środa, 26 września 2018

Bałtycka fauna dla dzieci ("Bajki z dna Bałtyku", tekst i ilustracje: Agata Półtorak)


Tytuł autorskiej książki Agaty Półtorak jest trochę mylący - bajki kojarzą się zwykle z fantastycznymi opowieściami. W środku nie znajdziecie jednak historii słowiańskich bogów, topielców czy panien czeszących włosy nad wodą. Książka została podzielona na dwie części. Na pierwszą składa się zbiór fabularyzowanych historyjek, których bohaterami są przedstawiciele bałtyckiej i nadbałtyckiej fauny. Natomiast druga część to atlas, gdzie znajdują się tejże fauny rysunki i opisy. Mamy więc do czynienia z pozycją edukacyjną, która ma pomóc dzieciom w przyswojeniu nazw podstawowych gatunków, a także zainteresować je nadmorską przyrodą w Polsce. I wreszcie uświadamiać ekologicznie. Na okładce czytamy, że autorce bliskie są zasady tzw. ekologii głębokiej z teorią biocentryzmu – znaczy to tyle, że według tych zasad ludzie nie są traktowani jako najważniejsze istoty na Ziemi, ale jako jedne z wielu. Abstrahując jednak od podbudowy ideologicznej warto zauważyć, że najlepiej przyswaja się wiedzę dawkowaną przy okazji i to "przy okazji" ma znaczenie kluczowe. Szczególnie w książce dla dzieci Ba - jest najważniejsze! Wszak to nie podręcznik do przyrody! Czy opowiadania w "Bajkach z dna Bałtyku" są zatem interesujące? 


Nie będę ukrywał, że z łączeniem konkretnej wiedzy i opowieści w książkach skierowanych do dzieci i młodzieży nie mam zbyt wielu dobrych wspomnień. Przeważnie w starciu wiedzy z fikcją, ta pierwsza dominuje, niczym nieplewiony chwast na warzywnej grządce. Czy Agacie Półtorak udało się uniknąć, że tak marynistycznie powiem, mielizn takiego rodzaju pisania? Niestety nie zawsze. Na przykład kiedy w opowiadaniu "Mewa mewie nierówna" opisuje cztery gatunki mew to sporo miejsca musi poświęcić na wypunktowanie cech ich wyglądu, np. kolorów ich dziobów czy nóżek. Znajdziemy analogiczne fragmenty także w pozostałych tekstach, raz jest ich mniej, innym razem więcej. To są istotne informacje (ja także z tych, co uważają, że mewa jaka jest każdy widzi), a jednak skutecznie przypominają, że nie mamy tutaj do czynienia z bohaterami, które chcemy polubić za indywidualność, ale z przykładowymi, statystycznymi bohaterami-zwierzętami.




Nie chciałbym jednak, żebyście nabrali przekonania, że to jest nieudana książka! Autorka potrafi sprawić, aby jej teksty były interesujące i czytało się je bez zgrzytania zębów. Posługuje się konkretnym, a jednocześnie bogatym językiem, nie ma tendencji do "przegadywania". Zręcznie maskuje edukacyjność książki, stara się przedstawiać angażujące uwagę czytelnika sytuacje (np. konkurs nurkowania, szukanie miejsca na popas, poród w zatoce). Mam wrażenie, że od początku miała wizję tego tomu i udało jej się tę wizję zrealizować. Rzeczywiście dała bardzo dokładny przegląd bałtyckiej fauny i założę się, że wiele dzieci zapamięta po lekturze zwierzęta takie jak omułka, sercówka, morświn czy krabik amerykański. Z tekstem dobrze koresponduje szata graficzna książki - stonowane kolory, realistyczne ilustracje. Wybrzmiewają także wyraźnie ekologiczne poglądy autorki, często zwraca uwagę na nieodpowiednie zachowanie ludzi obcujących z naturą - czemu trudno nie przyznać racji jeżeli choćby raz w życiu spędzało się wakacje nad Bałtykiem. Z pewnością jest to potrzebna książka, przybliżająca dzieciom polskie morze - topielców i panien czeszących włosy nad wodą proponuję poszukać gdzieś indziej.

