostry, ani trzej koledzy, ani rodzice nie wzbudzają przyjaznych uczuć. Nie ma za kogo trzymać kciuków.

Kolejna niedopracowana rzecz to świat alternatywny, czyli miasto wyglądające jak Londyn, ale rządzone przez dzieci... Czy aby na pewno? Trudno na to pytanie odpowiedzieć – mamy tytułowe AWR kierowane przez dzieci, ale dorośli dalej mają majątki, sławę i dużo do powiedzenia. Trudno zrozumieć dlaczego tak bardzo zależy im na posiadaniu dzieci? Niekiedy któremuś wymyka się (słowem albo uczynkiem), że dzieci tak naprawdę nie chcą – ale kto ich zmusza do udawania zainteresowanych? Tego się nigdy nie dowiadujemy. Podobnie jak tego, co stanie się z Barrym jeśli nie wybierze rodziców przed dniem 10 urodzin. I tego dlaczego w świecie alternatywnym dzieci pracują, ale wciąż mieszkają z rodzicami. Wreszcie tego skąd te dzieci się tutaj biorą? Rozumiem, że te wszystkie niekonsekwencje i białe plamy miał uwiarygodnić sen (śpiączka) głównego bohatera. Według mnie nie uwiarygodnił.

Autorem książki jest amerykański komik, więc czytając w pewnej chwili pomyślałem, że to nie jest książka dla dzieci, ale zawoalowana pod postacią książki dla dzieci satyra na dzisiejsze czasy, postawy rodziców i modele wychowania. Przyznaję, że wtedy łatwiej mi zrozumieć tę fabułę, ale, przepraszam, jest to satyra na poziomie amerykańskich niby-śmiesznych komedii w stylu „American Pie” – autor upakował tutaj mnóstwo gagów, które przeważnie opierają się na „zabawnych” nazwiskach, tytułach filmów i piosenek (o puszczaniu bąków), a śmieszne sytuacje ograniczają się do fizjologii.

Mała próbka humoru: matka Barry’ego in spe, lady Raczej-Nadziana, wymienia zadania swojej licznej służby, wymieniając m.in. wydłubywacza kóz nosa. I teraz cytat:
- Nie bądź śmieszna, lady R.-N. – powiedział lord Raczej-Nadziany. – Wiesz, że musieliśmy zwolnić osobistego wydłubywacza. – zwrócił się do Barry’ego – Okazało się, że ukradkiem je zjadał.


Brakuje tutaj ciekawej i dobrze obmyślonej fabuły, którą próbuje się zastąpić akcją. Ale ta akcja oparta na schemacie: Barry wybiera rodziców – poznaje ich fiksację – bierze udział w zorganizowanym przez nich przyjęciu urodzinowym szybko staje się nużąca i przewidywalna. Język tej powieści jest niezwykle ubogi, chociaż tutaj jestem ostrożny, bo nie znam oryginału. Chociaż współczesna powieść dla dzieci/młodzieży nie bawi się w zbędne opisy czy przydługie charakterystyki to jednak jakiś cień refleksji byłby wskazany.

Na końcu niby dostajemy happyend, ale jest on skrótowy, napisany po łebkach, w kilkunastu zdaniach, dla mnie mało wiarygodny. Na pewno nie jest on w stanie odkręcić wszystkiego, co epatowało nas przez poprzednie trzysta i kilka stron. Szczególnie jeśli czytelnikiem tej książki będzie młody człowiek. Jemu zostanie w głowie, że może robić co chce, bez żadnych konsekwencji.

Jeśli coś się autorowi tutaj udało to uświadomienie czytelnikowi jak popaprany i pusty może być dzisiejszy świat nakręcany przez media. Nie sądzę jednak, żeby taką refleksję wysnuło czytające „Agencję Wynajmu Rodziców” dziecko.

/BW/


Agencja Wynajmu Rodziców
tekst: David Baddiel
ilustracje: Jim Field
Wydawnictwo Lemoniada
 


piątek, 7 kwietnia 2017

Od Homera do laktozy

Kostek ma koleżankę Helenę i ostatnio w czasie treningu dżudo trener zwrócił się do niej Helena Trojańska. Miał to być pewnie żart – swoją drogą mało zabawny dla posiadaczy imion, które utrwaliły się w tradycji, języku czy popkulturze wraz z jakimś automatycznie wypowiadanym „dalej”. Nie uszło to jednak uwagi mojego syna, który po powrocie do domu zapytał:
- Tato, a kto to jest Helena Trojańska?
- No wiesz synu – Helena była żoną Menelaosa, króla Sparty.
- Sparty, to dlaczego Trojańska?
- Do Troi porwał ją Parys.
- Parys?
- Zwany Aleksandrem. Syn Priama, króla Troi.

