środa, 29 listopada 2017

O dzieciach, dla dzieci


O ileż uboższa byłaby literatura dla dzieci i młodzieży gdyby nie zwyczaj wysyłania pociech na przymusowe wakacje! Zapewne kojarzycie niejedną taką książkę. Bohater lub bohaterka marzą o jakimś wspaniałym miejscu, a tymczasem muszą udać się zupełnie gdzie indziej, gdzie wiedzą że będzie nudno i beznadziejnie. A co dalej? Zwykle to miejsce kaźni, nie okazuje się takie złe, a wręcz staje się scenerią do wspaniałych przygód. Ostatnią czytaną przeze mnie książką, gdzie taki schemat został wykorzystany była chyba „Czarownica piętro niżej” Marcina Szczygielskiego. Ta książka zrobiła na mnie duże wrażenie – Szczygielski pokazał jak napisać historię o dwóch emerytkach, wiewiórce, kocie i liliach, którą czyta się z zainteresowaniem. Uściślijmy: którą czyta z zainteresowaniem także dorosły czytelnik. I niestety nie mogę tego powiedzieć o książkach Magdaleny Witkiewicz. Co oczywiście wcale nie musi zostać poczytane za ich wadę…


Wydaje mi się, że „Lilka i spółka” oraz „Lilka i wielka afera” zostały pomyślane jako książki przeznaczone do czytania przez dzieci z pierwszych klas podstawówki. Narratorką jest dziewczynka, pierwszoklasistka Lilka, która ma starszą siostrę Wiktorię (zwaną Wiki) i młodszego brata Mateusza (zwanego Matewką). Jej naiwna percepcja świata, język oparty na słowach zasłyszanych w telewizji lub od dorosłych i bardzo małoletni humor przetworzone w monologową narrację zupełnie niczym nie zaskakują, rażą sztucznością. I znowu: nie zaskakują i rażą mnie. Ale być może dzieci w wieku Lilki traktują ten język i świat jak swój…

Kilka słów o treści. W „Lilka i spółka” rodzeństwo zamiast do ulubionej ciotki Franki, która jest psychologiem i rozumie ich emocje i potrzeby, wyjeżdża na wakacje do Jastarni, gdzie mieszka ciotka Jadźka. Stara panna z pypciem na nosie, lubiąca koty, flaki i sąsiada, pana Anatola. Dni upływają naszym bohaterom na obmyślaniu w jaki sposób przenieść się od ciotki złej do ciotki dobrej. Metody, którymi chcą to osiągnąć uderzają swoją naiwnością i doprawdy nietrudno wskazać fabuły przeznaczone dla podobnych wiekowo odbiorców, w których bohaterowie mają więcej wyobraźni. Przełomem jest chwila, w której dzieci zaczynają podejrzewać ciotkę i pana Anatola o chęć popełnienia przestępstwa. Naprawdę tylko ośmiolatek może emocjonować się i obawiać tym, że nasza ferajna znalazła się nagle w wielkim niebezpieczeństwie… Część druga pt. „Lilka i wielka afera” z racji tego, że ten świat powieściowy już we mnie trochę okrzepł, wydała mi się ciekawsza. Akcja rozgrywa się u „dobrej” ciotki Franki w domku letniskowym w Amalce na Kaszubach. Dzieci chcą tym razem pozbyć się facetów w czerni poszukujących złóż do odwiertów, a do ciotki przyjeżdża jej chłopak Johnny...


Nie wiem, może za bardzo nas dzisiaj rozpieszczają pisarki i pisarze tak układając swoje fabuły, żeby były atrakcyjne i dla dzieci, i dla dorosłych? Czegoś mi jednak w książkach Magdaleny Witkiewicz brakuje – jakiegoś fabularnego błysku, językowego szaleństwa, ciekawszych postaci... Czegoś. Dostrzegam sprawność rzemiosła, ale nic ponad. Wydaje mi się, że te historie powstały z myślą o czytaniu dla rozrywki, bez żadnych tam głębszych rozważań o dziecięcych lękach i pragnieniach. W sumie to nie ma w takim pisaniu niczego złego. Przecież fakt, że ta lektura nie zapewnia rozrywki mnie, nie oznacza że w przypadku młodszych czytelników będzie tam samo... Tym bardziej, że akcję napędza tutaj różnie podany humor sytuacyjny, dla którego odniesieniem jest pokazany w krzywym zwierciadle świat dorosłych (Lilka wypowiadając jakieś słowo czy zwrot powtarza „jak mówi mama”, „jak powiedzieli w telewizji” itp.) – dzieci wylewają znienawidzone flaki przez okno, składają zeznanie na posterunku policji, ciasto spada z dachu samochodu, Matewka obkleja się tatuażami itd. Jednak intrygi w tych książkach są bardzo wątłe i po przeczytaniu kilkudziesięciu stron często dalej nie wiemy o czym ta książka właściwie będzie...

