piątek, 29 czerwca 2018

Słabsi górą ("Kapitan Majtas i straszliwa zemsta Stefana Spodniosika", tekst i rysunki: Dave Pilkey)



Komikso-książki o przygodach Kapitana Majtasa to jedna z ulubionych serii Kostka. Najczęściej zabierał kolejne części do przedszkola, gdzie, z tego co wiem, też robiły furorę. Ostatnio w kinach można było obejrzeć pierwszy film na podstawie książek Dave’a Pilkeya, ale uważam, że te książki działają nawet bez ruchomej, kinowej wersji – na pewno sprzyja trochę niezobowiązująca forma tych wydawnictw czyli kieszonkowy format i gorszej jakości papier jak to w pocketach. Można to nosić ze sobą praktycznie wszędzie i podczytywać nawet na placu zabaw. Jednak, aby wyjaśnić fenomen KM trzeba chyba uważniej przyjrzeć się treści...



Zasadniczo punktem wyjścia całej serii jest zdarzenie, w wyniku którego Harold i George, dwóch uczniów z amerykańskiej szkoły, zamieniają nielubianego dyrektora Kruppa w Kapitana Majtasa. Mamy tu więc do czynienia z superbohaterskim komiksem dla najmłodszych. Ale potyczki tych wszystkich superbohaterów, potworów i wynalazków wbrew pozorom nie są w tej komikso-książce najważniejsze. To przede wszystkim jest historia o szkole i przyjaźni. O dwóch uczniach, z którymi łatwo się utożsamiać, bo pozornie nie są liderami, raczej można ich umieścić na dole szkolnej hierarchii, którzy jednak pociągają tutaj za wszystkie sznurki (nawet jeśli tego nie chcą). Każdy chciał mieć w szkole kumpla lub kumpelę, z którymi rozumiał się bez słów i z którymi mógł, jak to się mówi, kraść konie. Poza tym w tym komiksie jest akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Wciąż coś się dzieje. Wszystko pędzi. Komiks przechodzi w tekst, tekst w komiks, kadry w rysunki całostronicowe. Kreska jest prosta, celowo trochę niestaranna jak komiksy rysowane potajemnie na nudnych lekcjach.



W jednej z prezentowanych tutaj części (nr 9) zatytułowanej „Kapitan Majtas i straszliwy spisek Stefana Spodniosika” (raczej od sikania niż Janosika) śledzimy początki znajomości i przyjaźni Harolda i George’a, którzy, chodząc jeszcze do zerówki, muszą zmierzyć się terroryzującym szkołę siostrzeńcem Kruppa, Kipperem. Będzie to dla nich batalia zwycięska, a jednocześnie poznają się i nauczą wspólnie działać i... rysować komiksy. Zamieszczone szkatułkowo w komiksie przygody Dogmana czy Klinka to wręcz poradnik dla najmłodszych jak rysować obrazkowe historyjki! Muszę przyznać, że Kostek wziął sobie te porady do serca i tworzy bardzo podobne stylistycznie historyjki. No i łatwiej mu się utożsamiać z chłopaczkami chodzącymi do zerówki.


Pisałem już na blogu o dwóch komiksach z tej serii i wspominałem, że jako dorosły czytelnik nie za bardzo potrafiłem się wczuć w te fabuły, z ich splastickiem i typowo amerykańskim (bywa że fekalnym) humorem. Ale dzieci po prostu kochają te wszystkie „karmazynowe kibelki”. A pozytywne jest to, że można tutaj znaleźć coś ponadto. Któż w podstawówce czy przedszkolu będąc, nie chciał choć raz, dać nauczki szkolnemu łobuzowi? Ten komiks jest właśnie o tym. O nauczce i triumfie tych słabszych.

/BW/

Kapitan Majtas i kretyńskie kombinacje kosmitów z Karmazynowego Kibelka
Kapitan Majtas i straszliwa zemsta Stefana Spodniosika
tekst i rysunki: Dave Pilkey
Jaguar 2018
 

piątek, 22 czerwca 2018

Strasznie czy ciekawie? ("Miasto Złotej", tekst: Daniel Chmielewski, ilustracje: Magda Rucińska, "Horror", tekst: Madlena Szeliga, ilustracje: Emilia Dziubak)


Zbieg to okoliczności? Czy może symultaniczne odnalezienie niezagospodarowanej niszy wydawniczej? Jakakolwiek by nie było to faktem jest, że w podobnym czasie trafiły w moje ręce dwa wydawnictwa dla dzieci, które nazwane zostały horrorami. I nie są to powieści, ale książki wielkoformatowe, bogato ilustrowane, żeby nie powiedzieć obrazkowe. Horrorem urbanistycznym określone zostało „Miasto Złotej” Daniela Chmielewskiego z ilustracjami Magdy Rucińskiej (Tadam), a tytuł „Horror” nosi nowa książka Madleny Szeligi z ilustracjami Emilii Dziubak (Gereon). Pewnie się domyślacie, że horror w obu przypadkach ma znaczenie umowne, niemniej wymienione pozycje są wydawniczymi wydarzeniami i z pewnością warto przyjrzeć się bliżej, co oferują.


