czwartek, 26 października 2017

Historia czterech kółek


Samochody to częsty temat dziecięcych książek. Każde większe wydawnictwo ma w swoim katalogu jakiś motoryzacyjny tytuł. Jest to znak czasów, ale chyba znakiem czasu powinna być także krótka refleksja nad tym czy wpajanie dzieciom atencji dla samochodów to coś pozytywnego? Przecież wszyscy widzimy, że nasze miasta wprost toną w autach. A kierowcy wciąż chcą dla siebie więcej i więcej przestrzeni. Zagranicą już nauczono się jak dawać temu odpór. Są sposoby, pomysły, realizacje i plany, które pokazują, że można żyć inaczej, z mniejszą liczbą samochodów. U nas nadal uważa się, że budowanie dróg i obwodnic rozwiąże problem korków w miastach i rosnącej lawinowo liczby pojazdów silnikowych. Tak nie będzie i chciałbym przy okazji (wspomnianych wyżej sposobów, pomysłów, realizacji i planów) polecić dwie książki nie dla dzieci, ale jakże warte lektury: „Miasto szczęśliwe” Montgomery’ego i „Walkę o ulice” Sadik-Khan. Przeczytajcie jeżeli będziecie mieli taką możliwość – mogę obiecać, że otwierają oczy na wiele spraw!


Cóż... powyższe zdania nie wyglądają jak zachęcający początek recenzji książki o samochodach... Tym bardziej, że zamierzam pisać w tonie pochlebnym.
Trudno mi jednak oddzielić sprawę pakowania dzieciom do głów uwielbienia do samochodów i sytuację prawie każdego większego polskiego miasta (wiecie, że w Kaliszu na 1000 mieszkańców przypada 850 samochodów? To podobno najwięcej w Europie!). Nie da się jednak ukryć, że „pakować do głów” można różnie i sposób w jaki robią to Michał Leśniewski (tekst) i Maciej Szymanowicz (ilustracje) bardzo mi się podoba. Powiedziałbym nawet, że lektura tych opowieści może wywoływać niespodziewane refleksje...



Przede wszystkim to jest książka z tekstami historycznymi. Opowieściami albo nawet gawędami. Tylko dwa ostatnie rozdziały odnoszą się do współczesności i to raczej na sposób rzekłbym metaforyczny – wszak dotyczą kosmicznych materiałów wykorzystywanych w produkcji aut i najszybszych samochodów, które można kupić. Ale pozostałą część książki wypełnia kilkanaście opowiadań o początkach motoryzacji (niektóre podzielone na części) oraz kilka o polskich samochodach okresu PRL-u (Warszawa, Syrena, Fiaty 125p i 126p). Być może dla maniaków czterech kółek są to opowieści doskonale znane, ale przyznaję, że dla mnie stanowiły nowość i chętnie je co wieczór dzieciom czytałem. Czego tutaj nie ma! Jest o pierwszym samochodzie, o Benzu i jego żonie, o twórcy pierwszej opony Dunlopie, o pierwszym samochodzie, który przekroczył prędkość 100 km/h, o Henrym Fordzie, o Citroenie-parasolce, garbusie, pierwszym samochodzie w Polsce, o Jerzym Jelińskim, który postanowił objechać samochodem świat, jest oczywiście o rajdzie Monte Carlo, a do tego lżejsze, przerywnikowe rozdziały o modzie samochodowej, pierwszych znakach drogowych, kierunkowskazach czy światłach – wszystko w tonie lekko napisanej historyjki pełnej ciekawostek (dobrze oddawanych też na rysunkach Szymanowicza).

Doceniam też, że autor dokonał w swojej książce wyboru tematyki. Nie próbował napisać o wszystkim, ale skupił na przeszłości. Dzięki czemu znajdziemy w „Ale auta!” w pewnym sensie świat dziewiczy, nieskażony samochodami i ich wyziewami. Świat, w którym auta są fanaberią albo uliczną sensacją podziwianą przez przechodniów. Kolejna ważna sprawa: jest to opowieść o ludziach. Maszyny, chociaż dominują w tytule i podtytule, są trochę na drugim planie. To także ważne z dzisiejszego punktu widzenia, bo trudno zaprzeczyć że współczesny samochód już dawno pożarł swoich twórców. Dla wielu stanowi wartość samą w sobie, znak luksusu, prestiżu, szpanu, ale w zalewie kształtów nikt już nie zastanawia się kto zaprojektował dane nadwozie, silnik czy udogodnienie uruchamiane przyciskiem na desce rozdzielczej. Jest to trochę taka sytuacja jak z powieści i filmów s-f, w których maszyny przejmują władzę nad ludźmi. Oczywiście pozornie tymi maszynami sterujemy, ale przecież coraz częściej to one sterują nami. I dlatego powrót do „ludzkich” początków samochodów był bardzo dobrym pomysłem. 