W obu powieściach znajdziemy obraz typowej polskiej rodziny z ojcem, głównym żywicielem i trochę fajtłapą oraz mamą, która podejmuje decyzje i myśli o odchudzaniu. I trochę szkoda, że kiedy tato siada do stołu z ciotką Franką i jej przyjaciółką Agatą, żeby porozmawiać, to córka-narrator od razu ocenia, że zachowuje się „jak baba”.

Nie czytałem żadnej „dorosłej” powieści Magdaleny Witkiewicz, która, jak twierdzi internet, jest bestsellerową pisarką. Jej powieściowego dyptyku dorosłym jednak nie polecam, chociaż dzieci mogą się przy nim dobrze bawić.

/BW/

Lilka i spółka, Lilka i wielka afera
tekst: Magdalena Witkiewicz
ilustracje: Joanna Zagner-Kołat
Od Deski do Deski

poniedziałek, 27 listopada 2017

Klimat zabawy słowem


Są takie słowa, które warto poznać, ale codzienność nie daje nam ku temu sposobności. Słowa, o istnieniu których często nie wiemy, a nazywają dobrze znane nam elementy rzeczywistości. Słowa niosące w sobie czar przeszłości lub „kwiat nowości”, przenoszące nas do innych krajów, na inne kontynenty, a niekiedy do krain, których w ogóle nie ma. Pachnące niczym kolonialne towary w cynamonowym sklepie lub zaskakujące swoją bezpośredniością i bezkompromisowością. Jest w tych słowach śmiech, smutek lub pewność władzy nad światem. Słowa te znajdziemy w zakurzonych księgach, albo w takich, na których jeszcze nie wyschła drukarska farba. W opasłych, mądrych tomach i w jarmarcznych broszurach. Każde z tych słów jest niczym nie odkryta tajemnica, nie otwarta skrzynia ze skarbem. Słowa to piękno i słowa to prawda. Tak sobie myślałem kartkując „Sylaboratorium czyli leksykon młodego erudyty”.
 


Jest w tym tytule jakaś wewnętrzna sprzeczność – przecież erudytą nie zostaje się czytając wyłącznie leksykony i encyklopedie! Tak samo jak trudno stać się dobrym ogrodnikiem czytając jedynie instrukcje na opakowaniach z nasionami. Trzeba próbować, sadzić, kopać, podlewać, patrzeć jak więdnie, cieszyć jak rośnie itd. „Sylaboratorium” nie jest jednak czymś w rodzaju poradnika dla dziecka snoba, które ma w towarzystwie błysnąć łacińską maksymą czy mądrze brzmiącym słowem.



W książce tej, pod dowództwem i ilustracyjnym sznytem Pawła Pawlaka, zebrało się całe grono topowych polskich pisarek i pisarzy dziecięco-młodzieżowych (Justyna Bednarek, Roksana Jędrzejewska-Wróbel, Zofia Stanecka, Agnieszka Frączek, Emilia Kiereś, Jolanta Powierża, Zuzanna Orlińska, Mikołaj Gołachowski, Macin Wicha, Katarzyna Kępka-Falska, Anna Czech, Ewa Nowak) by w różnych formach literackich zdefiniować rzadko używane, trudne słowa ułożone w porządku alfabetycznym. Wstęp do książki napisał sam Jerzy Bralczyk, który dywaguje w nim głównie o sylabach. Stąd początkowo (najpierw przejrzałem środek) trudno mi było załapać kontekst – co wspólnego ma podział na sylaby czyli mechanika języka do oczytania, erudycji i katalogu słów rzadkich oraz dziwnych. Okazuje się jednak, że celem książki jest nie tylko odkrywanie znaczenia słów, ale też słów tworzenie. Tworzenie za pomocą tysięcy różnorodnych liter ze starych książek, plakatów, czasopism i map. Dzięki nim Paweł Pawlak stworzył lwią część szaty graficznej. Trochę tych liter znaleźć też można na końcu książki, wyciąć nożyczkami i poukładać. A można też skorzystać ze strony internetowej typo.polona.pl i układać online. I tylko dalej się zastanawiam czy sylabizowanie i erudycja dobrze do siebie pasują i czy aby nie za dużo w tym barszczu grzybków?