„Miasto Złotej” to antyutopia rozgrywająca się w betonowym mieście, gdzie mieszka tytułowa Złota i dwójka jej przyjaciół Miś oraz Tina. Złota lubi swoje miasto i beton – do czasu gdy poznaje Sylvę, wychowaną w leśnej chatce, która stanowi trochę lustrzane odbicie Złotej. Za sprawą Sylvy najpierw w wyobraźni dziewczynki, a potem w rzeczywistości betonowego miasta pojawia się natura i rośliny. Miastu jednak wcale się to nie podoba...

Zwykle kiedy mówi się „betonowe miasto” to jednak nie z myślą, że wszystko w mieście jest z betonu. Po prostu ten budulec źle się nam kojarzy – z szarymi czasami PRL-u, z tanim, prefabrykowanym budownictwem, z ciasnotą, z utopieniem jednostki w tłumie sąsiadów, których życie wyznaczają takie same kwadratowe okna w szarej ścianie. Dlatego jak chcemy powiedzieć o mieście coś złego, mówimy że jest z betonu. 




Daniel Chmielewski nie napisał jednak realistycznej fabuły, ale coś w rodzaju urbanistycznej przypowieści (bardziej niż horroru). Nie istnieje tutaj w ogóle inny, zewnętrzny świat, coś poza betonowymi domami (przynajmniej na początku), jakaś łąka z wideoklipu Urszuli – beton został przedstawiony jako żywy, poruszający się, rozrastający, a nawet inteligentny organizm. Jedyny organizm tego świata, jedyne tło działań postaci. Potrafi reagować na ich działania, a nawet myśli. Jego głównym celem jest rozrost i robi wszystko, aby nikt mu tego nie zakłócał.

Oczywiście, jak to w antyutopii, można zadawać mnóstwo pytań o elementy konstrukcji tego świata, na które autor nie udziela odpowiedzi np. skąd się bierze towar w „sklepach”, dlaczego zawsze sprzedaje Tina i dlaczego w mieście jest tylko troje mieszkańców? Albo czy jest więcej terenów zielonych czy wszystko zagarnęło miasto? Tutaj nie chodzi jednak o dokładne wyjaśnienia i tłumaczenia – „Miasto Złotej” ma działać jako uniwersalna historia o starciu cywilizacji z naturą, ale też jako metafora dzisiejszej Polski – kraju chaotycznej urbanizacji, zawłaszczania przestrzeni wspólnej, grodzenia się, wycinania roślin i rugowania ich z miast. W tym kontekście Złota, Sylwa, Miś i Tina jawią się jako grupka millenialsów czerpiących pełnymi garściami z dobrodziejstw miasta i cywilizacji, rozwiązujących problemy kliknięciami w ekran smartfonu (tutaj kupujących towary w postaci kolorowych płynów i kształtów jak w filmach s-f), którzy zdobywają eko-świadomość i z bezrefleksyjnych korpoludków stają się miejskimi aktywistami. Wiele można tutaj wskazać fragmentów wprost odnoszących się do sytuacji nad Wisłą – choćby fragment, w którym betonowe miasto pożera drewniane domy to metafora sposobu w jaki często traktuje się w Polsce starą, zabytkową zabudowę. Jakże często czytamy o „przypadkowym” pożarze starej stodoły, hali przemysłowej czy zabudowań gospodarczych, a za chwilę w tym miejscu zaczyna rosnąć deweloperskie osiedle? Jak często widzimy koszmarne dobudówki i przeróbki starych, harmonijnych domów?



Historia zawdzięcza swój klimat także ilustracjom Magdy Rucińskiej, która rzeczywiście przedstawia swoich bohaterów trochę jako postacie z horroru. Mają blade jak kreda twarze, cienie pod oczami, czarne nosy i generalnie wyglądają trupio. Muszę jednak powiedzieć, że moje dzieci zupełnie się nie bały tej książki. Polubiły dziewczynki i Misia. Rucińska sugestywnie rysuje też rozrastające się betonowe labirynty a w nich zagubione dzieci, pokazuje osaczenie, niepewność, cienie a wszystko w pastelowych, przygaszonych kolorach. Jej ilustracje doskonale korespondują z tekstem. Jest to piękna i moim zdaniem ważna książka. Mam nadzieję, że będzie czytana i dyskutowana.

Mam nadzieję, że dyskusję wywoła także drugi tytuł, o którym chcę napisać... 

Zapewne wszyscy pamiętają złowróżbny wers z tuwimowskiego wiersza „Na straganie”, w którym kapusta mówi o ginięciu w zupie? Jako puenta wierszyka o sprzeczających się warzywach odbierałem to zwykle jako żartobliwe mrugnięcie okiem poety – skoro chcecie jak ludzie się kłócić to musicie przyjąć na siebie także inne ludzkie powinności. Nie wyobrażałem sobie jednak, że ktoś może stworzyć książkę, która o takim ginięciu będzie opowiadać. I oto w 2018 roku ukazuje się „Horror” Madleny Szeligi. Kilkanaście rozdziałów, z których każdy traktuje o innym owocu bądź warzywie. Tytulatura jak z sądowych akt: „Sprawa Pomidora”, „Sprawa Cebuli”, „Sprawa Pieczarki” itd. (są też uszczegóławiające podtytuły). Każdy rozdział ma dwie strony tekstu i stanowi opis mordowania tytułowego bohatera. Mordowania – jakby rośliny były ludźmi, jakby odczuwały ból i cierpienie. 