/BW/

Bajki z dna Bałtyku
tekst i ilustracje: Agata Półtorak
Marpress 2018
https://marpress.pl/

poniedziałek, 24 września 2018

To wspaniałe bajdurzenie ("Przygody rycerza Szaławiły", "Wyprawa na Ariadnie" Jan Brzechwa)


Kupiłem ostatnio dwa stare wydania utworów Brzechwy - "Przygody rycerza Szaławiły" (drugie wydanie z Czytelnika z 1957 roku, pierwsze ukazało się w 1948, ilustracje: Jerzy Srokowski) i "Wyprawa na Ariadnie" (pierwsze wydanie z Wydawnictwa Morskiego z 1960 roku, ilustracje: Walter Napieralski). Jeśli Brzechwę kojarzy się głównie z dziecięcych evergreenów, które dopadają nas niemal w każdym wydaniu i sklepie z książkami to łatwo zapomnieć jaki był z niego mistrz rymu, ale też rymowanej, barwnej opowieści, bliskiej poematowi.  I tak - wiem - w evergreenach też był mistrzem, ale hity to się zwykle podśpiewuje pod nosem trochę z przyzwyczajenia...


A tu wziąłem do ręki dwa stare, osobne wydania (każda z tych książek ma 60 lat!) i poczułem się trochę jak czytelnik z tamtych lat, który zaraz przeczyta "nowego Brzechwę"... Dzisiaj wydawanie takich utworów osobno, nikomu by się rynkowo nie kalkulowało. Może z jakąś dotacją, albo w serii robionej dla sztuki, na poboczu, w jakimś wielkim wydawnictwie? Bo czy to się w ogóle nadaje dla dzieci? O wojnach to jest, bijatykach. Co z tego, że urojonych lub przerysowanych? Promocja przemocy. Do tego jakie te wiersze są długie i dużo w nich trudnych słów... Oczywiście zarówno Szaławiłę jak i Ariadnę można znaleźć w wydaniach zbiorowych Brzechwy, ale osobno, w oddzielnej książce, z "dedykowanymi" ilustracjami, utwory te wybrzmiewają pełniej, a czytanie ich okazuje się dużą przyjemnością.

"Przygody rycerza Szaławiły" napisał Brzechwa w 1948 roku. W Polsce niedawno skończyła się wojna (pierwsze zdanie brzmi zresztą "Kiedy wojna się skończyła") i nie było jeszcze wiadomo jak się wszystko potoczy. Oczywiście niektórzy już wiedzieli i planowali, ale Brzechwa nie był jeszcze wtedy apologetą Stalina. Napisał więc na poły fantastyczną historię o rycerzu, blagierze i chwalipięcie, klepiącym biedę i podróżującym z giermkiem Rochem. Szaławiła wykorzystuje każdą okazję, aby dosiąść się do czyjegoś stołu, a w zamian opowiada niestworzone historie. Każdy chyba zna lub poznał w życiu kilku takich ludzi? Brzechwa nie musiał jeszcze stosować zasad realizmu socjalistycznego. Stworzył historię polskiego Don Kichota albo barona Münchhausena, w której nawiązał do bogatej w polskiej literaturze od renesansu tradycji polskich poematów o wojnie. Pełno w jego wierszu archaicznego militarnego słownictwa i różnorakich historycznych nawiązań. Można traktować tę lekturę wręcz jako powtórkę z historii. Do tego dużo humoru, a pojawiają się też inne tony... Poeta kiedy chce potrafi nawet zaserwować czytelnikowi opowieść z dreszczykiem (ratowanie Joanny z wieży).

"Wyprawa na Ariadnie" to z kolei napisana w 1960 roku opowieść w duchu marynistyczno-piracka. Mnóstwo w niej morskiej  i żeglarskiej nomenklatury. Opowiada o Brandonie, dziś mnichu, a kiedyś awanturniku, który przejął (przemocą) okręt o nazwie "Ariadna" i wyruszył na poszukiwanie ukrytego skarbu. Fabuła tego wiersza czy raczej poematu przypomniała mi trochę tę z znaną "Rękopisu znalezionego w Saragossie". Ci, którzy czytali książkę Jana Potockiego lub nawet oglądali film Wojciecha Jerzego Hasa zapewne kojarzą o co mi chodzi. Nie spojlerując - na końcu wszystko okazuje się inne niż się pierwotnie wydawało. Jest to tak zaskakujące, że Brandon postanawia zostać zakonnikiem - obserwując jego początkowe poczynania i usposobienie doprawdy trudno w to uwierzyć...