Skierujmy jednak wzrok na teksty. Miejsca na nie za wiele tutaj nie ma, więc autorzy musieli się wykazać sporą dyscypliną twórczą. Jakoś mnie ucieszyło, że autorki, które kojarzę z prozą próbują się w formie wierszowanej (np. Justyna Bednarek czy Roksana Jędrzejewska-Wróbel). W ogóle to różne są tutaj metody na przedstawianie słów dla młodych erudytów – są limeryki, cykle (Marcin Wicha pisze o inspektorze Leksykonie), wiersze, personifikacje. Generalnie czuć klimat zabawy słowem, a dzięki różnorodnym formom czyta się lekko i przyjemnie. Aha, oprócz autorskich interpretacji kolejnych słów, znajdziemy tutaj także ich słownikowe definicje. 

Myślę o tej książce w kategoriach eksperymentu – a w eksperymentach często tak bywa, że pewne ich elementy wychodzą lepiej, a inne gorzej. I o ile pomysł na przegląd ciekawych słów i szatę graficzną oceniam tutaj bardzo wysoko, tak sylabizowanie i interaktywność wydają mi się dołożone trochę na siłę. Niemniej książkę polecam – całkiem dobra na prezent. Nie tylko dla pretendentów do miana erudytów.
 
/BW/

Sylaboratorium czyli leksykon młodego erudyty
teksty: różne autorki i autorzy
koncepcja graficzna książki, ilustracje i skład: Paweł Pawlak
ART Egmont

poniedziałek, 20 listopada 2017

Architektura z klocków Lego


Słabość do klocków Lego mamy (oczywiście) od dzieciństwa. Wtedy można je było kupić tylko w Pewexie albo dostać w paczce od rodziny za granicą. Myśmy mieli duży zestaw z domkiem, garażem, samochodem, dwoma ludzikami. Dostaliśmy od wujka. Bartek z bratem, również dostali kilka zestawów od rodziny w Belgii. Zestaw z domkiem wydawał mi się najfajniejszy, ponieważ można było z niego wybudować według instrukcji kilka typów domków. Było tam przewidziane miejsce na samochód i ogródek. Klocków wystarczało też na własną inwencję twórczą. Dzisiaj zestawów Lego są setki i można je kupić wszędzie. Doszło wiele nowych serii, które mówiąc szczerze nie za bardzo czuję (Star Wars są ok). Zwróćcie uwagę – kiedyś klocki Lego odtwarzały przede wszystkim świat, były realistyczne, realistyczne we współczesności lub w przeszłości (zamki!), nawet seria kosmiczna Space nie była jakoś specjalnie odjechana. A dzisiaj? Zapewne kupujecie, wybieracie, oglądacie więc wiecie jak to wygląda… Okazuje się jednak, że nie tylko udziwnianie w uniwersum Lego ma miejsce – duński koncern oprócz tego, że uraczył nasze pociechy klockami Batman, Friends, Nexo Knight i Ninjago zaczął w 2008 roku wypuszczać serię Lego Architecture. Uważnie śledzę wszelkie pojawiające się na rynku książki o architekturze i przestrzeni skierowane do dzieci. Wiem, że takich książek jest mało i przeważnie nie są najwyższej jakości. Jakoś tym zagadnieniom trudno przebić się do mainstreamu dziecięcych tematów… Zatem jeżeli któremuś wydawnictwu miałoby się udać to chyba książce „Lego Architecture. Ilustrowany przewodnik”, o najpopularniejszych na świecie klockach?