Sięgając po tę pozycję trzeba mieć przede wszystkim świadomość, że mamy tutaj do czynienia z rodzajem artystycznej prowokacji, której nie sposób odbierać poważnie (nie pokazujcie tego zdania frutarianom!), ale jest to też prowokacja niezwykle sugestywna, pomysłowo obmyślona i napisana. Czytając pierwszy rozdział o Marchewce, przyznaję że miałem mieszane uczucia, ale wraz z kolejnymi historiami coraz bardziej wciągałem się w grę, którą funduje nam tutaj Szeliga. Są to inteligentne teksty, ciekawie wplatające w fabułę mity, właściwości i wydarzenia związane z danym owocem lub warzywem np. Pomidor opisuje swoją śmierć w czasie hiszpańskiego święta La Tomatina, Cebula stara się wzbudzić litość i zmusza człowieka do płaczu, a Winogrona giną pod wpływem mechanicznego postarzania. Jedyny szkopuł – moje dzieci są jeszcze trochę za małe, żeby im przeczytać „Horror”.


Osobna sprawa to ilustracje Emilii Dziubak – nie mogę powiedzieć, żebym do tej pory był wielkim fanem tej ilustratorki, oczywiście doceniałem, ale dopiero tutaj zupełnie mnie kupiła. Na ilustracjach naprawdę widać dramaty tych warzyw i owoców – o ile tekst można traktować jako ryzykowny koncept, tak widoczne na ilustracjach cierpienie, smutek i ból naprawdę trudno zanegować. Graficznie to jest majstersztyk. Obrazy Dziubak kojarzą mi się z flamandzkim malarstwem (z martwymi naturami), gdzie liczył się każdy szczegół – mogę się patrzyć na te ilustracje bez końca.

Podsumowując – jeśli ktoś szuka tutaj Neila Gaimana to się zawiedzie, ale jeśli chciałby poznać ciekawe, krajowe i odważne propozycje książek dla dzieci powinien sięgnąć po „Miasto Złotej” i „Horror”.

/BW/

Miasto Złotej
tekst: Daniel Chmielewski
ilustracje: Magda Rucińska
Tadam 2018

Horror
tekst: Madlena Szeliga
ilustracje: Emilia Dziubak
Gereon 2018

wtorek, 19 czerwca 2018

Marynarze w kosmosie ("Zabłąkana rakieta", tekst i rysunki: Janusz Christa)



Albumem „Zabłąkana rakieta” wydawnictwo Egmont rozpoczęło wznawianie klasycznej kosmicznej serii Janusza Christy – po raz pierwszy w pełnym kolorze. Komiks powstawał pierwotnie jako paski do gazety Wieczór Wybrzeża (dziennik!), a działo się to w latach 1968-1972, jeszcze zanim światu objawili się najlepiej dzisiaj znani bohaterowie Christy – słowiańscy woje Kajko i Kokosz. 



Marynarze Kajtek i Koko to współcześni (ale starsi) bracia rycerzy kasztelana Mirmiła, którzy w „Zabłąkanej rakiecie” zostają wysłani w misję kosmiczną w kierunku Oriona przez profesora (rzecz jasna!) Kosmosika. Głównym clou są tutaj oczywiście nowe kolory, które pewnie jednym będą pasować, inni uznają je za zbyt intensywne. Od siebie mogę powiedzieć, że w nowej szacie kolorystycznej całość wygląda bardzo spójnie.

Ja do tego komiksu wróciłem po latach i chciałbym odnieść się przede wszystkim do treści – jak się dzisiaj go czyta? Czy może być atrakcyjny dla współczesnych dzieci, dla których efekty specjalnie w kinie są oczywiste niczym powietrze do oddychania? I które mają do wyboru mnóstwo ciekawych tytułów komiksowych polskich i zagranicznych?


Pierwszy odcinek Kajtka i Koka ukazał się 29 kwietnia 1968 czyli w miesiącu premiery „2001: Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka (2 kwietnia 1968) – nie wiem czy autor oglądał ten film w tamtym kwietniu, niemniej w komiksie pojawia się motyw inteligentnego, rozmawiającego z bohaterami komputera sterującego statkiem kosmicznym. Takie urządzenia pojawiały się też w prozie Stanisława Lema, który właśnie w latach 60. XX wieku miał złoty okres twórczości. Czas ukazywania się komiksu Janusza Christy z pewnością był dobrym czasem dla polskiej i zagranicznej fantastyki naukowej. Wymieniłem tylko dwa nazwiska, ale można ich dodać znacznie więcej.