Wielkie podziękowanie dla autora także za opowieść o historycznej podróży Berthy Benz – była pierwszą osobą, która pokonała dystans 60 mil, w podróż do matki z Mannheim do rodzinnego Pforzheim wyruszyła z synami automobilem skonstruowanym przez męża i bez jego wiedzy. Chciała udowodnić, że wynalazek może się przydać do pokonywania dużych odległości. A w czasie drogi wielokrotnie samodzielnie maszynę naprawiała. Tyle teraz wychodzi książek o dokonaniach kobiet – fajnie, że jedna fascynująca historia pojawiła się w „Ale auta!”(by the way: kobieta siedzi też za kierownicą okładkowego garbusa). Tym bardziej, że pozycja będzie pewnie powszechnie targetowana na chłopców...

/BW/

Ale auta! Odjazdowe historie samochodowe
tekst: Michał Leśniewski
ilustracje: Maciej Szymanowicz
ART Egmont

poniedziałek, 23 października 2017

Winston Churchill zostaje agentem


Książka, przy której co chwilę włączała mi się myśl: już to gdzieś czytałem… Czytałem po wielokroć. I to w lepszym wykonaniu. Gadający kot. Dziewczynka, która ma kłopoty w domu i w szkole. Zamiana ciał. Safandułowaty profesor. Zły przemytnik z Rosji. Kobieta – obecnie gosposia, kiedyś nauczycielka. Złośliwe koleżanki i przyjaciele od serca. Intryga, w której dziecko podaje się za dorosłego. Pewnie kojarzycie takie motywy i takich bohaterów? Oczywiście stosowanie schematów nie jest jeszcze przyczyną, żeby daną książkę skreślić. W końcu wszystko już było... Jednak trzeba robić to z jakimś pomysłem, własną inwencją, autorskim rysem. Tego w „Tajnej misji” nie znalazłem.


Od samego początku trochę się zdziwiłem, że niemiecka autorka Frauke Scheunemann pisze książkę dziejącą się w Gdańsku, której główną bohaterką jest Rosjanka. Po co? Jej znajomość zarówno naszego kraju, jak i Rosji ogranicza się co najwyżej do narodowych stereotypów. A nawet i to nie, bo stereotypy dotyczą tutaj Rosji (główna bohaterka Daria pochodzi z tego kraju). O Polsce nie ma nawet stereotypów… Miejsce akcji czyli Gdańsk (który jak wiemy jest miastem literacko rozpieszczanym przez np. Grassa czy Huellego) nie ma żadnego znaczenia w tej historii, brak jakichkolwiek elementów w świecie przedstawionym, które wskazywałyby, że to się dzieje nad Mołtawą. Nie oczekuję żeby Scheunemann opisywała miasto z topograficzną dokładnością, jednak czytając miałem wrażenie, że gdyby pisarska wpisała do powieści nazwę innego europejskiego miasta to nie byłoby różnicy. Więc spieszę „uspokoić”, że o Polsce pani Frauke nie pisze stereotypowo, ponieważ nie pisze w ogóle…

Krótko o treści: w Gdańsku mieszka profesor fizyki Stanisław Grad. Ma piękną willę w lepszej dzielnicy i rozpieszczonego kota rasowego o „wymyślnym” imieniu Winston Churchill. Ma też gosposię Olgę, która jednak odchodzi ponieważ ma plany matrymonialne, a na jej miejsce zatrudniona zostaje jej siostra Anna, która ma córkę Darię. Anna ma kłopoty ze swoim byłym partnerem Jurijem, draniem, który chcę ją wrobić w przemyt papierosów. Natomiast Daria ma kłopoty w nowej szkole, gdzie dokucza jej wredna koleżanka Lena. Daria zaprzyjaźnia się z Winstonem, uczy go nowych zwyczajów, nawet wychodzenia na spacer. Wreszcie nadchodzi chwila, że oboje chronią się przed burzą na budowie, siadając na zwoju kabla, w który uderza piorun. Od tej chwili zamieniają się ciałami i realizują tajną misję (a nawet kilka): chcą oczyścić Annę z zarzutów, znaleźć w szkole prawdziwych przyjaciół dla Darii i na podwórku dla Winstona.