W ogóle w obu tych utworach Brzechwy granica między realizmem a fantastyką jest bardzo cienka, to jest takie czystej wody bajdurzenie, gadanie i zmyślanie z awanturnikami w roli głównej. Takie puszczanie oka do czytelnika - zabawię was wspaniałym wierszem, obrazem, sytuacją, ale nie przywiązujcie się tak bardzo, bo wszystko może okazać się ułudą, cieniem na ścianie oberży, który zniknie po zdmuchnięciu świec.

Przeczytałem oba teksty Kostkowi i słuchał z zainteresowaniem - inna sprawa ile zrozumiał. Oczywiście starałem mu się tłumaczyć trudniejsze bądź ciekawsze słowa. Nieprzerwanie uważam, że czytanie dzieciom dobrych rymów jest na wagę złota. Mam jednocześnie wrażenie, że zadowolenie w lekturze tych utworów znajdzie przede wszystkim ktoś bardziej doświadczony na czytelniczo-literackim polu.

/BW/













czwartek, 20 września 2018

Parami (5): Komiksy dla najmłodszych o pszczółce i czarownicy ("Pszczółka", tekst: Kirsten Hall, ilustracje: Isabelle Arsenault, "Czarownica Irenka", tekst i rysunki: Agnieszka Żelewska)


Kilka osób pytało mnie ostatnio czy znam jakieś komiksy, które mogą czytać najmłodsze dzieci. Może wydawać się to nieco dziwne, ale ludzie słysząc słowo "komiks" wciąż wizualizują sobie głównie Kajka i Kokosza, Tytusa lub Thorgala - a przecież małe dzieci tego nie zrozumieją... Cóż, tak jak kiedyś pojęcie kategorii wiekowej w polskim komiksie nie miało żadnej racji bytu, tak dzisiaj wybór jest tak duży, że nie stanowi problemu wyszukanie tytułów dla najmłodszych. Przy czym od razu możecie przegonić z myśli wizję wydawnictwa, w którym strony podzielono na kadry, a nad głowami bohaterów narysowane zostały dymki. Dziś granica między komiksem a picturebookiem często jest nieostra...


Dowodzi tego „Pszczółka” z tekstem Kirsten Hall i ilustracjami Isabelle Arsenault. Pozycja została wydana przez Kulturę Gniewu czyli oficynę znaną z komiksów (niedawno wypuścili zresztą inny komiks rysowany przez Arsenault czyli "Jane, lis i ja", na którego recenzję też przyjdzie pora:). A zatem komiksowa oficyna więc komiks? Nie do końca. Przede wszystkim jest to rozpisany na dymki, zwrotki i wersy wierszyk o życiu pszczół (tłum. Marceli Szpak). Określenie "wierszyk" nie brzmi może zbyt poważnie, a jednak w tym przypadku idealnie pasuje. Tekst Kirsten Hall w interpretacji Szpaka nie przypomina utworów Brzechwy czy Tuwima. Powiem wprost: tekstowo trudno określić go mianem wirtuozerskiego. Fragmentami ociera się wręcz o kiczowate przedszkolne rymowanki, napisane ad hoc z okazji Dnia Miodu czy Kwietnej Łąki. Marceli Szpak wyrobił sobie markę jako tłumacz „dorosłych” komiksów, z targetem dziecięcym nie miał jednak jak widać wiele do czynienia… Tymczasem nie jest to wcale łatwy "target", który zadowoli się nagminnym stosowaniem zdrobnień. Nie o to chodzi w wierszach dla dzieci! Mimo wszystko uważam "Pszczółkę" za dobry tekst do powtarzania z dziećmi, które mają problemy logopedyczne – dużo tutaj onomatopei, zmiękczeń i dźwięczności. U nas się to sprawdziło, ale wiadomo jaki zwykle poziom prezentuje „logopedyczna poezja”… Elementem zdecydowanie wyróżniającym tę pozycję są natomiast rysunki Isabelle Arsenault, która zadbała o dużą różnorodność ilustracyjną stron – dymków nie ma tutaj wiele, ale w sam raz tyle, aby dzieci zrozumiały zasady ich czytania, są duże rozkładówkowe obrazy, są także bardziej klasyczne komiksowe kadry (po dwa na stronę. Ilustratorka oddaje owady w sposób mało realistyczny, ale sympatyczny (z pewnością spodobają się dzieciom) a całość utrzymana zostało w kolorystyce żółto-szaro-czarnej, fragmentami tylko (łąkowymi) bardziej kolorowej. Na końcu znajdziemy jeszcze posłowie-przesłanie dotyczące pszczół, które stanowi swego rodzaju poradnik jak można pomóc owadom robiącym miód.




