piątek, 26 kwietnia 2019

Kolejny krąg wtajemniczenia ("Przyjaźń", tekst: Astrid Desbordes, ilustracje: Pauline Martin)


Kolejny etap poznawania przez Archibalda praw rządzących społecznością. Po przeżyciach w gronie rodzinnym, które śledziliśmy w "Miłości", "Mojej młodszej siostrze" i "Co mi powiedział tata" autorki Astrid Desbordes (tekst) i Pauline Martin (ilustracje) postanowiły pokazać jak główny bohater radzi sobie w kontaktach z osobami, z którymi nie łączą go więzy krwi. Probierzem jest znana szkolna sytuacja, kiedy do klasy przychodzi nowy uczeń. Było to już wałkowane wielokrotnie w najróżniejszych konfiguracjach, a jednak Astrid Desbordes znów udało się w kilkunastu zdaniach opowiedzieć to ciekawie i trochę inaczej niż zwykle.



Nowy kolega Sam początkowo wydaje się Archibaldowi trochę dziwny i irytujący, ponieważ wszystko robi inaczej. Ma inne spojrzenie na otaczający świat. Zamiast dostosować się do modelu, on ten model rozbija, pokazuje głównemu bohaterowi że zmiana nie tylko nie jest czymś złym, ale wręcz nie da się bez niej normalnie funkcjonować! 



Oczywiście mamy tutaj happyend, znajdujemy pochwałę różnorodności i tytułowej przyjaźni (w tekście nigdy nie pada to słowo!), ale dla mnie głównym przesłaniem tej książki jest pokazanie jak szybko zmiana, przed którą wiele osób naturalnie się broni, staje się nieodzowną częścią naszej codzienności - jak szybko ją akceptujemy i jak bardzo jest nam potrzebna. A młodzi czytelnicy dostają też istotną lekcję tolerancji pozbawioną przyciężkiego dydaktyzmu. Kolejna mądra książka Desbordes i Martin. Tłumaczył Paweł Łapiński.

/BW/

czwartek, 18 kwietnia 2019

Kto błądzi w lesie? ("Mój las" tekst i ilustracje: Melanie Rutten)


Jako dorosły czytelnik chciałbym wam w pierwszym zdaniu powiedzieć, że zdecydowanie jest to książka, której należy dać drugą szansę. Kiedy czytałem ją po raz pierwszy wydawała mi się niezwykle hermetyczna, a jej wielopoziomowa metaforyka utrudniała lekturę. Być może brało się to stąd, że zużywałem zbyt duże pokłady energii na rozszyfrowywanie kodu i niewiele zostawało jej już na banalne rozkoszowanie się fabułą? W każdym razie przy drugim czytaniu wszystko nagle zaczęło do siebie pasować.


Oto dziewczynka, której rodzice się rozwiedli, przed problemami w rodzinie ucieka do lasu. Staje się tam pozbawionym tożsamości Żołnierzem w hełmie i wchodzi w relacje z gadającymi zwierzętami, które w leśnych odstępach odtwarzają sytuacje z jej życia, niejako oswajając je, tłumacząc. Las symbolizuje tutaj wnętrze, świadomość dziewczynki i zmienia kolory w zależności od jej stanów emocjonalnych. Książka pokazuje w poetycki sposób (określenie poetycki wydaje mi się najbardziej odpowiednie) jak dziecko z rozbitego domu traumatycznie zmaga się z nową sytuacją. Melanie Rutten przetwarza traumę dziecka z rozbitego domu i przetwarza ją na często bolesne, ale też krzepiące i pozytywne obrazy, które podane zostają w anturażu znanym z bajkowego/baśniowego uniwersum. 


