poniedziałek, 26 lutego 2018

Podróże po gatunkach


Cztery nowe książki z egmontowskiej serii „Poczytaj ze mną”, która powstała m.in. po to aby zapoznawać młodych czytelników z specyfiką gatunków literackich. Jednak pewnie na nic by się to zapoznawanie zdało, gdyby nie ciekawe historie, które za nim stoją. Nie ma się co zresztą dziwić, bo w tej serii piszą najsprawniejsi (co nie zawsze niestety znaczy najlepsi, choćby z tego względu, że okrutnie eksploatowani) polscy pisarze dla dzieci. Tym razem są to Zofia Stanecka, Ewa Nowak, Justyna Bednarek i Marcin Wicha. Ten ostatni zdobył ostatnio Paszport Polityki za książkę bynajmniej nie dziecięcą, ale z Egomontem już współpracował choćby przy okazji „Sylaboratorium”. Traktuję go jednak jako świeżą krew zarówno w tym gronie, jak i na niwie polskiej literatury dziecięcej, co zresztą dobrze koresponduje z tym, że głównym bohaterem „Niezwykłej historii Sebastiana Van Pirka” jest wampir. 



Marcin Wicha przedstawia (a Dominika Czerniak-Chojnacka ilustruje) zatem biografię trochę nieudanego, zbyt mało krwiożerczego wampira, który, ku przerażeniu ojca, nie ma nawet szpiczastych kłów. Autor „Jak przestałem kochać design” napisał tę historię przednio i to jest u nas w domu ostatnio prawdziwy hit. To rzecz zabawna, inteligentnie czerpiąca z horrorowych stereotypów i popkultury. Ja doceniam ją szczególnie za satyrycznie przerysowane sylwetki wojskowego, łowcy talentów piłkarskich i milionera oraz za dowcipy. W tekście funkcjonują wprawdzie jako suchary, ale Kostek większości nauczył się na pamięć i zrobił sobie w przedszkolu fejm. Także gratuluję, bo aspekt użytkowy tej książki jest nie do przecenienia. No i wymyślić dowcip to jednak prawdziwa sztuka.


Justyna Bednarek (ilustracje Katarzyna Trzeszczowska) napisała dziennik, którego akcja osadzona została w środowisku domowo-naukowym. Głównym bohaterem „Tropem jeźdźca na słoniu” jest archeolog Witold, ojciec Franka i Myszki, który staje przed szansą na rozwój akademickiej kariery, kiedy profesor Bębenek proponuje mu wyjazd na wykopaliska do włoskiej Tarkwinii. Szyki stara się mu pokrzyżować niejaki doktor Śmietana. Witold będzie starał się odnaleźć zaginione malowidło przedstawiające jeźdźca na słoniu. Pomoże mu w tym córka. Chociaż jest to fabuła skierowana do dzieci Justyna Bednarek daje tutaj całkiem zgryźliwy obraz środowiska naukowego, to trochę takie „Barwy ochronne” dla młodszych czytelników. Główny bohater zgodnie ze stereotypem pracownika naukowego jest bardzo nieogarnięty, ale za to sporo można się z tego krótkiego opowiadania dowiedzieć o cywilizacji Etrusków. 


Kolejna pozycja to „Gdy pana deszcz. Wizyta goblinów” Zofii Staneckiej (ilustracje Agnieszka Krzanowska). Jest to trzecia część sagi fantasy w serii „Poczytaj ze mną” i przyznam, że poprzednich nie czytałem. Lektura tego fragmentu utwierdziła mnie jednak w przekonaniu, że chyba powinienem to zrobić, bo nie za bardzo wiedziałem o co chodzi. U Gai i jej brata Feliksa mieszka goblin Korzonek, którego dziewczynka przyprowadziła z podziemnego świata. Tymczasem w londyńskim parku Hampstead trwają pracę nad stworzeniem stawu. Niespodziewanie i pod wpływem deszczu z wykopanej dziury zaczynają jednak wychodzić gobliny. Historia ta pozostawiła mnie obojętnym, pewnie dlatego że zapowiadana przez pół tekstu inwazja stworów z innego świata błyskawicznie rozchodzi się po kościach i kończy happyendem. Cóż może konwencja fantasy wymaga jednak większego epickiego oddechu…


Wreszcie „Strażak Lulek” Ewy Nowak (ilustracje Daria Solak) to historia z gatunku przygoda (w systematyce gatunków literackich byłaby to chyba powieść przygodowa). Edytka przeprowadza się do domu na przedmieściu – tutejsze dzieci nie widzą w niej jednak towarzyszki zabaw, a raczej na każdym kroku okazują niechęć. Pocieszenie znajduje w opiekowaniu się chomikiem Śnieżynką. Ten jednak wymyka się do domu sąsiada, strażaka Lulka, a dokładniej do jego królika Żużla. Pewnego upalnego popołudnia Edytka chce wydostać z szopy kota pewnego chłopca, nie wie jednak że przypadkowy przechodzień zaprószył tam ogień...