Fabuła „Zabłąkanej rakiety” ma w sobie czar lekko oldskulowego s-f, ale przede wszystkim odbieram ją jako humorystyczną polemikę z poważnymi tezami stawianymi przez twórców pokroju Lema czy Kubricka. No i sporo tutaj odwołań do rzeczywistości PRL-u, co dla autora Kajka i Kokosza”, ale też dla innych autorów komiksów tamtych lat, jest charakterystyczne.



Historia przedstawiona w „ZR” rozwija się według znanego z powieści i filmów s-f schematu – bohaterowie wyruszają w przestrzeń kosmiczną, na nieznaną i w domyśle niebezpieczną misję. Po drodze spotykają ich różne przygody zarówno na pokładzie statku kosmicznego, jak i na nowoodkrytych planetach, na których lądują. Nie spodziewajcie się tutaj jednak przemocy i walk z kosmitami, chociaż są i lasery, i plazmowe pistolety. A mimo to Janusz Christa nie pozwala się czytelnikowi nudzić – sięga po znane motywy z fabuł opowiadających o podróżach kosmicznych i nadaje im swój autorski rys (jest i bunt przeciw robotom i rozrastająca się substancja przywleczona z dryfującego w przestrzeni statku, są lądowania na nieznanych planetach). Tymi pomysłami można by obdzielić kilka komiksów. Na ostatniej stronie po raz pierwszy przywołana zostaje postać złego Zarzura, który we własnej osobie pojawi się w kolejnych częściach serii.

Jednak główną siłą tego albumu, jego kołem napędowym jest przede wszystkim humor, który zapewnia obecność dwóch postaci - Koka i Bazylego, wnuka profesora Kosmosika. Ten drugi celuje w robieniu naszym bohaterom psikusów, udaje mu się nawet przedostać na pokład lecącego w kosmos statku. Tworzy własne wynalazki i bez kozery używa różnych urządzeń – jak coś nie wyjdzie to najwyżej się rozpłacze. Pozwala też lepiej utożsamiać się z tą historią dzieciom – podobnie małoletnich, sympatycznych bohaterów nie ma w „Kajku i Kokoszu”.

Koko natomiast to obżartuch i tchórz (podobnie zresztą jak Kokosz) i te jego cechy szczególnie w czasie podróży kosmicznej są źródłem niewyczerpanej liczby gagów i żartów. Zresztą bawią nawet przed podróżą jak choćby wtedy kiedy Koko wymyśla różne wymówki, aby nie lecieć (żegna się z rodziną przysyłając kartki z różnych miast, aż wreszcie interweniuje MO, innym razem zapomina o gazie w mieszkaniu czy podlaniu kwiatków). Tak, Koko to bez wątpienia bohater nieco denerwujący – pod wpływem strachu pokornieje, ale gdy niebezpieczeństwo mija lub udaje mu się przejąć jakiś ekwiwalent władzy (np. opanowanie robotów) to wychodzi jego trochę próżna i niezbyt głęboka natura. Wydaje mi się, że postać Kokosza została przez Christę bardziej zniuansowana. Niemniej gdyby w kosmos leciał tylko Kajtek, ostoja rozsądku i spokoju, to byłoby to niemożebne nudziarstwo.


W kosmosie Kajtek i Koko spotykają przede wszystkim ukazaną w krzywym zwierciadle sytuację z Ziemi. Christa posługuje się ziemskimi przedmiotami i kształtami, ale zmienia sposób ich wykorzystania lub działania np. gruszki wybuchają, drzewa pożerają ludzi, ptaki są wielkie jak dinozaury a roboty przypominają dawne odkurzacze. Wszystko jest tutaj jednocześnie swojskie i egzotyczne. Christa całkiem dobrze sobie radzi z powoływaniem do życia nowych światów, ale nie proponuje jakichś wymyślnych istot czy kształtów – roboty ludzkie z rękami, nogami i głowami, podobne zwierzęta i rośliny – każde dziecko, które to przeczyta z pewnością nie będzie się czuło zagubione.

Biorąc do ręki „Zabłąkaną rakietę” pamiętajmy, że przygody Kajtka i Koka to prawdziwa legenda – najdłuższa, jak do tej pory, polska historia komiksowa. Zapewniam jednak, że traktowanie jej jednie w kategoriach istotnej, lecz nieco zmurszałej klasyki to błąd. To dalej jest bardzo atrakcyjna historia, pełna humoru i ciekawych pomysłów, która spodoba się zarówno młodszym, jak i starszym czytelnikom.

/BW/

czwartek, 14 czerwca 2018

Dłoń na gorącym kaloryferze ("Moi rodzice nie są tak naprawdę moi", scenariusz: Rachel Karafistan, ilustracje: Kamil Macejko)



Długo się zbierałem, żeby napisać o tej książce. No właśnie: książce czy komiksie? A może picture booku? Czy wręcz: efekcie socjologicznych badań przedstawionych w rozbuchanej graficznie formie? Trudno to wydawnictwo skategoryzować. I wcale nie mówię, że to jego minus. Przeglądałem, poczytywałem, wpadało mi coś do głowy, a potem z niej wypadało. Raz mnie to za bardzo nie obchodziło, innym razem potrafiłem się zastanawiać z godzinę, wracać do dzieciństwa, szukać we wspomnieniach. I oto nadszedł czas, że postanowiłem napisać o „Moi rodzice nie są tak naprawdę moi”. Tytuł zwraca uwagę to pewne.