Nie czytałem innych książek Rutten wydanych przez Wytwórnię, ale z tego, co się zorientowałem to ich bohaterami były tylko zwierzęta, które tutaj schodzą trochę na drugi plan. Jest to jednak bardzo bogaty drugi plan. Zwierząt jest naprawdę dużo i każde ma swoją rolę do odegrania, a jakby tego było mało to jako pełnoprawni bohaterowie występują tu listek i księga. "Mój las" to w zasadzie picturebook, który oszczędnie dawkuje tekst (przekład Jacek Mulczyk-Skarżyński) bazując głównie na ilustracjach. Są to w mojej opinii ilustracje wspaniałe - zobaczcie jak na jednej stronie i na jednej na wpół abstrakcyjnej ilustracji Melanie Rutten udaje się pokazać czas miłości rodziców! I ta różnorodność i bogactwo. Kiedy dziewczynka bawi się w lesie dostajemy na dwóch stronach kilka zupełnie oddzielnych światów! Podoba mi się też kolorystyka tej książki, która udowadnia, że barwy najlepiej widać, kiedy dookoła nich zostanie trochę bieli...


Warto do powyższego dodać jedną istotną glosę, którą zasugerowałem w inicjalnym zdaniu - w "Moim lesie" łatwiej chyba zabłądzić czytelnikowi dorosłemu. Edukacja i doświadczenie każe nam interpretować te obrazy, szukać w nich rozwiązań, traktować jak łamigłówki.  Jednak dzieci podchodzą do tej fabuły zupełnie inaczej. To zapewne wynik tego, że autorka dobrze oddała meandry dziecięcej psychiki i zachowań - każdy kto jest rodzicem dobrze wie jak szybko dzieci potrafią zmieniać nastrój, jak z jednej opowieści płynnie przechodzą do innej, zupełnie z tą pierwszą niezwiązanej, jak łatwo powołują do życia różne postacie i wchodzą z nimi w interakcje, traktując jak istoty z krwi i kości. Dorośli te wspaniałe umiejętności zatracają i kryje się w tym niestety nieubłagalny fatalizm naszych ziemskich losów. I czytając  "Mój las" moim dzieciom zrozumiałem jak wielkim ułatwieniem jest nie musieć skupiać się na interpretacji i po prostu dać się ponieść kolejnym przedstawianym zdarzeniom. Dzieci potrafią to doskonale.

/BW/



piątek, 5 kwietnia 2019

Disney na różne sposoby ("Jeremi Przybora małoletnim i stuletnim", "Dawno, dawno temu...we śnie. Mroczna baśń", "Świat obok świata. Mroczna baśń" napisała: Liz Braswell)


Czy Disney ma w sobie jeszcze jakiś czar? To słowo, czołówka z wróżką, zamkiem z gwiazdkami i muzyką, które kiedy byłem dzieckiem kojarzyły się z wyobraźnią, przygodą i emocjami?

Zapomnijmy na chwilę o działaniach tej wytwórni (dziś korporacji), które obserwujemy obecnie i przypomnijmy sobie, że odpowiadała za wiele kultowych animacji pełnometrażowych, które stanowiły wariacje na temat klasycznych baśni. Jest to spuścizna, której wartość nie podlega dyskusji i do niej właśnie nawiązywać będzie poniższa recenzja. Bo trzeba zwrócić uwagę, że jeżeli dostajemy powieść, która stanowi przetworzenie baśni o śpiącej królewnie to stanowi ona przetworzenie tej baśni w ujęciu Disneya (a nie np. braci Grimm) czyli filmu z 1959 pt. "Sleeping Beauty". Warto sobie to na wstępie uświadomić, wtedy łatwiej przyjdzie nam np. znieść postać Aurory-Różyczki, która walczy głównie ze swoim disneyowskim emploi słodkiej idiotki, a nie z kreacją, którą obserwowaliśmy na stronach spisanych przez Wilhelma i Jakuba.