Ewie Nowak udało się napisać niedługą, emocjonującą historię, która z pewnością będzie miała powodzenie jak wszystkie historie o strażakach na czele z „Jak Wojtek został strażakiem” Czesława Janczarskiego i kreskówką o „Strażaku Samie”. Miałem nawet wrażenie, że to jest właśnie taki Sam przeniesiony do naszych realiów - co akurat uznaję za duży plus obserwując niekiedy jak tę sympatyczną lalkową animację z lat 80. z bohaterem pełnym słabości, zamieniono na słabą komputerową animację z cyborgiem w roli głównej. Zdziwiło mnie tylko trochę zakończenie tej historii, w którym nie znajdziemy informacji o unormowaniu stosunków Edytki z okolicznymi dziećmi, ale konstatację o tym, że dziewczynka założyła coś w rodzaju ogrodowego mini-zoo i opieka nad zwierzętami rekompensowała jej zabawy z rówieśnikami. Nie powiem, ale pozostawiło mnie to w lekkiej konsternacji…

Generalnie jednak Egmont robi tą serią dobrą robotę i warto ją uważnie śledzić. Specjalne ukłony kieruję do ilustratorów - przyjemnie jest wziąć te książeczki do ręki. Jeżeli jednak miałbym potraktować tę recenzję w kategoriach rywalizacji to mój Puchar Przechodni imienia Baby Jagi wędruje do Marcina Wichy. Puk! Puk! Kto tam? Siad. Jaki siad? Sąsiad.

/BW/

Niezwykła historia Sebastiana van Pirka
tekst: Marcin Wicha
ilustracje: Dominika Czerniak-Chojnacka 


Tropem jeźdźca na słoniu
tekst: Justyna Bednarek
ilustracje: Katarzyna Trzeszczowska
 

Gdy pada deszcz. Wizyta goblinów
tekst: Zofia Stanecka
ilustracje: Agnieszka Krzanowska
 

Strażak Lulek
tekst: Ewa Nowak
ilustracje: Daria Solak

seria: Poczytaj ze mną
Egmont 2018 



Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!
 

Niezwykła historia Sebastiana van Pirka


Tropem jeźdźca na słoniu


Gdy pada deszcz. Wizyta goblinów


Strażak Lulek


piątek, 23 lutego 2018

Pochwała podwórka ("Łopianowe pole", tekst: Katarzyna Ryrych, ilusracje: Grażyna Rigall)


Katarzyna Ryrych w prologu do „Łopianowego pola” przywołuje wprost „Cudowną podróż” Selmy Lagerlöf. Bohater tej znanej książki, Nils Holgersson, oglądał krainy Szwecji z lotu ptaka (a dokładniej gąsiora o imieniu Marcin) i krakowska pisarka także chce z góry przedstawić arenę wydarzeń swojej opowieści. A przy okazji wyraźnie wskazać z jakim rodzajem fabuły spotka się za chwilę czytelnik. Proszę państwa! Na kolejnych stronach realny świat swobodnie będzie się przeplatał ze światem fantastycznym. Czyż nie tak sprawy się miały podczas nilsowej peregrynacji?


Przyznam jednak, że mimo przywołania nazwiska noblistki, czytając „Łopianowe pole” myślałem wciąż o „Naszej mamie czarodziejce” Joanny Papuzińskiej. Tam również w mistrzowski sposób codziennym czynnościom i przedmiotom nadano głębszy sens, drugie zaczarowane, żeby nie powiedzieć kreatywne, dno.

O ile jednak język Papuzińskiej jest idealnie wręcz przejrzysty i zrozumiały, tak język Katarzyny Ryrych (z której twórczością miałem po raz pierwszy do czynienia) wcale taki transparentny nie jest. Pojawia się w tej książce wiele zdań i obrazów, których zrozumienie wymaga umiejętności łączenia faktów i odkrywania zaszytych znaczeń. Autorka ukryła w swojej książce wiele baśniowych tropów, postaci i rekwizytów (od razu powiedzmy, że niektóre są do bólu ograne). Żeby jednak w ten świat się „wkręcić” i dobrze go rozumieć, trzeba się trochę oswoić ze sposobem myślenia i obrazowania autorki. Dopiero wtedy można w pełni docenić walory książki. No właśnie, od razu ustalmy – nie mamy tutaj do czynienia z jedną historią, tylko kilkunastoma opowiadaniami, w których powracają znane postacie, miejsca i zdarzenia. I raz te opowiadania są bardziej otwarte, bardziej „rozdziałowe”, innym razem tworzą zgrabne całości (jak np. we wspaniałym „Rejsie”, gdzie Katarzyna Ryrych bawi się skojarzeniami z morzem).