Warto chyba na początku napisać, że książka stanowi efekt projektu artystycznego. Przez wiele lat z przerwami realizowali go Rachel Karafistan (scenariusz) i Kamil Macejko (ilustracje). Na czym ten projekt polegał? Najpierw podejdę do sprawy naukowo i zacytuję fragment wstępu, bo też można tę książkę traktować jak pracę naukową (albo raczej popularnonaukową).

A we wstępie czytamy m.in.:

W dzieciństwie wyrabiamy sobie pewne przekonania, usiłujemy ogarnąć rozumem rzeczy, które przekraczają nasze pojęcie i które dorośli przed nami ukrywają. (...) Ta książka przedstawia niektóre z tych wczesnych wyobrażeń, które powstały w dzieciństwie i zachowały się jako wspomnienia w wieku dojrzałym. (...) Nawet będąc już dorośli, mimo całego bogactwa dostępnych za dotknięciem ręki informacji, nadal ograniczamy swoje doświadczenia w życiu i w Internecie, i nadal formułujemy fałszywe opinie. Te opinie stają się potem preferencjami politycznymi i przekładają się na działanie naszych społeczności oraz kultur. To rodzice powodują często te przekonania, chcą zniechęcić do niestosownych zachowań, dziecko przejmuje kontrolę przez mitologizację,(...)”.


Cóż – twierdzenie, że wyobrażenia powstałe w dzieciństwie mają pływ na nasze preferencje polityczne jest dosyć odważne (tak samo jak to, że mają wpływ na działanie naszych społeczności) – ale to tylko twierdzenie, bo dowodów w tej książce nie znajdziecie żadnych.

I teraz już wiecie o czym to jest? Nadal nie? Dobra napiszę wprost: autorzy zebrali w tym wydawnictwie formuły magiczne z dzieciństwa, za pomocą których dzieci z Europy (nie tylko z Polski, bo to projekt internacjonalny) chciały zmieniać rzeczywistość. Na przykład:


Jeśli połkniesz pestkę owocu, w brzuchu wyrośnie ci drzewo i umrzesz.

Zawsze dojadaj posiłek do końca. Pamiętaj, że każdy posiłek to rodzina. Nie mają ochoty się rozdzielać tylko dlatego, że nie masz apetytu.

Jeśli wytrzymam przez dwie minuty z ręką na gorącym kaloryferze, mama będzie żyć jeszcze jeden dzień.


To są tylko trzy z zebranych w książce. Ale nie ma ich dużo, dużo więcej. Wybór jest w sumie bardzo skromny, ale za to każdy tekst został opracowany na wielkoformatowej rozkładówce przy wykorzystaniu innego motywu, fontu i koloru, przy zachowaniu jednak pewnej ilustracyjnej spójności. 




Wszystkie teksty w książce zostały zapisane w trzech językach. Dlatego niekiedy bardzo trudno się to czyta – a nierzadko mamy do czynienia z jednym zdaniem! Pomieszanie słów w różnych językach, wielkości fontów, różne kierunki pisania, często dzielenie zdań na kilka części. Czytanie tych zaklęć bywa żmudnym poszukiwaniem, jakby ich lektura miała stanowić element tajemnicy. W sumie, czemu nie? Jest tu całkiem sporo przekonań związanych z religią i w nich szczególnie widać nieskrępowaną dziecięcą odwagę do mówienia wprost. Na przykład: „Strasznie mnie denerwuje, że ze swojego miejsca w kościele ciągle tylko słyszę Boga. Nie mogę się doczekać, aż urosnę i w końcu zobaczę, jak wygląda”.

Jednak forma graficzna, dobór tekstów czy trochę mało wiarygodne twierdzenia we wstępie to wszystko jakoś definiuje to wydawnictwo. Pasuje do siebie. Przede wszystkim jednak zastanawiałem się nad własnymi doświadczeniami ze stosowaniem/wiarą w takie formuły. I niestety nie pamiętam, żebym miał kontakt z aż tak dokładnymi i drobiazgowymi rytuałami czy przekonaniami. Owszem elementy były jak najbardziej, ale bardziej otwarte, mniej sprecyzowane, coś w stylu jeśli trafię kamieniem w tamto drzewo to stanie się coś tam, albo jeśli na dachu siądą trzy ptaki to podniosę się z ławki. Takich pomysłów było pełno, ale np. nie przypominam sobie, żebym wierzył że kobiety zachodzą w ciążę, bo Bóg dosypuje im nasion do kawy. Nie załapałem się na wspólnotowe doznawanie takich doświadczeń.

I dlatego uważam, że książka ta jest niezwykle ciekawa i z pewnością wiele mówi o jakichś ludziach, ich wierzeniach i środowiskach, w których wzrastali. Piszę „jakichś”, bo niestety nie znajdziemy tutaj rozgraniczenia, która formuła powstała w jakim kraju lub kręgu kulturowym. Mogłoby to stanowić wartościowy appendix. Trochę jest z tą książką jak z kapiącym kranem – jednych będzie drażnić, innych inspirować. Ja zdecydowanie należę do tej drugiej grupy.