Większość bohaterów jest tutaj idealnie przezroczysta i scharakteryzowana za pomocą jednej cechy – profesor trochę buja w chmurach, Jurij jest złym przemytnikiem, Lena jest wredna itd. Najdokładniej poznajemy Darię i Winstona. Daria jest inteligentną, podążającą za dobrem dziewczynką, ale znowu jest to postać uniwersalna, pozbawiona indywidualnych rysów - mogłaby mieszkać wszędzie, działać w każdych warunkach, jej myśli i czyny są zglobalizowane. Obserwuję to coraz częściej u współczesnych autorów – pisać tak, aby bez problemu trafić do czytelnika z każdego (powiedzmy europejskiego) kraju. Nie ma wtedy problemu z tłumaczeniem. Oczywiście Daria jest Rosjanką, ale o jej narodowości pisarka przypomina sobie tylko kiedy akurat „przydusi” ją konieczność np. kiedy musi dać Lenie argument do psychicznej przemocy w szkole. Najlepiej poznajemy Winstona, którego obserwacje dotyczące świata ludzi są najjaśniejszym elementem książki.

Sam wyjściowy pomysł na tę fabułę jest bardzo ograny i schematyczny, ale im dalej w tekst tym niestety gorzej. Z początku mamy monolog kota, który ze swojej perspektywy opisuje wydarzenia. Nie jest to nic nowego, ale przynajmniej daje się jeszcze czytać, chwilami może nawet zainteresować. Gdyby pisarka do końca pisała w takiej konwencji... Ale po feralnym pomyśle zamiany ciał w powieści zaczyna się robić bałagan, czytelnikowi łatwo się pogubić w zasadach rządzących światem, szczególnie w umiejętnościach głównych bohaterów – kot w ciele dziewczynki zaczyna mówić (i pisać!), dziewczynka w ciele kota także mówi, ale słyszy ją tylko kot w ciele dziewczynki. Przed przemianą kot oczywiście też mówił, ale dziewczynka go nie rozumiała. Na dodatek autorka chcąc utrzymać tempo akcji sięga po kolejne absurdalne pomysły – np. kota w dziewczynce przyłapują na kradzieży i nagle okazuje się, że potrafi ona rozmawiać z dziewczynką w kocie także telepatycznie! Dalej kwestia przyczyny zamiany ciał – dostajemy jakieś mętne wyjaśnienie o elektromagnesie i przyciąganiu (po co to w ogóle wyjaśniać?). Do zamiany dochodzi przypadkowo i spontanicznie – zwykle w tego typu historiach powrót do właściwego stanu rzeczy także jest nagły i niespodziewany. Tymczasem tutaj autorka wykorzystuje medyczny aparat do rezonansu magnetycznego, który bezbłędnie daje sobie radę z ponowną zamianą ciał. Być może w kolejnych częściach autorka będzie z tej zamiany jeszcze korzystać… Nie wspomnę już o takich słabościach jak pomysł, żeby chłopiec podał się za dorosłego, który chce kupić papierosy z przemytu, a wszystko tylko dzięki zmienionemu głosowi w słuchawce - oczywiście to działa...

Przeczytałem na wiki, że pisarka tworzy jedną książkę o Winstonie rocznie (jest już 5) i być może w kolejnych trochę się „rozpisała”. Niestety „Tajna misja” jest dla mnie książką nijaką, o świecie pozszywanym bardzo grubymi nićmi. Portrety psychologiczne bohaterów i realia świata przedstawionego zostały tutaj skrajnie uproszczone na rzecz tak pożądanego obecnie „dziania się”. Mogę polecić chyba tylko maniakalnym kociarzom, chociaż Kornel Filipowicz potrafił więcej powiedzieć o tych zwierzętach w jednym krótkim opowiadaniu.

/BW/

Kot Winston. Tajna misja
napisała: Frauke Scheunemann
tłumaczyła: Agata Janiszewska
Debit

środa, 18 października 2017

Śmierć i co dalej?


Narzekałem swego czasu dosyć regularnie, że na polskim rynku wydawniczym tak niewiele jest książek polskich autorów skierowanych do najmłodszych i eksplorujących tematykę śmierci, żałoby i związanych z tym niełatwych przeżyć. Dzieci bowiem pytają o to dosyć często i brakowało mi opowieści, po którą mógłbym sięgnąć. Myślałem, że będzie nią książką „Ignatek szuka przyjaciela” Pawła Pawlaka. Cóż, nie była. Okazała się klasyczną historią o przyjaźni z obcym. Ale jak mawiają nadzieja umiera ostatnia, bo oto trafił w moje ręce (i ręce moich dzieci) trzeci album komiksowy Bereniki Kołomyckiej z serii „Malutki Lisek i Wielki Dzik” zatytułowany „Świt”. Poprzednich tomów nie znam, ale ten spełnił wręcz idealnie moje oczekiwania w temacie książka dla dzieci o tematyce eschatologicznej, co istotne – pozbawiona jakichkolwiek religijnych konotacji. A ma jeszcze kilka dodatkowych atutów.