Podsumowując powyższe rozważania trzeba przyznać, że autorka „Łopianowego pola” bardzo sprawnie potrafi się posługiwać baśniową konwencją. Dla mnie jednak najważniejsze jest w tej książce coś innego. Czarownic i płanetników w literaturze dziecięcej jest dostatek, dlatego przede wszystkim zwróciłem uwagę na to, czego zarówno w literaturze, jak i współczesnym polskim świecie brakuje obecnie najbardziej – na normalne podwórko.

To u Ryrych miejsce, gdzie spotykają się dzieci z różnych rodzin, miejsce w zasadzie pozbawione ograniczeń, po którym można się swobodnie przemieszczać i bez przeszkód je eksplorować. Tak właśnie wyglądał świat także mojego dzieciństwa. Świat, który dzisiaj jest coraz trudniej osiągalny i nie mniej rzadki od gadających kapci. Dlatego czytałem tę książkę trochę jak przyjemne wspomnienie, ubolewając nad tym, że nawet bez czarów i zdarzeń niezwykłych zasługuje na miano literackiej fantastyki... 


Autorka to wrażenie jeszcze pogłębia zestawiając świat otwartego, starego osiedla (można się domyślić, że zbudowano je w latach 50., kiedy jeszcze polską architekturę projektowało się bardzo dobrze i z myślą o ludziach) ze światem osiedla Strzeżonego. Oczywiście pod jej piórem to zamknięte osiedle staje się trochę przerysowane ze swoim strażnikiem, kamerami i placem zabaw na monety. Ale naprawdę – tylko trochę. I cieszę się, że ten problem społeczny zaczyna być opisywany nawet w książkach dla dzieci. 

Kiedyś to właśnie podwórkowa wspólnota doświadczeń uczyła nas rzeczy dobrych i złych, pozwalała nam je rozpoznać i przetestować. Dzisiaj wymaga to (szczególnie od rodziców) specjalnych działań, które kiedyś otrzymywaliśmy gratis. Nie będę tutaj może grał na nostalgii a la born in the PRL - wiele/wielu z was żyje w tym kraju i mniej więcej rozumiecie o czym piszę.

Katarzyna Ryrych posługuje się też w „Łopianowym polu” tropami z dziecięcej popkultury – występują tutaj Jack Sparrow i Brudny Harry Potter oraz uwalnia się orkę. Takie wrzuty też nie są według mnie czymś szczególnie dla pisarza łatwym i mogą zakończyć się wrażeniem sztuczności. Autorka się przed tą sztucznością wybroniła, ale też z takimi pomysłami nie przesadza. Swoją drogą to ciekawe, że wszyscy chłopcy w tej książce zamiast imion mają ksywki: Najsilniejszy, Najgrubszy, Najmądrzejszy, Szopen, Brudny Harry Potter, Jack Sparrow, a kobiety i dziewczęta znamy z imienia i np. jest czarownica Marianna czy Magda. Odnoszę wrażenie, że to one są w tej prozie ważniejsze, wyraźniej widzą świat, lepiej go rozumieją.


A na koniec oddam chyba głos samej autorce cytując fragment wywiadu, którego udzieliła Agnieszce Sikorskiej-Celejewskiej, a ukazał się na portalu Qlturka (tutaj można przeczytać całość):

(...) to jest książka trochę bajkowo-czarowa. (...) Ja osobiście bardzo lubię tę historię. To moja odpowiedź na dzisiejszą plastikową rzeczywistość, na spędzanie całego dnia przy grach komputerowych, na sklepy z zabawkami, w których można kupić wszystko, to jest moja odpowiedź na eurosieroty. Taka po prostu ciepła, fajna i dobra książka, która pokazuje świat wyobraźni i to, co człowiek może osiągnąć, jeżeli tylko swoją wyobraźnię uruchomi.

/BW/


Łopianowe pole
tekst: Katarzyna Ryrych
ilusracje: Grażyna Rigall
Adamada 2017



Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!


czwartek, 15 lutego 2018

Kuchnia, skarpety i zwierzęta - nowe aktywnościowe


Dzisiaj wpis o trzech książkach aktywnościowych zwanych też z angielska activity books. Swoją drogą ciekawe, kiedy określenie to weszło do języka polskiego i czy dla odbiorców jest to nazwa zrozumiała? Jeżeli czyta to jakaś językoznawczyni lub językoznawca to prosiłbym o jakiś trop w komentarzu...