/BW/

Moi rodzice nie są tak naprawdę moi 
scenariusz: Rachel Karafistan
ilustracje: Kamil Macejko
Centrala

piątek, 8 czerwca 2018

Nie bójcie się „Klechd sezamowych”! ("Klechdy sezamowe", napisał: Bolesła Leśmian, ilustrował: Jan Lenica)



Chciałem napisać w pierwszym zdaniu tego wpisu coś w stylu, że proszę państwa, oto pozycja, której nikomu nie trzeba przedstawiać, znana i lubiana, klasyka, która się nie starzeje etc. – tymczasem dowiedziałem się niedawno od badaczy literatury dziecięcej i bibliotekarzy, że i owszem trzeba przedstawiać, bo po „Klechdy sezamowe” Bolesława Leśmiana sięgają dzisiaj nieliczni młodzi czytelnicy (jak również nieliczni czytelników tych rodzice). A zatem mówiąc wprost: społeczeństwo „Klechd” czytać nie chce.

Dlatego jako (ekhm, ekhm) opiniotwórczy bloger niniejszym postanowiłem zrobić tej wspaniałej książce reklamę. Żeby jednak dotrzeć do dzisiejszego czytelnika chciałem również właściwie zbudować ten wpis. Zajrzałem do poradników dla blogerów i dowiedziałem się stamtąd, że odbiorcy najchętniej czytają posty opracowane w postaci punktów zawierających pytania i odpowiedzi oraz bardzo krótkie zdania. Nigdy tak nie pisałem, ale gra jest warta świeczki, więc specjalnie na potrzeby wpisu sięgnąłem po tę metodę tworzenia kontentu i przedstawiam sprawę maksymalnie prosto, w sposób przyswajalny dla większości użytkowników blogosfery.



1. O czym jest ta książka? „Klechdy sezamowe” to leśmianowskie wersje sześciu baśni ze zbioru „Księga z tysiąca i jednej nocy”. Po raz pierwszy zbiór ten ukazał się w roku 1913, ale proszę nie zasłaniajcie oczu, nie wzdychajcie łkając, że takich staroci nie da się czytać, nie wyznawajcie, że jeszcze odchorowujecie lekturę „Potopu”. Spokojnie. Język został uwspółcześniony. Jeżeli tylko będzie się wam chciało przeczytać tę książkę, to ją przeczytacie – zapewniam. Ilustracje w książce są autorstwa Jana Lenicy. Po raz pierwszy baśnie Leśmiana i ilustracje znanego plakacisty i autora eksperymentalnych filmów spotkały się w 1959 roku. Przy okazji: marzę o posiadaniu plakatu autorstwa Jana Lenicy do „Noża w wodzie” Polańskiego – jakby ktoś miał w rozsądnej cenie to chętnie kupię:)


2. Dlaczego nie mogę po prostu przeczytać oryginalnej „Księgi tysiąca i jednej nocy” zamiast sięgać do przeróbek? Możesz. Najlepiej przeczytaj i to, i to. Ale najpierw Leśmiana, bo klasyczne opowieści odświeżył, nierzadko skrócił i nadał swój indywidualny autorski rys. Pewnie niektórzy z was znają poezje BL z tomów „Sad rozstajny” albo „Dziejba leśna” i myślą sobie, że jak Leśmian wziął się za pisanie po swojemu baśni to z pewnością nie są one proste w lekturze. Nic bardziej mylnego! Pisałem wyżej, że gramatycznie język uwspółcześniono, ale stylistycznie także nie jest hermetyczny! Autor naprawdę robi wiele abyśmy się nie nudzili. Pisze pięknie, ale też różnorodnie np. często rymuje narrację i wypowiedzi postaci, dodaje swoje krótkie wiersze, wprawnie posługuje się powtórzeniami (zwróćcie uwagę na opis klejnotów znajdujących się w Sezamie!), a nierzadko mruga okiem do czytelnika (kiedy np. chce się on dowiedzieć ile to dukatów naliczyła Zobeida). Stosuje też kompozycję szkatułkową („Opowiadanie króla Wysp Hebanowych”). Jego język skrzy się kolorami, dźwiękami, niemal pachnie Orientem. Poza tym dostępne na rynku polskim wydania „Księgi tysiąca i jednej nocy” są rzecz jasna tłumaczeniami (pełne wydanie ma kilkanaście tomów) – Leśmian napisał swoje wersje od nowa, cyzelując każde słowo, a Leśmian był mistrzem słowa – naprawdę. Z pewnością jego zbiór lepiej nadaje się na początek przygody z opowieściami Szecherezady. Jak nie wsiąkniecie w to dzięki Leśmianowi, to w ogóle nie będzie was to kręcić.