Wiem, wiem – nie zdałem egzaminu z tłumaczenia dziecku kim była Helena Trojańska. Ale powiedzcie jak wytłumaczyć to doskonalej? Przecież nie sposób opowiedzieć o tej postaci, bez przytoczenia kilkunastu dodatkowych imion, miast i rodzinnych zależności. Plus jest taki, że jeśli dziecko już to wszystko zapamięta – pozna sporą część mitologii greckiej... Zdjąłem z półki Parandowskiego i zacząłem czytać fragmentami, ale Parandowski na tym etapie, to jeszcze nie było to... A tymczasem niespodzianka, szczęśliwy los, promyczek z nieba! W egmontowskiej serii „Czytam sobie. Mity” ukazała się „Troja. Historia upadku miasta” Zofii Staneckiej. Nie znałem wcześniej tej serii, ale w sumie dopiero zaczynamy przygodę z czytaniem, więc moment na jej odkrycie był całkiem trafiony. Od razu napiszę, że uważam tę serię za świetną – teksty dobrze napisane, ilustracje ciekawe. Jeśli miałbym wskazywać potomków serii „Poczytaj mi mamo” to „Czytam sobie” wymieniłbym jako pierwsze.




Niemal rzuciłem się na tę książeczkę, chcąc zobaczyć jak z problemem, z którym zderzyłem się w wyżej przytoczonym dialogu, poradziła sobie pisarka. I muszę przyznać, że zostałem pozytywnie zaskoczony (także ilustracjami, przy tworzeniu których Piotr Fąfrowicz inspirował się zdobieniami amfor). Wprawdzie liczba postaci wcale się nie zmniejszyła, ale Zofia Stanecka znalazła sposób, żeby zaprezentować tę historię przejrzyście i ciekawie. Rozpoczyna nieco pacyfistycznym, krótkim wstępem o wojnie (to w zasadzie klamra, bo w zakończeniu do tych rozważań powraca), i zaraz potem przechodzi do właściwej historii. Pojawiają się tutaj pewne niedomówienia i pominięcia (np. Hekabe śni okropny sen, ale już nie dowiemy się, że śniło się jej, że urodzi płonącą żagiew - co jak wiemy pozostaje w istotnym związku z całością historii), są to jednak działania konieczne. Inaczej całej tej treści, w krótkiej książeczce nie udałoby się pomieścić. Podsumowując: zgrabne i na pierwszy kontakt z historią wojny trojańskiej w sam raz. Z pewnością do wersji Zofii Staneckiej będziemy w przyszłości jeszcze nie raz wracali. Aha jedno zdecydowane veto – „Iliada” Homera nie jest poematem!. Eposem, epopeją to i owszem, ale poemat to jednak inny gatunek literacki.



Druga czytana przez nas książka z serii „Czytam sobie. Nauka” to „Cuda z mleka. Pankracy i Tatarak na tropie bakterii” Justyny Bednarek. Autorkę znamy i cenimy przede wszystkim za „Skarpetki”. Tutaj funduje nam mini-wersję „Interkosmosu” (był taki film w 1987 roku, zapewne niektórzy go pamiętają). Chłopiec Pankracy i profesor Tatarak wyruszają pomniejszonym uprzednio stateczkiem w głąb butelki kwaśnego mleka, gdzie odkrywają fascynujący świat mlekowych bakterii i przeżywają (kilka) przygód. Autorce udało się zachować proporcje, bo mamy tutaj i trochę emocji i akurat tyle wiedzy, żeby dziecko mogło zapamiętać. Do historii dobrze pasują „poplamione” ilustracje Marzki Dobrowolskiej (inspirowała się preparatami oglądanymi pod mikroskopem), dodają tej opowieści dodatkowej energii.

A zatem na podstawie dwóch opisanych książeczek przyznaję, że seria Egmontu bardzo mi się spodobała (i Kostkowi, który namiętnie ćwiczy czytanie – też), spodobała estetycznie, językowo, ale i praktycznie (jedna sprawa to wspomaganie nauki czytania, ale na plus też niewielki, wygodny rozmiar i przystępna cena). Z pewnością będziemy ją nadal, jakby powiedział profesor Tatarak, eksplorować.