Wróćmy jednak do książek. Krótko mogę napisać o nich tak: każda fajna i każda trochę inna. W ogóle tego typu wydawnictwa są teraz tworzone tak dobrze – ilustracyjnie, edytorsko i tekstowo – że normalnie szkoda je wypełniać. Na szczęście dzieci nie mają podobnych oporów i wątpliwości... Zadania kolorowania, liczenia, dorysowywania, zgadywania, wpisywania czy znajdowania pojawiają się i pojawiały w wielu książkach, gazetkach czy magazynach (eh te kartonowe wycinanki z „Misia”...). Jednak w książkach aktywnościowych nastąpiła widoczna zmiana. Dzisiaj są to pełną gębą książki autorskie, posiadające indywidualny sznyt i koncept. A zatem oprócz tego, że proponują one dzieciom dobrze znane interakcje to zapewniają kontakt z pozycją przemyślaną i starannie zaprojektowaną. Zaczynamy!




„Gotujemy. Aktywnościowa książka o kuchni i gotowaniu” (Babaryba) bardzo lubianej przeze mnie ilustratorki Dominiki Czerniak-Chojnackiej to ogromny zestaw ciekawie pomyślanych zadań. Porządek do tej książki wprowadza alfabet, który został wykorzystany do stworzenia literowych przekąsek. Oczywiście trzeba tutaj kolorować, rysować i wypełniać, ale pozycja ta ma również nieocenione walory edukacyjne, dzięki którym wykorzystywana może być jako rodzaj kuchennego poradnika czy wręcz – książki kucharskiej. Podane w niej bowiem zostały najprostsze przepisy na takie dania jak rosół czy placki ziemniaczane. No, może nie są to takie przypisy, do których przywykliśmy na kulinarnych blogach, ale też pamiętajmy, że ta pozycja przede wszystkim uczy podstaw gotowania, zapoznaje z kuchennymi sprzętami i produktami, wreszcie zachęca do pierwszych kulinarnych eksperymentów. Dominika Czerniak użyła w książce trzech kolorów – białego, czarnego i żółtego – pozostałe muszą tutaj wprowadzić wasze dzieci. Dla małych kucharzy, dla ciekawych świata, dla wszystkich.




„Skarpetka na tropie czyli kto ukradł złoty guzik?” (Poradnia k) Justyny Bednarek i Daniela de Latoura to fajny appendix do dwóch bestselerowych tomów o przygodach skarpetek. W oczekiwaniu na tom trzeci (zapowiedziany na okładkowym blurbie!) wracamy do świata skarpetek, żeby rozwiązywać kalambury, zagadki, quizy, krzyżówki i inne ćwiczenia. Justyna Bednarek napisała do tego wydawnictwa osobną historyjkę opartą na motywie poszukiwania złotego guzika od żakiecika mamy (prawie jak w „Akademii Pana Kleksa”;). Zaginiony przedmiot próbuje odnaleźć jedna ze skarpetek. Wszyscy, którzy pokochali przygody sympatycznych, dolnych części garderoby (jak ja) powinni brać to w ciemno, ale i ci, którzy jakimś cudem nie znają historii o dziurze pod pralką będą usatysfakcjonowani. Warto też dodać, że w porównaniu do książki o gotowaniu, ta skarpetkowa ma wyższy stopień trudności i powinna być przeznaczona dla dzieci nieco starszych. Z „Gotujemy” spokojnie poradzą sobie przedszkolaki, „Skarpetka na tropie” to już rzecz raczej dla uczniów pierwszych klas podstawówki.




Wreszcie „Zwierzoły” (Dwie Siostry) hiszpańskiego ilustratora Victora Escandella to pozycja przeznaczona dla tych dzieci, które nie potrafią wyobrazić sobie codziennego rysowania bez zobrazowania choćby jednego zwierzęcia. Escandell potrafi rysować prosto, ale jednocześnie ma niepowtarzalny styl. Łatwo się na nim wzorować naśladując kształty. Większość jego zwierząt z dziećmi przerysowaliśmy. Na jednej z pierwszych stron dowiadujemy się, że w książce nie obowiązują żadne reguły i można uzupełniać ją według uznania. Zadania jak również ich poziom są tutaj bardzo zróżnicowane – coś dla siebie znajdą zarówno starsze, jak i młodsze dzieci. Podoba mi się styl hiszpańskiego ilustratora, jak również zabawa fontami i kształtami, którą uskutecznia. Kartki są łatwe do wydzierania, a niejedna z nich pokolorowana i oprawiona może posłużyć po oprawieniu za całkiem estetyczny obrazek do zawieszenia na ścianę w dziecięcym pokoju. Kolejna, po pozycjach Piotra Karskiego, bardzo udana aktywnościówka z Dwóch Sióstr.

Naprawdę jedyny mój zarzut do tych książek jest taki, że żal po nich rysować...

/BW/




Gotujemy. Aktywnościowa książka o kuchni i gotowaniu”
tekst i ilustracje: Dominika Czerniak-Chojnacka
Babaryba 2017

Skarpetka na tropie czyli kto ukradł złoty guzik?” (Poradnia k)
tekst: Justyna Bednarek
ilustracje: Daniel de Latour
Poradnia k 2017
 

Zwierzoły
test i ilustracje: Victor Escandell
tłumaczenie: Katarzyna Sosnowska
Dwie Siostry 2017


Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!