Wielki Dzik i Malutki Lisek docierają na bagna. Jest to miejsce odludne i niezbyt przyjemne, a jednak także tutaj niektórzy potrafią cieszyć się życiem. Na przykład spotkana w podmokłych okolicznościach przyrody larwa jętki, która czeka już długo, żeby przepoczwarzyć się w dorosłego latającego owada i spędzić Najlepszy Dzień Życia (w skrócie NDŻ). Wędrowcy zaprzyjaźniają się z owadem, jednak rano, kiedy temu wyrastają skrzydła i odlatuje w kierunku lasu, mają do niego (szczególnie Lisek) żal, że tak nagle i mało empatycznie porzucił nowych przyjaciół. Lisek i Dzik nie wiedzą jednak, że Najlepszy Dzień Życia jest jednocześnie dla jętki jedynym dniem życia...

Uczynienie jętki bohaterką tej opowieści samo w sobie było już dla mnie sygnałem, że leśni przyjaciele staną tym razem wobec problemu nieuchronności losu każdej żywej istoty. Właśnie ta „jednodniowość” owada szczególnie działała na wyobraźnię. Zresztą także pisarzy, że przywołam choćby jedno z „piórek” Jerzego Sztaudyngera:

Skarżył się człowiek jednodniówce jętce,
Że jego życie mija tak naprędce. 







Berenika Kołomycka przedstawia nam w swoim malarskim komiksie dramat w czterech aktach (dzień, zmierzch, noc, świt), niemal grecką tragedię, z trójką bohaterów, analizującą, przeżywającą w jeden dzień, w jednym miejscu, ale na różne sposoby sprawy związane z życiem i śmiercią. Najważniejszym bohaterem jest tutaj Lisek – to on poczuł do jętki sympatię, on najbardziej zawiódł się, kiedy bez słowa odleciała i to on wreszcie przeżywa traumę po jej śmierci, dociera do niego nietrwałość i ulotność życia, chce go pogrążyć Cień Smutku. Ostoją jest dla niego Dzik, który potrafi w prostych słowach pocieszyć przyjaciela: „Lisku, spójrz, nasze życie jest jak te listki na rzece. Jeden listek będzie płynął powoli, a inny spłynie raptownie i szybko, ale oba są piękne, gdy tak dryfują…”. Ale nie można zapominać także o jętce, której krótkie życie stanowi metaforę życia w ogóle. Przecież każde życie jest krótkie – zależy tylko z czym jego długość zestawimy. Berenika Kołomycka prowadzi swoich czytelników za rękę, dokładnie tłumaczy uczucia bohaterów, daje czytelne i wyraźne recepty. Według mnie komiks świetnie spełnia swoje zadanie jako adresowany do młodszych czytelników.

Oczywiście nie twierdzę, że każdy kto przeczyta (i pokaże! – warstwa graficzna jest tutaj niemniej ważna od tekstowej) dziecku historię Liska i Dzika od razu ma z głowy wyjaśnienie czym jest śmierć. Ale mi i moim dzieciom to wydawnictwo z pewnością bardzo się przyda i nieraz będziemy do niego wracać.

/BW/ 

Malutki Lisek i Wielki Dzik. Świt
scenariusz i rysunki: Berenika Kołomycka
Egmont
 

piątek, 13 października 2017

Zestaw startowy do każdego domu


Oto zbiór, który powinno się mieć w domu. Jeżeli z twórców literatury dziecięcej toleruje się na półce Konopnicką, Brzechwę oraz Tuwima to Chotomska koniecznie musi do nich dołączyć! Bez niej polska literatura dla dzieci - ta, którą dzisiaj znamy, jak również ta, która dzisiaj powstaje – wyglądałaby zupełnie inaczej. Czego się dotknęła to zmieniała w literackie złoto. Pisała poezję, prozę, piosenki i sztuki teatralne i w każdym gatunku czuła się jak ryba w wodzie. Zbiór „Wanda Chotomska dzieciom” to taki niezbędnik, podstawowy zestaw startowy pokazujący ogromne pisarskie umiejętności Chotomskiej i jej niezwykłą wyobraźnię. W książce obok klasycznych już wierszy (np. „Gdyby tygrysy jadły irysy”, „Hipopotam”, „Ślimak” czy „Bańkowice Mydlane”), znajdziecie kilka poetyckich cykli („Czterech panów i Mikołaj”, „Tańce”), teksty teatralne albo raczej teatrzykowe („O rety, ety, lecą kabarety”), piosenki („Śpiewańce”) i teksty prozą („Panna Kle-Kle”, „Leonek i lew”, „Kogutek”).