Natomiast „Czarownica Irenka” Agnieszki Żelewskiej (Wydawnictwo Bajka), ma podtytuł „(dzieła zebrane) tom 1”. I rzeczywiście jest to zbiór obrazkowych historyjek o przygodach czarownicy, które do dziś ukazują się na łamach „Świerszczyka”. Tego typu historyjki mają swoją tradycję w naszym kraju. Pamiętamy je ze szpalt peerelowskich pism dla dzieci i młodzieży - choćby Gucio i Cezar w „Misiu”. Wbrew pozorom nie jest to wcale forma łatwa. Nie pojawiają się w niej dymki, wszystko trzeba rozegrać posługując się prawie wyłącznie następstwem czasowym. "Gazetowość" tego wydawnictwa widoczna jest także w fabularnych nawiązaniach do kolejnych pór roku – książka nawet została według nich podzielona. Agnieszka Żelewska stawia na prostotę, korzysta z jak najmniejszej liczby rekwizytów, pokazuje scenki łatwe do zrozumienia, w których Irenka jest po prostu pomocną i miłą osobą chętnie korzystającą ze swoich czarodziejskich zdolności. Cenię tę pozycję, bo dzięki niej wytłumaczyłem dzieciom na czym polega kadrowanie w komiksie i jak za pomocą kadrów pokazuje się upływ czasu – to są przecież podstawy przed sięgnięciem po albumy bardziej skomplikowane, gdzie pojawiają się dymki i inne zabiegi charakterystyczne dla tego gatunku. Warto też dodać, że przeważnie autorka mieści swoje historie na czterech kadrach - i w książce zostały one zaprezentowane na rozkładówkach (jedna historyjka na dwóch stronach), co z pewnością przysłużyło się czytelności tego wydawnictwa.
Po tych dwóch omówionych krótko pozycjach mam taki ogólny wniosek, że tekst (scenariusz) ma w komiksie bardzo duże znaczenie i to nawet wtedy kiedy go nie ma.

/BW/





Pszczółka
tekst: Kirsten Hall
ilustracje: Isabelle Arsenault
tłum.: Marceli Szpak
Kultura Gniewu 2018

Czarownica Irenka
Agnieszka Żelewska
Wydawnictwo Bajka 2018

piątek, 14 września 2018

Chłopiec i natura ("Mówiący dąb", teksty: George Sand, ilustracje: Bożena Truchanowska)


Kiedy ja ostatnio opisałem na tym blogu jakąś starą książkę? Galopuję wciąż z nowościami, rzadko oglądam się na wydawnictwa z przeszłości – a przecież pisanie o retro-książkach było jednym z filarów, na których opierał się od początku blog „Co czytam Konstantemu i Matyldzie”! I nie jest tak, że czytam tylko nowości - tych książek nie pierwszej młodości pod względem daty wydania, ale często niezwykle młodych duchem jest wokół mnie bardzo dużo – odkąd zacząłem wrzucać zdjęcia na instagrama zauważyłem, że często po nie sięgam, pokazuję okładkę i zapisuję dwa zdania wrażeń z lektury. Ni mniej, ni więcej – po tej nieco zawoalowanej samokrytyce chciałbym wrócić do pisania na blogu o dawniejszych wydaniach, nieco już zapomnianych, przy czym (mówię od razu) na pewno nie będą to bryki z lektury i wyczerpujące teksty poświęcone wszystkiemu (np. każdemu opowiadaniu czy baśni, z których składa się zbiór).