3. Czy dam radę przeczytać ten zbiór w całości przez jeden wieczór? Jeżeli czytasz dzieciom do poduszki to raczej nie odbębnisz lektury „Klechd sezamowych” przy jednym podejściu. Nie ma takiej możliwości. Ale dobra wiadomość jest taka, że przez kilkanaście dni nie będziesz musiał zastanawiać się co czytać. Przy tym zapewniam, że lektura zainteresuje nie tylko dzieci, ale też ciebie. Aż dziwne, że w dobie seriali telewizyjnych nikt nie wpadł na pomysł, aby zrobić dla Netflixa serial na motywach historii Ali-Baby, zbójców i Sezamu...

4. Czy tak książka w ogóle nadaje się dla dzieci? Nie będę ukrywał – tak, chętnie obcinają tutaj głowy, jak również przebijają się mieczami i sztyletami. To jednak naturalna konsekwencja działań postaci. Bez drastycznych momentów wymowa tych baśni nigdy nie będzie pełna, ale zapewniam że Leśmian nie upaja się opisywaniem przemocy. Opisuje tyle tylko ile trzeba.


5. Ali-Babę i Aladyna znam, ale czy są tutaj jeszcze inne ciekawe postacie? Zapytaj siebie: Jak dobrze pamiętasz historię Ali-Baby? Czy on był jednym ze zbójów? Ich przywódcą? Czy może został wplątany w tę historię czy jak chce Leśmian – w bajkę? To jest wpis blogowy, nie artykuł naukowy. Nie wykonywałem analiz porównawczych baśni oryginalnych i leśmianowskich. Nawet jednak pobieżne porównanie z oryginałami pokazuje, że autor uwypuklił pewne elementy, podczas gdy inne osłabił. Podobnie z postaciami – jedne postawił w pierwszym szeregu, inne zaplątał w tło. Zwraca uwagę przede wszystkim status kobiet w tych opowieściach – bohaterki takie jak Morgana czy Chryzeida są mądre, inteligentne, przewidujące. Napisanie, że jest to książka o wspaniałych kobietach na pewno nie będzie na wyrost. Mężczyźni stanowią tutaj drugi plan – nawet ci, których kojarzymy najlepiej czyli Ali-Baba i Aladyn.


6. Czy to Aladyn wyłowił cudowną lampę z morza? Nie – chociaż w wielu książkach możemy to przeczytać. Zrobił to rybak. I nie była to lampa a szkatułka. Lampę rzeczywiście miał Aladyn, który nawiasem mówiąc był leniem i zaczarowany przedmiot zdobył, bo jak to się mówi, miał więcej szczęścia niż rozumu. A wracając do rybaka, który uwolnił z niego geniusza – takie jedno zagadnienie. Przyznaję, że zawsze mnie zastanawiało dlaczego geniusz chciał zabić swojego wybawcą zamiast go nagrodzić? To oczywiście zostało w baśni wyjaśnione, ale czy to w ogóle ma jakiekolwiek uzasadnienie, nazwijmy to, życiowe? Ma i ciekawie pisał o tym Bruno Bettelheim.

7. Fragment na zachętę. W czasach, kiedy za orientalne treści w dziecięcej wyobraźni odpowiada pokolorowany przez jakiegoś psychopatę serial animowany „Shimmer i Shine” zbiór Leśmiana proponuje coś innego – refleksję, piękno, wyzwanie lektury.
Na zachętę wybrałem fragment wypowiedzi Ali-Baby o tym dlaczego las lepszy jest od czterech ścian. Tekst aktualny jak nigdy! Jeżeli zachęci jedną osobę na sto to już będzie sukces.

Żaden pałac nie jest tak piękny, jak las. W pałacu płoną świece albo lampy, a w lesie płonie samo słońce. W pałacu stoją martwe meble, piętrzą się martwe ściany, a nad nimi trwa zawsze jednaki martwy sufit. W lesie zaś szumią żywe drzewa, śpiewają żywe ptaki, brzęczą żywe owady, pachną żywe kwiaty — i ponad tym wszystkim, zamiast martwego sufitu, jaśnieje żywe niebo, które się wiecznie zmienia, napełniając się coraz to nowymi blaskami i obłokami. Żaden ptak, żaden obłok, żaden wicher nie zamieszkałby nawet w najpiękniejszym pałacu. Tylko człowiek lubi więzić siebie w czterech ścianach. I jeżeli te ściany są złote, wówczas nazywa swoje więzienie pałacem. Im więzienie jest mniejsze, tym mniej zabiera miejsca na świecie. A świat jest piękny i dla każdego dostępny. Pełno na świecie bajek — ale najpiękniejsze bajki kryją się w lesie. Bajki czają się w gęstych krzakach, szumią w rozchwianych gałęziach, dzwonią w powietrzu wtedy właśnie, kiedy i cisza dzwoni. Bo kto się ciszy długo przysłuchiwał, ten wie, że cisza w uszach dzwoni.


A zatem: czytajcie „Klechdy sezamowe”!

/BW/

Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem zamieszczonych w tekście linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!