Tę książkę można poznawać i czytać na różne sposoby i jak to zwykle ze zbiorami – utwory pomieszczone razem, zestawione obok siebie odbiera się zupełnie inaczej. Dostrzega się podobieństwa, których wcześniej się nie widziało, obserwuje jak poetka próbuje różnego metrum, różnych sposobów rymowania – są to małe, ciekawe odkrycia oraz (dla starszych czytelników) sporo wspomnień, ponieważ teksty pochodzą z różnych lat. Tylko trochę szkoda, że nigdzie nie ma informacji o datach ukazania się konkretnych zbiorów czy wierszy. Książka w tym wydaniu po raz pierwszy ujrzała światło dzienne w roku 2011. Dobrze, że teraz kiedy Wandy Chotomskiej nie ma już wśród nas – tak szybko ją wznowiono. 



W recenzji nie będę się jednak odnosił do całości tego tomu. Jest w nim dużo wspaniałości i tego nie trzeba udowadniać. Chciałbym tylko napisać o niedługim opowiadaniu Chotomskiej z 1976 roku zatytułowanym „Leonek i lew”. Ukazało się z dopiskiem „opowieść” – pisarka często powoływała się na ten gatunek-niegatunek. Przyznaję - nie czytałem wcześniej „Leonka i lwa”. Nie jestem w temacie literatury dla dzieci alfą i omegą, nigdy być nie zamierzałem i nie zamierzam. Całkiem często oczywistości dla bardziej oczytanych w temacie są dla mnie odkryciami. I w sumie to cieszę się, że mogłem przeczytać historię Leona z moim dzisiejszym czytelniczym doświadczeniem. Gdybym poznawał ją w dzieciństwie pewnie nie zdołałbym dostrzec wszystkich niuansów, walorów i smaczków tego opowiadania, które sprawiły że po lekturze potocznie mówiąc „rozdziawiłem gębę”.

Zofia Beszczyńska we wstępie do zbioru cytuje słowa Chotomskiej:
„Niektórzy mówią, że dla dzieci trzeba pisać tak, jak dla dorosłych, tylko lepiej. A ja myślę, że dla dzieci trzeba pisać tak, żeby dorośli nie nudzili się przy czytaniu!”.
Wspaniała deklaracja! Można takie usłyszeć dosyć często od twórców literatury dla dzieci. Jednak nie zawsze (jako dorosły czytelnik i czytacz) mogę się zgodzić, że ten szczytny (i diabelnie trudny) został osiągnięty. Chotomskiej się to udało. Oczywiście nie tylko w opowiadaniach.

„Leonek i lew” to wzorcowy przykład jak napisać niedługie, lecz emocjonujące opowiadanie. Najpierw może o formie. Wykorzystywanie przez autorkę krótkich zdań, często równoważników sprawia, że tekst jest niezwykle dynamiczny. Posuwa się rytmicznie niczym kroki stawiane na miejskim bruku, bo to jest także opowiadanie o wędrówce: po mieście, ale też w głąb siebie, o podróży i dojrzewaniu. Do tego w tekst wplecione zostały wiersze – rzecz jasna zrymowane po mistrzowsku. 


Głównym bohaterem jest Leon, chłopiec ze wsi, który przyjechał do wielkiego miasta w odwiedziny do wujka. Wujek ma kolegę w cyrku, niejakiego Wacka, z którym służył w wojsku. Ma też wyjątkowo wrednego, „cwaniackiego” syna Waldka, którego wybryków nie zauważa, a słów przez niego wypowiadanych nie słyszy. Bardzo ważnym bohaterem jest tutaj także lew. Lew w kilku postaciach. Jako zwierzę zamknięte w klatce (oglądają go dzięki uprzejmości Wacka), jako rysunek na placu i wreszcie jako część charakteru Leona, który ma lwie imię. Każda z tych kreacji ma swoją rolę do wykonania w tym opowiadaniu, które zresztą nie zawiera żadnych zbędnych słów. Każdy dialog, każdy opis prowadzi do tego, co wydarzy się w ostatniej scenie na placu. Wszystko, od słów pana Wacka do słów dziewczynki rysującej biedronkę, to zapowiedź przemiany Leona z przestraszonego „wsioka” w obrońcę sprawiedliwości i prawdy. To opowiadanie zbudowane na motywie przemiany, ale też na przeciwieństwach: miasto-wieś, tchórzostwo-odwaga, słońce-deszcz. Wszystko się tutaj dopina, pasuje, siedzi na swoim miejscu. Staranna, koronkowa robota. Jeżeli nie znacie „Leonka i lwa” to naprawdę polecam lekturę tego opowiadania. Podobnie zresztą jak całej reszty tego świetnego zbioru.