/BW/


Troja
tekst: Zofia Stanecka 
ilustracje: Piotr Fąfrowicz

Cuda z mleka
tekst: Justyna Bednarek
ilustracje: Marzka Dobrowolska
Emont




poniedziałek, 3 kwietnia 2017

W charakterze przynęty

Książka podejmująca ważny problem dzisiejszych czasów (czyli uzależnienie od multimedialnych gadżetów), który to problem stara się pokonać jego własną (uzależnienia) bronią. Druga pozycja w katalogu Wydawnictwa Kinderkulka ma bowiem kształt tabletu i to nie jedyne nawiązanie do dotykowego gadżetu. Mamy tutaj jeszcze kolory, wygląd i układ stron oraz symbole baterii, zasięgu, braku połączenia itd. Jednym słowem cyfrowy sztafaż w służbie literatury... Oczywiście pierwsze pytanie jakie się ciśnie na usta to czy cała ta oprawa, służy czemuś więcej niż tylko chęci wyróżnienia się kształtem na księgarnianej półce? Cóż... osobiście wolałbym, żeby powstał tablet z wyglądu naśladujący książkę. Tymczasem tutaj nasza papierowa przyjaciółka, tak bliska i przydatna ludziom od wieków, przywdziać musi szaty było nie było błahego urządzenia, z którym przyszło jej w dzisiejszych czasach konkurować. O tempora, o mores! Ale bywała w gorszych sytuacjach i wychodziła obronną stroną (bo przecież nie ręką)...



W sprzeczności do high-techowych, supernowoczesnych kształtów pozostaje fabuła opowieści, która przenosi nas w pradzieje ludzkości. Poznajemy w niej małego, owłosionego jaskiniowca Teka, który zamiast rozkoszować się dwumetrowymi skrzypami, urokami epoki lodowcowej czy zabawami z najlepszym kumplem dinozaurem Rexem woli zaszyć się w jaskini i korzystać z tabletu, konsoli do gier oraz telewizora. Sposobem na wypłoszenie go z domu byłoby zapalenie mu pod siedzeniem ogniska. Cóż gdy tato nie zna jeszcze sposobu na rozniecanie ognia (wynalazł za to internet!). Na szczęście w pobliżu stoi całkiem domyślny wulkan...



Kiedy brałem do ręki tę książkę, miałem mieszane uczucia. Jakoś ta cała tabletowa oprawa wydawała mi się przesadzona – jednak po kilkukrotnej lekturze muszę przyznać, że forma stanowi dobre tło dla treści. Nie znałem wcześniej twórczości Patricka McDonnella. To przede wszystkim autor komikósw, z których najbardziej znany, gazetowy short „Mutts” o przygodach psa Earla i kota Moocha, publikowany jest od 1994 rokju. W „Teku” komiksowo-gazetowa proweniencja autora jest wyraźnie widoczna. Przede wszystkim w tym, że McDonnell ma tendencję do zamykania żartów w obrębie jednego obrazka/strony. Rysunki kojarzą się z „Mutts”, niewiele tutaj szczegółów, trochę jak obrazek na ostatnią stronę gazety.

Poza prostą opowieścią o wyższości przyjaźni, kontaktu z drugim człowiekiem (gadem;) nad cyfrowymi gadżetami książka o Teku to w zasadzie właśnie zbiór krótkich żartów z życia człowieka jaskiniowego – raz są one bardziej zabawne (np. Tek gra na konsoli a tutaj zachodzi ewolucja, albo przechodzą mu koło nosa uroki epoki lodowcowej), raz mniej (Wielka Orkiestra Jurajskiej Pomocy?). Z pewnością nie jest to pozycja, która pomoże dzieciom pogłębić wiedzę o prehistorii ludzkości. Ma przede wszystkim służyć a) ostrzeganiu i b) dobrej zabawie.

Problem uzależnienia od cyfrowych gadżetów jest problemem poważnym. Aby się przekonać jak bardzo wystarczy wsiąść do miejskiego autobusu czy tramwaju. Niedawno byliśmy z dziećmi w cukierni i obok nas siedziały dwie dziewczyny, pewnie przyjaciółki, które wyskoczyły na kawę i ciastko – siedziały blisko siebie, ale w ogóle ze sobą nie rozmawiały i nie patrzyły na siebie. Każda gapiła się we własnego smartfona. A najgorsze, że tego typu sytuacje nie wydają się nam już dzisiaj niczym specjalnie dziwnym. "Cóż takie czasy" itd.

Jeżeli więc „Tek. Nowoczesny jaskiniowiec” będzie w stanie chociaż u kilku nałogowych młodych użytkowników tabletów wyzwolić refleksję o zgubnym wpływie zupełnej cyfryzacji na życie to warto go na tej półce w bibliotece czy księgarni wystawić w charakterze przynęty. Koń trojański niejedno ma imię.

/BW/


Tek. Nowoczesny jaskiniowiec
tekst i ilustracje: Patrick McDonnell
Kinderkulka