Zacznijmy jednak od książki "Jeremi Przybora małoletnim i stuletnim". Pozycję tę odbieram jako szalone pokłosie lat 90., najntinsowego zachłyśnięcia się wolnością i jej symbolami (zaliczam do nich animacje Disneya). Coś co dzisiaj kojarzy się z odcinaniem kuponów i próbą zbicia dodatkowej kasy (bo tak przeważnie działają książki napisane na podstawie scenariusza filmowego) wtedy "młodości potrząsało kwiatem". I wziął się za to sam Przybora! Legendarny współtwórca Kabaretu Starszych Panów i prawdziwy mistrz słowa. Czy dzisiaj ktoś z takim talentem dałby się namówić do firmowania własnym nazwiskiem projektu pt. "Streszczenie najważniejszych disneyowskich animacji" (a raczej "zrelacjonowanie", bo tak zostało nazwane to w książce). Z tym właśnie mamy tutaj do czynienia i to do tego stopnia, że Przybora chwilami nawet nie dba o ciągłość tekstu, żeby kolejne zdania z siebie wynikały - przyrzekam, że to wygląda tak jakby opisywał to, co widzi na ekranie! Walka była więc nierówna i niestety nie mogę powiedzieć, że Przybora ją wygrał. Jednak nie mogę także powiedzieć z całą pewnością, że poległ. Znać w tych tekstach rękę mistrza. W tłumaczeniu piosenek (no przecież!), w używaniu słów rzadkich i nowatorskich. Pojawia się też sporo humoru i nawiązań do teraźniejszości, także z pewnością warto z niektórymi tekstami się zapoznać. Swoją drogą lektura tego tomu uzmysłowiła mi, że np. w takim "Robin Hoodzie" występowały zwierzęta i długo nie rozumiałem o co chodzi z nosorożcami... Ilustracje - cóż... disneyowskie, a wiadomo, że one w książkach prawie zawsze wyglądają słabo. Książka jest też dosyć ciężka - ma twardą oprawę i kredowe strony.


O ile jednak książka Przybory to swego rodzaju pamiątka okresu transformacji, tak powieści Liz Braswell to jak najbardziej współczesne reprezentacje literatury young adult, które podobno na Zachodzie biją rekordy popularności. Nakładem wydawnictwa Emgont ukazały się jak dotąd dwie powieści tej brytyjskiej autorki - "Dawno, dawno temu... we śnie. Mroczna baśń" (nawiązująca do fabuły "Sleeping Beauty" z 1959) i "Świat obok świata. Mroczna baśń" (wykorzystująca motywy z "Little Mermaid" z 1989). Pierwsza myśl to deklarowana na wstępie "mroczność" tych powieści - klimat okładek, postarzane strony i jeszcze te dopiski w tytułach. Jednym słowem - trzeba się bać, bo będzie z dreszczykiem i generalnie raczej niewesoło. Mam wrażenie, że ten klimat nie przysłużył się fabułom. 

W obu książkach tematem głównym jest konflikt młodej bohaterki z jej negatywną mentorką jeśli tak można rzec, ale też poniekąd z resztą postaci. Wyraźne są akcenty feministyczne, to są historie zbudowane na wychodzeniu dziewczyn/kobiet ze swoich standardowych ról i zachowań, pokazują jak buduje się indywidualność bohaterek, jak wzrasta ich świadomość świata, rządzących nim praw i statusu kobiety. Jest to ideologicznie kierunek jak najbardziej słuszny i na czasie - niestety jego realizacja pozostawia, jak dla mnie, wiele do życzenia. Tak jak wspomniałem wyżej - deklarowany mroczny klimat sprawił, że historie te są niezwykle ciężkie, wypełnione dętymi dialogami i niezbyt łatwe w lekturze. Odniosę się do "Dawno, dawno temu... we śnie". 

Pamiętamy mniej więcej jak to wyglądało u Grimmów: prezenty wróżek, jedna niezaproszona, chęć zemsty, królewna, wrzeciono, sen, pocałunek królewicza i przebudzenie. Braswell postanowiła wrzucić to wszystko do blendera i nacisnąć przycisk start. W wyniku tego królewna się nie budzi, egzystuje we śnie, a władzę nad nią sprawuje owa nie zaproszona, zła wróżka Diabolina. Swoją drogą na początku mamy nie wiedzieć, że jest zła i w tym przypadku jej imię traktuję jako przykry spojler. Śpią więc wszyscy, a śpiąc siedzą w zamku - wreszcie królewna zaczyna coś podejrzewać, ucieka i rozpoczyna się jej żmudna podróż ku osiągnięciu samoświadomości. 