Gotujemy


Skarpetka na tropie


Zwierzoły

piątek, 9 lutego 2018

Komiks ze szkolnej ławy ("Kapitan Majtas", tekst i rysunki: Dav Pileky)


Podobno Dav Pilkey, twórca Kapitana Majtasa, cierpiał w wieku szkolnym na ADHD i dysleksję, przez co był permanentnie karcony, upominany i sadzany w oślej ławce, gdzie narysował pierwszą wersję przygód swojego kanonicznego dziś bohatera.


Trudno wyobrazić sobie lepszą genezę powstania serii Pilkeya, którą dodatkowo doskonale odzwierciedla sama fabuła. Jest to bowiem historia dwóch niesfornych uczniów George’a i Harolda, którzy swoją placówkę edukacyjną traktują jako wcielone zło, ze szczególnym uwzględnieniem pracujących tam nauczycieli. Oj trzeba przyznać, że Pilkey przedstawia ich wszystkich bez wyjątku jako chodzące kreatury...


Główni bohaterowie szczególnie nie cierpią dyrektora, pana Kruppa, który uosabia najgorsze cechy szefa szkoły. Pewnego dni chłopcy hibernują go pierścieniem mocy w wyniku czego dyro spełnia ich polecenia. Jednym z absurdalnych życzeń jest takie, aby Krupp został superbohaterem Kapitanem Majtasem. On oczywiście od razu wykonuje to polecenie, nie posiadając żadnych supermocy (tylko Siłę Bawełny pochodzącą od ogromnych białych gaci stanowiących oprócz peleryny najważniejszy składnik jego stroju). Sytuacja komplikuje się jednak dużo bardziej kiedy dyrektor supermocy nabiera, dzięki wypiciu Soku Supersiły. Streściłem wam tutaj początkową część historii, która jest rozpisana na kilka albumów, więc nie myślcie, że to się dzieje w jednej tylko części. Przyznaję, że czytałem część piątą „Kapitan Majtas i szał strasznej superkobiety” oraz siódmą czyli „Kapitan Majtas i wielka bitwa z zasmarkanym cyborgiem. Część 2: Rozróba głupkowatych roboglutów” i to chyba nie było zbyt korzystne dla mojego spojrzenia na tę historię. Jeżeli jednak ktoś nie dysponuje akurat jedynką to uspokajam, że łatwo się w tym połapać. Na początku zawsze znajdziecie komiksowe streszczenie wszystkich poprzednich części. A cierpliwie wynotowane przeze mnie tytuły pozwalają się mniej więcej domyślić z czym będziemy mieć tutaj do czynienia…


Nie ulega wątpliwości, że Pilkey potrafi dynamicznie prowadzić swoje historie. To w zasadzie ciągła jazda bez trzymanki. I dlatego bardzo mi to przypominało twórczość szkolną, którą również praktykowałem na nudnych lekcjach rysując mało wysublimowane (nie będę może rozwijał tego skrótu myślowego) obrazki komiksowe. Pamiętam, że rysowali wszyscy moi koledzy, co oczywiście nie wiąże się z tym, że zostali(śmy) potem twórcami komiksowymi. Został nim natomiast autor „Kapitana Majtasa”, który poetykę takich sztubackich „druków” ulotnych (he, he) wykorzystał do stworzenia wielotomowej, bestsellerowej serii. Powinienem go chyba określić mianem mentora? Warto też zaznaczyć, że jego książki nie są stricte komiksami, to forma książkokomiksowa (coś jak „Jędrek” Skarżyckiego i Leśniaka). Trochę tekstu, trochę komiksowych kadrów i dużo wielkich obrazków.


Mam ambiwalentne podejście do tych historyjek. Z jednej strony nie sposób się przy nich nudzić, można się nawet uśmiechnąć i bardzo podobają się Kostkowi. Z drugiej strony jednak jest to wszystko takie po „amerykańsku” uproszczone. Autor co rusz wprowadza jakieś wynalazki, gadżety, które wyciągają akcję z najbardziej ryzykownych kolein – tu się kogoś napromieniuje, tutaj cofnie w czasie i już można przechodzić do kolejnej części. Nie powiem, że oczekiwałem tutaj jakiejś finezji, niemniej trochę mnie to nagromadzenie pomysłów, (będących w istocie kalkami z dorosłych superbohaterskich komiksów) męczyło. Pełno tutaj także nawiązań do załatwiania potrzeb fizjologicznych (np. w Roboglutach misja kosmiczna nazywa się KUPKA, a urządzenie do przenoszenia w czasie to kibelek). Nawet nie wiem czy to się dało lepiej przełożyć (a piszę to bo nie znoszę słowa „kibelek”), niemniej muszę przyznać, że moje dziecko bardzo te mało wysublimowane odniesienia najbardziej bawią. Co utwierdza mnie w przekonaniu, że chyba nie jestem idealnym czytelnikiem przygód serii Pilkeya...