Klechdy sezamowe
napisał: Bolesła Leśmian
ilustrował: Jan Lenica

Dwie Siostry 2017

środa, 6 czerwca 2018

Z magazynu pełnego przeciągów

Joe Johnston to dla mnie przede wszystkim reżyser „Jumanji” z Robinem Williamsem. Filmu z 1996 roku na podstawie książki Chrisa Van Allsburga. Nie żeby to był jakiś wybitnie udany film (chociaż grał w nim RW i był na pewno miliard dwieście milionów razy lepszy niż ekranizacja z 2017 roku), ale miałem swego czasu z tego filmu plakat. Wisiał w moim pokoju blisko miejsca, gdzie mieliśmy zainstalowany komputer Amiga. I tak się zwykle składało, że grając należało wpisać fikcyjne imię gracza – a ponieważ to imię i nazwisko było tuż obok naszych oczu, więc wielokrotnie któryś z nas był właśnie Joem Johnstonem.


I oto po latach dowiedziałem się (mizerny jednak ze mnie fan Star Wars), że Joe Johnston na początku swojej kariery pracował w pierwszej ekipie George’a Lucasa, która tworzyła uniwersum Star Wars. Mało tego że pracował – to właśnie Joe Johnston wymyślił wygląd Yody. Dzięki niemu oglądamy tego zielonego, pomarszczonego karzełka (chociaż na rysunku był niebieski).


Dowiedziałem się tego z ciekawego (szczególnie dla fana SW) albumu „Star Wars Art – Koncepty”, w którym zebrano materiały koncepcyjne powstałe podczas prac na kolejnymi epizodami. Wydawnictwo uzupełniają trzy teksty (zatytułowane trochę synonimicznie: przedmowa, wstęp i wprowadzenie), których autorami są współpracownicy George’a Lucasa – wspomniany już Joe Johnston i jego młodsi koledzy, którzy pracowali nad uniwersum SW w latach 90. – Ryan Church i Doug Chiang. We wspomnieniach zaś pojawia się postać nieżyjącego już mentora całej trójki Ralpha McQuarriego. Przede wszystkim są to teksty bardzo czołobitne wobec Lucasa, dolewające jeszcze oliwy do ognia czyli ukwiecające mitologię Star Wars. Johnston przyznaje, że trafił do ekipy przypadkiem, rozpływa się nad swobodą pracy z Lucasem, przywołuje skromne początki tego obecnego megabiznesu: 

„Upłynęło już ponad czterdzieści lat od chwili, gdy z blokiem rysunkowym w ręku po raz pierwszy usiadłem obok George’a Lucasa w pełnym przeciągów magazynie w San Fernando Valley, przerobionym na pierwszą siedzibę Industrial Light & Magic”.


Church i Chiang powołują się na swoją młodzieńczą fascynację filmami i opowiadają, że praca przy SW była ich marzeniem. A potem uchylają rąbka tajemnicy w jaki sposób te marzenia spełniali szukając w sobie natchnienia i pracując 24 godziny na dobę. Czytając to można pomyśleć, że dla niektórych Gwiezdne Wojny to prawie religia, sens i esencja życia. 

Książka zawiera jednak przede wszystkim materiał ilustracyjny. Jeżeli zatem chodzi o obrazy/rysunki/grafiki, które oglądamy na kolejnych stronach to zdecydowanie najciekawsze są te powstałe najwcześniej, do tzw. oryginalnej trylogii, wykonywane tuszem czy malowane przez McQuarriego w formie obrazów. Widać jak kształtował się ten świat, możemy zobaczyć, które elementy do niego weszły, a które zostały odrzucone. Rysownicy wspominają, że Lucas lubił kreślić po nieodpowiadających mu pomysłach czerwonym mazakiem, dlatego nauczyli się zawczasu robić ksero. 

Im dalej jednak w epizody tym bardziej widać skłonność do efekciarstwa, które zresztą rządziło także na ekranie w „Mrocznym widmie” czy „Ataku klonów”. A już kuriozalnym pomysłem nazwałbym włączenie do tego wydawnictwa obrazów wykonywanych do nieukończonej gry wideo Star Wars:1313 (nie została ukończona, bo w międzyczasie SW kupił Disney). Nie chodzi nawet o to, że są jakoś wybitnie złe – ale pasują tutaj trochę jak pięść do nosa. Zrównują klasyczne filmy z grą komputerową. 

 Jeżeli natomiast ktoś chciałby obcować z uniwersum SW nie tylko przeglądając książkę, ale spoglądając na ścianę – może nabyć zestaw 16 plakatów wykonanych przez różnych artystów (jest nawet komiksowy plakat Jeffreya Browna!). W zależności od tego jakiej stylistyce hołdujecie – z pewnością znajdziecie w tym zestawie pracę, którą bez większej żenady możecie zawiesić w salonie.


Nowy film z uniwersum SW o Hanie Solo nie jest podobno zbyt udany, dlatego fani, jak zawsze w takich chwilach próby, mogą wrócić do tego co było, przypomnieć sobie ten pełen przeciągów magazyn w San Fernando Valley, zobaczyć jak ta przygoda się zaczynała.

/BW/

Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem zamieszczonych w tekście linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!

Star Wars Art. – Koncepty
Star Wars – Kolekcja plakatów
Wydawnictwo Ameet