Przede wszystkim język tej książki jest nie do zniesienia. Nie wiem czy to wina tłumaczenia - pojawia się tutaj tyle banalnych stwierdzeń, zdania typu "Aurora Różyczka poczuła, jak z jej oczu bezgłośnie płynie niekończący się potok łez" padają cały czas. Do tego nadużywanie wielokropków i wielkich liter - lektura to droga przez mękę, trudno wgryźć się w fabułę. Sam pomysł na tę książkę nie był moim zdaniem zły , ale został on niemożebnie rozwleczony (całość ma ponad 350 stron!). Czytając finałowe starcie Aurory z Diaboliną prosiłem tylko, żeby już się ono skończyło. Jeżeli targetem tej powieści miały być zbuntowane nastolatki to uważam, że będzie im trudno przebić się przez formę. Nie tylko zamek z baśni pokryty został grubymi, ostrymi pnączami, ale podobne zielska porosły świat przedstawiony powieści Liz Braswell. Nie wiem ilu czytelniczkom czy czytelnikom będzie się chciało te pnącza zrywać.

/BW/

środa, 3 kwietnia 2019

Tajemnice zasypanego domu ("Widmo z Głogowego Wzgórza", napisał: Edward Fenton, ilustracje: Zbigniew Piotrowski)


Zgrabna, oldskulowa przygodówka rozgrywająca się pod Nowym Jorkiem, która się dobrze zestarzała. Gdyby nie fakt, że jedna z bohaterek zaczytuje się "Wichrowymi Wzgórzami" i romantyczną poezją trudno byłoby się domyślić, że akcja dzieje się w latach 50. XX wieku. Dwunastoletni James przyjeżdża na weekend do nowo kupionego domu Wuja Olivera (autora książek dla dzieci, których głównym bohaterem jest Hal Sterling) i cioci Klary, a przede wszystkim do ich dzieci, a swoich kuzynów Obiego, Amandy i Dzidzi. Weekendowy wyjazd trochę się przedłuża z powodu obfitych opadów śniegu oraz dziwnych zdarzeń, które na pierwszy rzut oka trudno wyjaśnić... W kwestii fabuły trudno powiedzieć coś więcej, żeby nie spojlerować.



Edward Fenton potrafi sprawnie i ciekawie prowadzić tę historię a dodatkowo wciąż zmieniać jej klimat - zaczyna się jak opowieść familijna, potem przeradza się w fabułę z dreszczykiem, następnie w tak obecnie lubianą, powieścią detektywistyczną z dziećmi w rolach głównych. W powieści znajdziemy galerię ciekawych bohaterów na czele ze zrzędliwą gosposią panią MacMinnes i małą kuzynką Dzidzią, ważna rola przypada także psom - grubej jamniczce Zyglindzie i Maggie, na wpół dzikiej i kudłatej rezydentce posiadłości.




Czyta się świetnie także dlatego, że tłumaczyła Irena Tuwim i wciąż jest to językowo piękne, mimo pojawiania się tu i ówdzie archaicznych (ale jakże malowniczych) słów typu: rozrękawiczniona. Książka daje nadzieję na ciąg dalszy i Fenton go nawet napisał - niestety nie został przełożony na polski. Ponieważ jest to seria "Mistrzowie ilustracji" (by the way: może warto byłoby przemianować ją na "Mistrzowie słowa i ilustracji") uwagę zwracają grafiki Zbigniewa Piotrowskiego, który rzeczywiście potrafi wyczarować kształt z każdej czarnej linii.


/BW/

Jeżeli spodobało ci się to, co napisałem i chcesz mi pomóc w utrzymaniu tego miejsca na powierzchni blogosfery klikaj i kupuj za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych. Dziękuję:)