/BW/

Wanda Chotomska dzieciom
ilustracje: Artur Gulewicz
Nasza Księgarnia

wtorek, 10 października 2017

Tato w czarnym hełmie

Zapada zmrok. Gaśnie większość okien na Gwieździe Śmierci. Usypiają szturmowcy wpatrzeni w kosmiczną przestrzeń. Tylko lord Sithów, Darth Vader, jeszcze nie śpi. Właśnie siada przy łóżku swoich dzieci Lei i Luke’a i zaczyna opowiadać im bajkę na dobranoc...


Trudno to sobie wyobrazić? Przecież wszyscy pamiętamy, że odziany na czarno bohater Star Wars nie należał do osobników prorodzinnych i kwestia wychowania dzieci była mu, łagodnie rzecz ujmując, obca. No, ale trzeba również przyznać, że o swoim potomstwie nie wiedział... A gdyby wiedział – to jakim byłby ojcem?

Odpowiedzi na to karkołomne pytanie próbuje udzielić Jeffrey Brown. Przedstawia alternatywną historię SW, która nie różni się wiele od tej, którą znamy. Zmienia się w zasadzie tylko to, że Vader ma przy sobie dzieci. Musi się nimi zajmować i je wychowywać. Oprócz tego wciąż jest bezwzględnym dowódcą Gwiazdy Śmieci, kumplem Imperatora i przeciwnikiem rebelii. Wiem, że brzmi to wszystko trochę mało sensownie (choćby kwestia, która pozostaje tutaj trochę w zawieszeniu: czy można być złym i dobrym jednocześnie?) – a jednak sprawdza się! To jest naprawdę pierwszorzędna zabawa. I to zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. Oczywiście przydałoby się jeszcze być choćby umiarkowanym fanem sagi...




„Vader i córeczka” oraz „Darth Vader i syn” (tutaj w postaci zestawów 30 pocztówek, chociaż dostępne są też normalne książeczki) zawierają scenki z życia czarnego lorda i jego dzieci. Na każdej stronie znajdziemy jeden kadr. Siła tych jednostronicowych komiksów polega na tym, że jednocześnie są to sytuacje znane każdemu rodzicowi dzieci małych oraz dorastających i odwołujące się do fabuły sagi, często przetwarzające kultowy sceny i cytaty. Trudno się nie uśmiechnąć widząc jak Leia do wypracowania na temat „Zawód rodziców” pyta Vadera: „Tato, a czym ty się w ogóle zajmujesz?” albo jak Vader podwożąc córkę pod samą szkołę pojazdem AT-AT robi jej obciach.

W „Vader i przyjaciele” obserwujemy perypetie Vadera wychowującego dzieci, ale na stronach pojawia się więcej dodatkowych postaci. Znowu - każda strona zawiera jedną scenkę.





Wreszcie „DobraMOC Vaderze” zawiera bajkę opowiadaną przez Dartha na dobranoc dzieciom. Wierszem! Bajka dotyczy sagi SW, a dokładniej jej bohaterów, którzy udają się lub udali na spoczynek. Lektura vaderskiego wiersza (jeden wers – jedna strona) pozwala nam przypomnieć sobie wszystkich bardziej charakterystycznych bohaterów sagi. Rymy są raz lepsze, raz gorsze, ale to raczej kwestia przekładu. Niemniej starłorsowy wiersz zasługuje na przywołanie chociażby w charakterze ciekawostki. A moje dzieci zaśmiewały się chwilami do rozpuku.



Na koniec mam tylko jedną wątpliwość, którą powyżej można było wyczytać co najwyżej między wersami – czy książki te skierowane są bardziej do dzieci czy dorosłych? Przede wszystkim zawarty w nich humor rozumie się dużo lepiej znając wydarzenia z filmów SW. Jeśli jednak miałbym wskazać główną grupę docelową to wskazałbym na dorosłych. Brown opisuje tutaj doświadczenia rodziców (szczególnie ojców) w wychowywaniu dzieci. Dla dzieci większość tych aluzji i sytuacji będzie po prostu niezrozumiała. I na koniec mała rada: jeśli nie wiecie co kupić w prezencie świeżo upieczonemu tacie (na dodatek sfiksowanemu na punkcie SW) to książeczki „Vader i syn” oraz „Vader i córeczka” na pewno będą świetnym prezentem.