Może zaznaczmy od razu - to jest wydawnictwo komercyjne. Album powstał w celu promocji serii klocków, która w Polsce nie jest za bardzo popularna. I trudno się dziwić, bo klocki są dosyć drogie, mało kolorowe, a na ich temat nie ukazują się gazetki dostępne w każdym kiosku czy saloniku prasowym w ilościach hurtowych…Uważam jednak, że przewodnik ten oferuje trochę więcej niż można na początku przypuszczać. Na pewno nie służy do czytania ciurkiem i nie żałowano w nim srebrnej farby drukarskiej (o czarnej nie wspomnę, bo taki jest klimat tych zestawów – budynek na czarnym tle). Jeżeli jednak z tymi faktami się pogodzicie to poznawanie tego albumu z dziećmi może być całkiem przyjemne i wartościowe. Lego Architecture oferuje nam podróż przez wspaniałą architekturę. I oprócz tego, że pokazuje jak zbudować wieżę Eiffla czy willę Fallingwater z klocków to przypomina, że za każdym z tych ikonicznych budynków stoi jakiś człowiek. Człowiek, który swoje poczynania projektowe dokładnie przemyślał.




Zresztą okazuje się, że za zestawami Lego Architecture też stoi architekt. Był jedną z tysięcy osób, które, po roku 2006 w wyniku kryzysu finansowego, musiały się przebranżowić i poszukać nowego zajęcia. Nazywa się Adam Reed Tucker i w 2006 roku kupił w sklepie 11 wózków klocków Lego! Zaczął z nich tworzyć najważniejsze światowe budynki. I tak zaczęła się jego współpraca z firmą Lego. Pomysł Tuckera żeby zbudować z klocków znane budowle nie był jednak tak do końca nowy… Pierwsza była stworzona na początku lat 60. seria Scale Model, która odtwarzała nowoczesne w tamtych latach, modernistyczne budynki. W połowie lat 60. Seria została wycofana, ale architekci złapali bakcyla i zaczęli używać Lego do budowania modeli i makiet. W brytyjskiej pracowni Owena Ludera użyto modeli z klocków w czasie przygotowań do modernizacji Hay’s Wharf, londyńskiej galerii handlowej. Posłużył się nimi także Moshe Safdie, projektując Habitat 67, znany kompleks mieszkaniowy w Montrealu.

Lego Scale Model, lata 60.


Co w środku? Przede wszystkim schematy jak stworzono dany budynek przy użyciu klocków. Jak się okazuje przetworzenie budynku prawdziwego na klockowy też wymaga sporej wyobraźni. Wszak chodzi o to żeby budynek taki zbudować z drobnych, istniejących już w zestawach elementów. Jeżeli macie naprawdę dużo klocków Lego w domu to nawet możecie spróbować! Po każdym schemacie następują dwie strony ze zdjęciami prawdziwego obiektu, tekstem o nim i jego architekcie. Są tutaj klasyki typu Wieża Eiffla albo Big Ben, ale jest też sporo obiektów, śmiem twierdzić, niezbyt znanych szerokiej publiczności jak choćby projekty Franka Lloyda Wrighta – Fallingwater i Muzeum Guggenheima w NY czy Villa Savoye Le Corbusiera.




Wiadomo, że najfajniej byłoby wszystkie te zestawy zbudować – ale ta książka nadaje się do czytania nawet bez klocków. I może budzić pierwsze architektoniczne fascynacje.

/KS/

Lego® Architecture. Ilustrowany przewodnik
Wydawnictwo AMEET

czwartek, 9 listopada 2017

Wyprawa po dojrzałość

Książka drogi, fantasy o dojrzewaniu, opowieść, w której podróż na gąsiorze Marcinie nad Szwecją kształtuje charakter chłopca o imieniu Nils. Nasza Księgarnia, z okazji faktu, że „Cudowna podróż” (1910) pojawiła się na liście lektur uzupełniających, wznowiła tę powieść, która dała Selmie Lagerlöf literacką Nagrodę Nobla. Niestety – wznowiła w okrojonej wersji. Skrótów dokonali wprawdzie sami Szwedzi, tym niemniej dla tych, którzy pamiętają dwutomowe wydanie z ilustracjami Grabiańskiego może to być przykre zaskoczenie. Dla innych – niekoniecznie. Chciałbym donieść, że po lekturze tej adaptacji (tak zostało to określone na okładce) nabrałem ogromnej ochoty żeby wrócić do wersji oryginalnej. W końcu jest to piękna historia, wspaniale napisana i przetłumaczona nawet w skrótach (przypominam tłumaczenie: Teresa Chłapowska).
 