Inauguruję ten cykl „Mówiącym dębem” George Sand. Podtytuł brzmi: opowiadania babuni.. Książka została wydana w 1962 roku przez Naszą Księgarnię, w tłumaczeniu Olgi Nowakowskiej z ilustracjami Bożeny Truchanowskiej i Wiesława Majchrzaka. Wzrokowo to typowy dla tamtych czasów zbiór opowieści – strony szczelnie pokryte tekstem i co jakiś czas, przykuwająca uwagę, całostronicowa ilustracja. To jeszcze nie te czasy, kiedy trzeba było kusić młodych czytelników do otwarcia książki wszechobecną ilustracją...


Nie będę tutaj wchodził zbyt głęboko w kwestie historycznoliterackie – napiszę tylko, że „Mówiący dąb” był pisany w latach 70. XIX wieku (1873) czyli w momencie kiedy w Polsce i Europie romantyzm przechodził w pozytywizm. Albo już przeszedł, chociaż powinniśmy pamiętać iż sztywne podziały w literaturze raczej rozmazują obraz zamiast go wyostrzać. A na dodatek we Francji było trochę inaczej niż w Polsce. Ale rozjaśniłem, nie ma co...  Utwory Sand w „Mówiącym dębie” są jednak właśnie trochę romantyczne i trochę pozytywistyczne – znajdziecie tu klimat tajemnicy, niejednokrotnie grozy podlany nienachalną fantastyką, ale też pochwałę pracy i wiele konkretnej, encyklopedycznej wiedzy o roślinach, zwierzętach czy geologii. Oczywiście niektórzy żachną się na nieco moralizatorski ton tych opowieści…


„Mówiący dąb” zawiera pięć opowiadań. Ja napiszę tylko o tym tytułowym. To historia chłopca imieniem Emmi, małego świniopasa, który pewnego dnia po prostu odchodzi ze służby. No dobrze może nie do końca dzieje się to „po prostu”... Chłopiec nie lubi świń, boi się ich, a one jego strach wyczuwają – w momencie gdy chce przegonić je przy użyciu witki od miejsca, w którym rosną smaczne byliny, zwierzęta atakują go i zapędzają na drzewo. Sand opisała to w taki sposób, że najpierw dowiadujemy się, że chłopak zniknął w tajemniczych okolicznościach, a dopiero potem odkrywamy co za tym zniknięciem stoi. A zaczyna się w ogóle do fragmentu o stojącym w pobliskim lesie dębie. W przeszłości zdarzało mu się przemawiać ludzkich głosem, co (według podań) nie skończyło się dobrze dla tych, do których przemawiał. Taki wstęp pozwala oczekiwać lekko mrocznej, gotyckiej, właśnie romantycznej w duchu historii – tymczasem zaskoczenie: jest to opowiadanie o szlachetności, pracy i wierze w ludzi, a przy tym dosyć wierny przegląd ówczesnego francuskiego społeczeństwa. Bez wątpienia pobrzmiewa w tym pisaniu duch Karola Dickensa.


Dlaczego warto sięgnąć po tę historię? Podam dwa powody. Pierwszy: bohaterowie. Oprócz głównego czyli Emmiego na uwagę zasługują postacie żebraczki Catiche i kmiecia Wincentego - oboje stają się mentorami chłopca, oczywiście realizują to na odmienne sposoby. Catiche to bohaterka tak ciekawa, że chętnie przeczytałbym o niej jakąś osobną historię. Drugi powód - sugestywny opis życia w lesie i jakbyśmy dzisiaj powiedzieli duża eko-świadomość Emmiego, która stała się jego życiowym drogowskazem. Tyle teraz wychodzi marnych książek o rąbaniu drzew, zwierzętach, życiu w zgodzie z naturą, podbitych coehlowskim coachingiem, że doprawdy opowiadanie Sand jawi się na tym tle jako propozycja świeża i ożywcza.

/BW/