Kreska Pilkeya generalnie mi się podoba (szczególnie na kolorowych okładkach), chociaż zdarza mu się upraszczać i nie zawsze te postacie wyglądają dobrze. Chętnie bym poczytał jakiś jego klasyczny komiks z kadrami.

Reasumując: obawiam się, że nie macie wyjścia – wasze dzieci i tak polubią Kapitana Majtasa. A wy możecie co najwyżej zdać sobie sprawę, że kiedyś (czytane np. pod ławką w klasie) na pewno także bardzo by was to bawiło.

/BW/


Kapitan Majtas i szał strasznej superkobiety
Kapitan Majtas i wielka bitwa z zasmarkanym cyborgiem. Część 2: Rozróba głupkowatych roboglutów
Tekst i rysunki: Dav Pileky
Tłumaczenie: Piotr Jankowski
Jaguar 2017




wtorek, 6 lutego 2018

Synek ogrodnika ("Nowe ucieczki Cieszka", tekst: Zdenĕk Sverák, ilustracje: Ewa Stiasny)


Zapewne niektórzy pamiętają, że w PRL-u na podmiejskiego ogrodnika mówiło się badylarz. Było to określenie propagandowe, ponieważ prywatna inicjatywa biznesowa była przez władzę ludową tępiona, co jednak nie przeszkadzało takim osobom posiadać sporych majątków i prowadzić życia o statusie wyższym od przeciętnego zjadacza chleba.

Ja jednak najlepiej zapamiętałem przestrzeń, w której działali podmiejscy ogrodnicy. Eh, te smutne, samotne szklarnie stojące na przedmieściach z dostawionymi obok domkami-klockami i kotłowniami. Nierzadko tuż obok takich gospodarstw powstawały osiedla mieszkaniowe złożone z punktowców. Była to taka przestrzeń, w której wieś spotykała się z miastem, na wpół dzika i nie do końca określona. Zabałaganiona, a jednocześnie fascynująca.

Naprawdę ostatnie czego mógłbym się spodziewać to, że taki krajobraz stanie się tłem dla ciekawej literatury dziecięcej. Okazuje się jednak, że nie ma rzeczy niemożliwych, bo oto przeczytałem „Nowe ucieszki Cieszka” Zdenka Svěráka. To się właśnie w takim miejscu dzieje i to jest naprawdę doskonałe pisarstwo.

 
Zdenĕk Sverák to czeski aktor, ale przede wszystkim pisarz i scenarzysta. Pamiętam go z kreacji w „Koli” (także autor scenariusza), oscarowym filmie w reżyserii jego syna Jana. Obaj panowie często ze sobą współpracują – razem zrobili też „Butelki zwrotne”, które kiedyś jakimś cudem pokazano u nas w kinach. Svěrák to zatem dobry aktor filmowy (także teatralny), nie jakiś tam serialowiec, reklamowiec czy inny celebryta. Dobry scenarzysta i jak się okazuje dobry autor literatury dziecięcej.




U nas wprawdzie incydentalnie zdarza się, że aktorzy, piosenkarze czy celebryci piszą książki dla dzieci (czy ktoś im pisze?) – w każdym razie zwykle są to rzeczy słabe, pisane w celu podbicia sprzedaży na znanym nazwisku. Tymczasem Zdenĕk Svĕrák pisze świetnie. Ja nie chcę tutaj generalizować, bo to prawie zawsze jest krzywdzące, ale kilka tych czeskich książek przeczytałem w życiu – Haška, Hrabala, Skvorecky’ego, Pavla, Fuchsa i Topola – niedużo to jest, wiem, ale przysięgam wam, że pisanie Svěráka się w ten styl, tę tradycję pisania wpasowuje. Że o ludziach, realizm, ale ciepło, z dystansem, z takim zachwytem nad codziennością. Pisane jakby od niechcenia scenki z życia, które nagle nabierają jakiejś metaforycznej siły. A przy tym przygody Cieszka są przeznaczone dla dzieci i zawierają delikatne elementy baśniowej cudowności (choćby gadające narzędzia ogrodnicze!).

Cieszko to synek miejskiego ogrodnika. Ma koleżankę z pobliskiego blokowiska o imieniu Katarzynka. Zaangażowanych w swój zawód i niezwykle cierpliwych rodziców (można się od nich uczyć jak rozmawiać i postępować z dzieckiem!). A chaosem i złem tych opowieści jest łobuzisko Hugo. Całości towarzystwa dopełnia inteligentny pies Kwik.