/BW/


DobraMOC Vaderze
Vader i przyjaciele
Darth Vader i syn
Vader i córeczka
tekst i rysunki: Jeffrey Brown
Wydawnictwo AMEET




niedziela, 8 października 2017

"Miasto i las", wystawa na Łódź Design Festival, 3-8 października 2017 roku


Ptaków ci w książkach dla dzieci ostatnio dostatek, ale teraz będzie o wystawie. I to nie tylko o ptakach. Skojarzenia z salą wypełnioną eksponatami, do których podchodzi się po kolei i kontempluje z nabożną czcią -  jak najbardziej nieuzasadnione! Eksponatów niewiele, a za to jest plac zabaw i interaktywna książka wypełniona fajnie podaną wiedzą. Dla dzieci i dla dorosłych. 

„Miasto i las” – tak nazywa się ta wystawa, a oglądaliśmy ją (i wypróbowywaliśmy!) na Łódź Design Festival. Cytując wydawnictwo towarzyszące „opowiada o dzikich zwierzętach żyjących w mieście. Często mieszkają tuż obok nas, a my nie zawsze o tym wiemy. Czy zastanawialiście się gdzie i jak mieszkają? Co jedzą i jakie mają zwyczaje? Na wystawie poznacie ptaki, ssaki i owady. Zobaczycie budki lęgowe i karmniki. Zamienicie się w dzikie zwierzęta i wykonacie szereg trudnych zadań”. Szkoda, że impreza w Łodzi się kończy i wystawa także, więc polecam, ale w zasadzie trochę w próżni. Chociaż pokazywano ją na kilku imprezach związanych z dizajnem (Reykjawik, Gdynia, Sztokholm, Stalowa Wola, zamek Cieszyn), więc może zawita i do waszego miasta? Warto mieć na nią oko.
Starannie zaprojektowana i obmyślona - kolorystyka, liternictwo, logotypy, identyfikacja wizualna, rysunki, tkaniny, desenie, wszystko wplecione w zabawę i zachętę do nauki… Dzieciom podobało się bardzo. Nie byliśmy tam długo, nie zdążyliśmy wykonać zadań, wszystkiego dobrze przeanalizować, co najwyżej liznęliśmy. Ale…

Zaskoczeniem była dla mnie towarzyszące wystawie wydawnictwo. Nie klasyczny katalog. Raczej książka interaktywna, z zadaniami i informacjami o zwierzętach, dokarmianiu i lęgowych budkach. Doskonała pomoc edukacyjna i na dodatek rzecz pięknie, choć przede wszystkim funkcjonalnie, zaprojektowana. Z pewnością przyda się nam i wielu znajomym (wzięliśmy 4 sztuki!). Polecam szanownym wydawnictwom zwrócenie na nią uwagi. Wydaje mi się, że wystarczyłoby kilka kosmetycznych przeróbek oraz uzupełnień i byłaby świetna książka o miejskich zwierzętach. 

A poniżej informacje o twórcach wystawy i zdjęcia.

Organizator: Łódź Design Festival, „Wilk” Otwarty Klaster Designu, Muzeum Regionalne w Stalowej Woli Kurator: Ewa Solarz Scenografia: Ewa Bochen i Maciej Jelski, Kosmos Project Grafika: Małgorzata Gurowska Projektanci: Agnieszka Bar, Marta i Lech Rowińscy / Beton, Anna Łoskiewicz-Zakrzewska, Zofia Strumiłło-Sukiennik, Krzysztof Benke, Tomasz Korzewski / Beza Project, Asia Piaścik / Dingflux, Marta Niemywska-Grynasz, Dawid Grynasz, Małgorzata Ćwiek / Grynasz Studio, Monika Brauntsch / Kafti, Ewa Bochen, Maciej Jelski / Kosmos Project, Anna Szuflicka, Agata Kulik-Pomorska, Paweł Pomorski / Malafor, Marcin Pogorzelski / Mapog, Liliana Krzycka i Rafał Pieszko / Menthol Architects.



 










środa, 4 października 2017

Urocza ramotka


To już chyba taka chwila, w której trzeba powiedzieć wprost, że książka dla dzieci wydana w roku 1962 powstała w bardzo, bardzo zamierzchłej przeszłości. Czy Stokrotka nie mogłaby być przykładowo koleżanką jakiejś XIX-wiecznej bohaterki z książek dla dzieci? Wielu z was zapewne krzyknie: Never! Świętokradztwo! Ale założę się, że niejeden mały czytelnik dałby temu wiarę. A byłoby to możliwe także dlatego, że książka Jaworczakowej jest w zasadzie wolna od bezpośrednich nawiązań do sytuacji politycznej kraju, w którym powstała. Nie znajdziecie w niej nachalnej propagandy, ale za to sporo oldskulowego czaru i jakże niewinny obraz przeszłości, także tej doświadczanej w szkolnych murach... 