Trochę ostatnio myślałem o tej książce, weszła mi do głowy i mam nadzieję, że nie wciągnięto tej pozycji na listę lektur z powodów nazwijmy to religijnych... Wszak opowieść zaczyna się od tego, że Nils nie chce iść do kościoła z rodzicami, więc ojciec pozwala mu zostać, ale nakazuje przeczytać kazanie samodzielnie. Chłopiec oczywiście zasypia nad lekturą, a kiedy się budzi widzi krasnoludka, którego łapie w siatkę na motyle. Ma to przykre konsekwencje ponieważ skrzat dysponuje dużymi umiejętnościami i potrafi pomniejszyć chłopca do swojego rozmiaru. Dopiero po miniaturyzacji dowiadujemy się, że Nils był do tej pory niedobry zarówno dla ludzi jak i zwierząt, a zachowanie jego wynikało z tego (o tym napisano później), że w zasadzie nikogo nie lubił. Teraz nabywa umiejętność rozumienia mowy zwierząt. I właśnie ten początkowy kontekst religijny zostaje w dalszej części historii odsunięty, a na pierwszy plan wysuwa się uniwersalna historia o dziecku bez właściwości, które tych właściwości nabywa.

Skrócona wersja, w której skupiono się na akcji, nie wyrzucając jednak opisów krain, pokazuje jak Lagerlof potrafiła fascynująco prowadzić tę fabułę. Nie są to wielkie, rozbudowane sceny, lecz drobne, pojedyncze zdarzenia mające w sobie sporą siłę przyciągania (oczywiście wersja oryginalna już czeka na stosiku „do przeczytania”). Mamy więc tutaj np. historie baśniowe (jak choćby ta o przeklętym mieście czy tańcu żurawi), realistyczne (student z Uppsali, który zgubił rękopis wybitnej powieści) czy podzielone na kilka części opisy starć z lisem Snirre symbolizującym tutaj zło, ale też nie takie w postaci czystej, ale wytłumaczalne, wynikające z natury zwierzęcia, w pewnym sensie naturalne. Nils Holgersson vel Paluszek przechodzi w tej książce przemianę, a w tle mamy jeszcze pokazane z góry i z dołu, niezwykle ciekawie, powiedziałbym sensualnie – krainy Szwecji, która jawi się jako kraj tajemniczy i piękny. Ten zachwyt nad przyrodą, cywilizacją i ludźmi ma w sobie też coś propagandowego, pewnie dlatego tak chętnie wydawano to w PRL-u. Taka tylko dygresja, bo mi to zupełnie nie przeszkadza.

Czytając tę książkę wciąż miałem skojarzenia z „Ziemiomorzem” Ursuli Le Guin, szczególnie z „Czarnoksiężnikiem z Archipelagu”. Obie książki mają w sobie coś magnetycznego w kreacji świata, którego zasady są nam niby znane, ale co rusz czymś nas on zaskakuje. I tu, i tam elementy baśniowe są nam podawane w „rozsądnej dawce”, magia jest możliwa tylko jeśli nie łamie zasad rządzących naturą. W „Cudownej podróży” baśniowość przejawia się przede wszystkim w inteligencji i mowie zwierząt, autorka pokazuje ich świat jako pewną całość bez względu na gatunek – wieść o czynach Paluszka dociera zarówno do sów, jak i psa przy budzie czy krowy Róży. Wizja Lagerlöf jest dla mnie literacko niezwykle pociągająca i kompletna – trochę gdzieś tam się w głowie kłócę z tą książką, ale kłócę się jak z wielką literaturą.

Reasumując: wspaniała lektura, ale jednak do przeczytania w nieokrojonej wersji. Chociaż powiem też, że podczytywałem moim dzieciom, które jeszcze nie za dobrze sobie radzą (jako słuchacze) z rozbudowaną narracją i fajnie do nich ta adaptacja trafiała.