Na książkę Svěráka składa się sześć krótkich opowiadań, z których każde przedstawia osobną historię – „Jak wywieść w pole motyle”, „Olbrzymia kalarepa”, „O tym, jak na dworze była istna lodownia”, „Bal ogrodników”, „O wariackim wietrze” i „Jak Cieszko wybrał się z tatusiem po jemiołę”. Rzecz dzieje się w niewielkim miasteczku, więc w tle dostajemy koloryt mieściny, w której leniwie płynie dzień za dniem, a ludzie mają czas być dla siebie mili.
 

Z pewnością w czołówce moich ulubionych tekstów z tego tomu umieszczę „Olbrzymią kalarepę” o gigantycznym warzywie, które tatuś Cieszka postanawia zgłosić na wystawę ogrodniczą. Goliat (tak nazywa się to monstrualne warzywo) jednak za sprawą Hugona stacza się z wózka, na którym jest przewożony i zaczyna toczyć się ulicą miasteczka. Jest w tym tekście sporo sytuacyjnego humoru – np. Goliat wpycha do dołu umięśnionego kopacza, który jednak był „również drobnym hodowcą i dzięki temu swojemu hobby był bardzo wyrozumiały dla wielkich warzyw”. Takich kawałków, od których twarz mimowolnie rozszerza się w uśmiechu jest tutaj mnóstwo. Z pewnością słowa uznania należą się też tłumaczce Dorocie Dobrew. Te teksty czytają się same. I piszę to właśnie jako Pan Czytacz, który na niejednym zdaniu się wieczorową porą potknął i niejeden akapit rozpoczęty z nadzieją kończył z kropką zawodu. Zatem nawiązując do słów tatusia Cieszka: „Strasznie byście się sfrajerowali, gdybyście nie przeczytali tych opowiadań”. 

/BW/


Nowe ucieczki Cieszka
tekst: Zdenĕk Sverák
ilustracje: Ewa Stiasny
tłumaczenie: Dorota Dobrew

Dwie Siostry 2017


piątek, 2 lutego 2018

Prosta historia baśniowa ("Czarnoksiężnik z Szmaragdowego Grodu", tekst: L.F.Baum, ilustracje: Zbigniew Rychlicki)

Tę opowieść znają chyba wszyscy. A jeśli nawet jej nie znają to na pewno coś o niej słyszeli.



Dorastający w latach 80. pewnie pamiętają animowany serial japoński emitowany w telewizji. A wielbiciele kina widzieli film Victora Fleminga „The Wizard of Oz”, który premierę miał w sierpniu 1939. W Polsce w kinach można go było zobaczyć dopiero w roku 2015 (wcześniej oczywiście emitowany był w telewizji). Swoją drogą wspomnienia po obejrzeniu tego filmu w polskim kinie latem 1939 roku weszłyby zapewne do tego samego katalogu wspomnień, w którym opiewa się ostatnie beztroskie lato przed wybuchem II wojny światowej... Chociaż na dobrą sprawę to nie był wcale taki beztroski film. Określiłbym go raczej mianem niepokojącego... łącznie ze śpiewaną przez Judy Garland piosenką „Over the Rainbow”.


Co jeszcze z pamiętnych ekranizacji Bauma? Na pewno musical z 1978 roku z Dianą Ross (w roli Doroty) i Michaelem Jacksonem (w roli stracha) – akcja przeniesiona została do wielkiego miasta. A z polskich doświadczeń z czarnoksiężnikiem warto wspomnieć o animowanym serialu Se-Ma-Fora z lat 1983-1989 pt. „W krainie czarnoksiężnika Oza”. 


Sporo tego, ale wszystkie te filmy nie były jeszcze znane kiedy Stefania Wortman tłumaczyła Bauma dla Naszej Księgarni. Dlatego pewnie tytuł wydanej w 1962 książki brzmi „Czarnoksiężnik ze Szmaragdowego Grodu”. Niewiele osób zapewne kojarzyło wtedy co to była kraina Oz... Tłumaczka uznała zatem, że skojarzenie ze średniowieczną osadą czyli grodem lepiej trafi do czytelników. Hmmm. Ja mam drugie wydanie tej książki z 1972 roku, które zilustrował Zbigniew Rychlicki.

Dobra, ale zakończmy już część z cyklu „dużo mało istotnych informacji na jedno zdanie kwadratowe” i przejdźmy do samej książki.


Lyman Frank Baum napisał „Czarnoksiężnika” w roku 1900. Jego książka szybko stała się bestsellerem, co spowodowało, że stworzył jeszcze kilkanaście kolejnych książek rozgrywających się w świecie Oza. Stefania Wortman przetłumaczył jeszcze 4 (m.in. „Dorota i Oz znowu razem” – wszystkie w oprawie graficznej Rychlickiego, polecam, tym bardziej że na allegro można je kupić całkiem niedrogo).