Książka została przez Jaworczakową napisana w okresie gomułkowskiej „małej stabilizacji”, kiedy wszyscy udawali, że żyją w normalnym kraju i mają jedynie codzienne problemy. I taka właśnie jest „Stokrotka” – rozpisana na kilkadziesiąt kawałków opowieść o dziewczynce z Krakowa, która zaczyna chodzić do szkoły. Wydawnictwo Nasza Księgarnia zdecydowało się ją wznowić, co może być sygnałem, że takie urocze ramotki (jest to określenie w 100% pozytywne!), w których bohaterowie chodzą na pauzę, korzystają z kałamarzy, a w szkolnej klasie stoi piec kaflowy są dzisiaj potrzebne. „Stokrotka” z pewnością będzie miłym wspomnieniem dla babć, które przeczytają tę książkę swoim wnukom. Pytanie czy przedstawione w niej wydarzenia zainteresują najmłodszych?

Mała Stokrotka zaczyna chodzić do szkoły. Początki są dla niej trudne, ale pomaga jej wierny przyjaciel, mały pluszak Misiaczek, z którym dziewczynka rozmawia, spiera się, prosi o rady. Stanowi dla niej nawet coś w rodzaju sumienia – zawsze wskazuje jej tę właściwą drogę, którą powinna pójść. Oprócz tego spotykamy tutaj jej lekko irytującą siostrę Krysię, ojca czytającego gazetę i gromiącego córkę, gdy zapomni literki w wyrazie i mamę zajmującą się domem, która aby jej córki poszły do wesołego miasteczka, rezygnuje z odwiedzenia wystawy w galerii. Do tego są oczywiście uczniowie, koleżanki i koledzy Stokrotki.



Świat tej książki jest tak spokojny, a problemy w niej poruszane tak niedzisiejsze, że wręcz powinno się zalecać czytanie jej zamiast uspokajających ziółek. Z drugiej strony jest to też świat o bardzo tradycyjnym podziale ról i pod tym względem brzmi trochę anachronicznie. Podziwiam styl Jaworczakowej, która potrafi zamknąć historyjkę na trzech, a bywa że dwóch stronach (a czcionka spora!). Oj niejednej dzisiejszej pisarce czy pisarzowi lekcja takiej dyscypliny bardzo by się przydała...

Dużo tutaj realiów codziennego życia w Polsce gomułkowskiej – z lekkim uśmiechem i pewnie trochę niewesołą refleksją, a propos teraźniejszości, czytamy opowieść o tym jak Stokrotka idzie do Ani obejrzeć pierwszy raz w życiu dobranockę w telewizji. Dziwimy się uwielbieniu jakie okazują uczniowie Marii Kownackiej, autorce „Plastusiowego pamiętnika”, która przychodzi na spotkanie do ich szkoły – dzisiaj z podobną estymą traktowani są wszelkiej maści celebryci, wokaliści czy serialowi aktorzy. Wtedy była to autorka książeczki dla dzieci... O tempora, o mores!


Jest to też książka o życiu dziecka w dużym polskim mieście w latach 60. Wtedy takie miejsce akcji nie było jeszcze zbyt często eksplorowane. Czytelnicy przyzwyczaili się do tego, że czołowe autorki dziecięce jak Maria Konopnicka, Janina Porazińska czy występująca w tej książce osobiście Maria Kownacka, raczej z motywów wiejskich, rustykalnych uczyniły znak rozpoznawczy swoich utworów. Jednak także u Jaworczakowej znajdziemy jeszcze sporo postaci z miedzy i z pól – krasnoludki, skrzaty, Nuda-Maruda (eh czasy kiedy można było tak prosto o tym napisać!) czy Baba Jaga. Dzięki postaci Misiaczka książka ma też lekko dydaktyczny wydźwięk, ale nie jest to zbyt nachalne. Wrażenie robi też okładkowy portret Stokrotki stworzony przez Hannę Krajnik.

Ogólnie miły powrót do przeszłości, który z pewnością warto sobie zafundować, nie za bardzo przywiązując się do tego świata, którego już nie ma i nie będzie. Trochę szkoda i trochę dobrze.

/BW/

Coś ci powiem, Stokrotko...
tekst: Mira Jaworczakowa
ilustracje: Hanna Krajnik
Nasza Księgarnia 

Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem zamieszczonych w tekście linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!