/BW/

Cudowna podróż
autorka: Selma Lagerlöf
Nasza Księgarnia

wtorek, 7 listopada 2017

O czytaniu i wykluczeniu


Druga wydana w Polsce, a chronologicznie pierwsza książka o szpaku Kajtku (po angielsku Calvinie) autorstwa Jennifer Berne. W tej zeszłorocznej, zatytułowanej „Kajtek, uważaj! Mały miłośnik książek zakłada okulary” fabuła miała zachęcać dzieci do noszenia okularów i czytania książek. Pokazywała, że obie te czynności mogą się bardzo w krytycznej chwili przydać.


W „Kajtek nie umie fruwać!” okularów jeszcze nie ma, za to znaczenie lektury niezmiennie pozostaje w centrum zainteresowania autorki.  Po wykluciu się z jajka Kajtek nie podąża drogą rozwojową swoich braci, sióstr i kuzynostwa. Zamiast uczyć się fruwać i żerować – odkrywa uroki biblioteki. Zaniedbuje więc ptasie obowiązki na rzecz miejsca w czytelni i pochłaniania nowych lektur. Kiedy zaś przyjdzie odlatywać do ciepłych krajów Kajtek nie będzie potrafił wznieść się w powietrze (poniosą go), ale zdobyta wiedza ocali całą szpaczą społeczność (a latać i tak się nauczy!).

 

Lubię (podobnie jak moje dzieci) bohatera stworzonego przez Berne. Wiecie tak od pierwszego wejrzenia go lubię, budzi sympatię. Przyklaskuję też przesłaniu książki, które jest naprawdę szlachetne i edukujące – wszak czytanie książek to pasja warta bezustannego chwalenia i rozwijania. I wreszcie najważniejsze: opowieść o Kajtku można czytać jako historię o wykluczeniu. Może taką w wersji light (o ile w ogóle można to stopniować), ale akurat dobrze podaną dla percepcji młodszych dzieci. Wszak szpaczek jest stygmatyzowany, przezywany, a porównanie do mola (książkowego) wprawia go w głęboki smutek. Jennifer Berne dobitnie pokazuje, że tego typu zachowania są złe, a wyśmiewający się z Kajtka nie mają racji. Przekonują się o tym wyglądając z głębi jaskini. Warto pamiętać o tym fakcie, bo takich książek nigdy za wiele.




Dobrze sprawdzają się ilustracje Keitha Bendisa na dużych kwadratowych stronach – nie jest to może ulubiony przeze mnie styl rysowania, ale tutaj pasuje, tworzy rozległą przestrzeń dla tej ptasiej historii.

Z minusów: spojrzałem w internecie na wydanie anglojęzyczne i tamtejsze literki dalej są zgrabniejsze. Te w wersji polskiej trochę jakieś takie niedopasowane, koślawe... Nie wspomnę już o tych, którymi uzupełniono leśne szyldy... Nie porównywałem też tekstów angielskiego i polskiego (tłumaczyli Janusz Kokoszewski i Dorota Koman), ale inicjalne zdanie na jednej ze stron - „Burze w końcu się skończyły” – chyba niezbyt dobrze wygląda i brzmi?

Generalnie jednak warto a nawet trzeba sięgnąć po oba Kajtki, bo to prosto poprowadzone, ale wcale nie najprostsze w wymowie opowieści, których lektura nie zabierze wam wiele czasu.

/BW/

Kajtek nie umie fruwać! Historia małego miłośnika książek
tekst: Jennifer Berne
ilustracje: Keith Bendis
Prószyński i S-ka

piątek, 3 listopada 2017

Nie tylko do oglądania!

Dzisiaj o trzech książkach stworzonych do oglądania, interakcji, ale także refleksji. Spotykam się z opiniami, że takie wydawnictwa przeznaczone są wyłącznie dla dzieci młodszych, ponieważ one chłoną przede wszystkim ilustracje, mniejszą wagę przywiązując do tekstu. Jak bardzo anachroniczne jest to myślenie udowodnić mogą pozycje następujące, które ostatnio testujemy w domu na wszystkie możliwe strony: „W lesie”, „Dinozaur na tropie” oraz „Biniek i pulpet w królestwie chińskiego smoka”. Każda z jest trochę inna, ale żadna nie jest li tylko pozycją do bezrefleksyjnego oglądania obrazków.
 