Krótko: o czym jest ta historia. Dorota mieszka w Kansas z ciotką i wujem. Pewnego dnia tornado porywa jej dom i dziewczynka (razem z psem Totem) ląduje w baśniowej krainie, gdzie rządzą 4 czarownice (dwie dobre i dwie złe) oraz tytułowy czarnoksiężnik. Spadający dom zabija jedną ze złych czarownic, dzięki czemu Dorota wchodzi w posiadanie czarodziejskich srebrnych trzewiczków. Od jednej z dobrych czarownic dowiaduje się, że pomóc w powrocie do domu może jej tylko wielki czarnoksiężnik Oz. Dziewczyna wyrusza więc na wędrówkę drogą wybrukowaną żółtą kostką. W czasie swojej peregrynacji spotka trzech towarzyszy: Stracha na Wróble, Stalowego Drwala i Lwa. Każdy z nich także ma do Oza własną prośbę, więc dołączają do dziewczynki.


W czym tkwi siła tej historii? Według mnie w prostocie i liniowości. Baum opisuje wszystko do bólu transparentnie – w równych odstępach czasu Dorota spotyka kolejnych towarzyszy, każdy z nich ma jasne oczekiwania, potem następuje seria przygód, w których z jednej strony mamy przeżycia przyjemne, a z drugiej nieprzyjemne. Liczba bohaterów pozytywnych zostaje równoważona liczbą bohaterów negatywnych. Przedstawione postacie, choć baśniowe i fantastyczne są tylko lekkim przetworzeniem stworzeń faktycznie istniejących – Latające Małpy, Niedźwiedziotygrysy, trujące maki.... Zresztą taki pomysł na świat tej książki zyskuje najlepszą egzemplifikację w osobie tytułowego Oza.

Nie mówię oczywiście, że to jest nudne – właśnie w tej prostocie tkwi siła całej historii. To chyba jeszcze te czasy, kiedy nie trzeba było wymyślać jakichś skomplikowanych nazw, nadawać dziwnych imion, rozciągać przed czytelnikiem Bóg wie jak rozległych i pooranych podziałami krain – w czym celują dzisiejsze powieści z gatunku fantasy – bohaterowie po prostu idą przed siebie, docierają do celu, znowu idą, docierają do celu itd. 


Jeżeli chodzi natomiast o ważne przesłania płynące tej książki to pierwsze byłoby takie, że przekonuje ona aby uwierzyć w siebie. Od początku jesteśmy świadomi, że Strach jest rozumny, Drwal ma serce, a Lew odwagę – jednak oni w to nie wierzą. Pomaga im ktoś kto w swoje możliwości uwierzył bardzo skutecznie... No a drugie przesłanie jest takie (zresztą naturalnie wynika z tego świata), że za tym, co się wydaje zaczarowane, fikcyjne i baśniowe niekiedy stoi jakieś zupełnie zdroworozsądkowe wytłumaczenie, często przeczące naszym marzeniom i wyobrażeniom. 

Jeszcze krótka refleksja: Dorota mieszka u wujostwa, nie ma rodziców i jej życie z ciotką i wujkiem trudno określić jako pełne miłości, raczej oparte jest ono na obowiązku, przekonaniu dorosłych, że dziewczynką trzeba się zająć – a jednak Dorothy po przybyciu do baśniowego świata pełnego dziwów, czarów i dla niej – sukcesów, nie myśli o niczym innym jak tylko o tym żeby wrócić, bo wujostwo będzie się martwić. Doprawdy ciężko to zrozumieć, szczególnie czytając dzisiejsze książki dziecięco-młodzieżowe, w których pragnienie ucieczki spod kurateli rodziców lub opiekunów (np. w opisywanej przeze mnie kiedyś „Agencji wynajmu rodziców”) wyrasta wręcz na główny motor wszelkich działań. Tymczasem Dorota chce wrócić do spalonego słońcem Kansas, do domu wśród łąk pokrytych suchymi trawami i nawiedzanych huraganami. Mógłby to zapewne być jakiś przyczynek do ewolucji fabuły książek dla dzieci.

Ilustracje są kolorowe jak kolorowa jest ta historia, a bohaterowie noszą się po hipisowsku. W ogóle styl Rychlickiego to dla mnie kwintesencja lat 70. Zresztą porównajcie sobie wygląd Doroty z fragmentu filmowego, który wrzuciłem i z tych ilustracji...

„Czarnoksiężnik ze Szmaragdowego Grodu” jest historią idealną do czytania dzieciom młodszym. Kostek ma 6 lat, Matylda 3,5 – chętnie słuchali, bo rozdziały mają odpowiednią długość a bohaterowie są łatwo wyobrażalni. Nic tylko czytać.

/BW/


Czarnoksiężnik z Szmaragdowego Grodu
tekst: L.F.Baum
ilustracje: Zbigniew Rychlicki
tłumaczenie: Stefania Wortman
Nasza Księgarnia 1972