„W lesie” to bardzo aktualny społecznie (z naciskiem na: teraz w Polsce) pop-up czyli inaczej mówiąc rozkładanka. Teoretycznie dla młodszych dzieci, ale tylko teoretycznie. Po otwarciu ze środka wyskakuje papierowy las deszczowy, który na kolejnych stronach jest sukcesywnie wycinany, niszczony i karczowany przez bezduszne maszyny obsługiwane przez równie bezdusznych ludzi. Kolejnym odsłonom tej drzewnej hekatomby towarzyszy niezbyt obszerny tekst pozbawiony rymów, który w żołnierskich słowach komentuje przebieg oglądanych wydarzeń. I dlatego wymowa tego tekstu jest taka mocna! Zadaniem dzieci jest odnalezienie na każdej rozkładówce siedzącego na drzewie leniwca. Mimo iż jest to bez wątpienia książka o przesłaniu proekologicznym i napisano ją w innym kraju to doskonale wpisuje się w aktualne wydarzenia związane z Puszczą Białowieską. W pop-upie nie znajdziemy wyjaśnień dlaczego las jest wycinany – jednak dzięki swojej „namacalności” książka doskonale nadaje się do opowiedzenia dzieciom dlaczego puszcze, knieje, młodniki, bory i dąbrowy (uwielbiam synonimy słowa las!) są tak ważnym elementem naszego świata. No i jest to opowieść z (chyba nazbyt łatwym...) happyendem, przekonującym nas, że wszystko można naprawić. Szkoda tylko, że drzewa nie rosną tak szybko jak otwierana lub pociągana harmonijka z papieru...







„Dinozaur na tropie” to wydawnictwo innego typu. Na dużych rozkładówkach dostajemy rozbudowane obrazy z wieloma szczegółami. Tytułowy gad kopalny jako detektyw dostaje zlecenia znalezienia na każdej z plansz zaginionego osobnika – niebieskiej ropuchy, dziadka, pinokia czy człowieka ubranego w pelerynę z liści. Kolejne zadania przekazywane są wierszem. Trochę już takich książek do wyszukiwania widzieliśmy i muszę powiedzieć, że poziom trudności jest tutaj, przynajmniej na niektórych planszach, naprawdę spory. Szczególnie długo szukaliśmy dziadka i białego lisa. Po ukończeniu wszystkich zadań znajdujemy jeszcze bonus – okazuje się, że każdy ze znalezionych zgubił na „swoich” planszach jakiś należący do niego przedmiot. Czeka nas więc zabawa od początku... Kreska fajna, chociaż czasami dosyć infantylna.



Wreszcie „Biniek i Pulpet w królestwie chińskiego smoka” to kolejna już odsłona przygód chłopca i jego psa. Tym razem w chińskim anturażu. Prezentuje coraz popularniejszy ostatnio gatunek książki-gry, a zawarte w niej zadania są najbardziej skomplikowane (wśród trzech omawianych wydawnictw). Na każdej planszy trzeba znaleźć odpowiednią drogę, dodatkowo wyszukując chińskie symbole i łamiąc obrazkowy szyfr. Celem jest wydostanie się z podwodnego miasta. Plansze są bogate w szczegóły i mienią się kolorami oraz kształtami. Podoba mi się styl Wójcickiego, jednak chwilami trudno jest się połapać w kierunkach przemieszczania bohaterów i ich działaniach (na tych samych stronach nurkują i wypływają). Tym bardziej, że instrukcje co należy robić zamieszczono na ostatniej stronie okładki i wciąż musimy obracać książkę, żeby przypomnieć sobie kogo szukamy lub jakie przed nami zadanie. Przyznaję, że jest to chwilami mało wygodne... Generalnie jednak cenię sobie tę część Binka także za wprowadzenie najmłodszych w chińską symbolikę i kulturę. Państwa Środka w książkach dla dzieci (szczególni tych młodszych) za wiele bowiem, do tej pory, nie znalazłem...

/BW/

„W lesie”, tekst: Sophie Strady, ilustracje: Anouck Boisrobert, Louis Rigaud, Wydawnictwo Dwie Siostry
„Dinozaur na tropie”, tekst i ilustracje: Sophie Guerrive, Wydawnictwo Bajka
„Biniek i Pulpet w królestwie chińskiego smoka”, koncepcja i scenariusz: Krzysztof Łaniewski-Wołłk, ilustracje: Adam Wójcicki, Wydawnictwo Dwie Siostry