wtorek, 21 maja 2019

Nie dla dzbanów (Ariol "Co gryzię muchę S.?", tekst: Emmanuel Guibert, rysunki: Marc Boutavant)



W przypadku Ariola ciężko jest oceniać kolejne tomy w kategoriach lepszy bądź gorszy. Za każdym razem dostajemy bowiem to, do czego - jako fani i wierni czytelnicy - jesteśmy przyzwyczajeni czyli zbiór krótkich historyjek utrzymanych w zróżnicowanym klimacie. Przede wszystkim humorystycznym, ale nie tylko. Jest tutaj mnóstwo celnych, życiowych obserwacji z kategorii "dające do myślenia". Choćby "Ariol broni świętego Mikołaja", w którym osiołek pomaga zachować pracę mężczyźnie, który w galerii handlowej rozdaje ulotki w przebraniu Mikołaja, albo jakże wymowny "Przytulas", w którym prztyczka w nos dostają zarówno zabiegani dorośli, jak i przyzwyczajone do konsumpcji dzieci.



Piąty wydany w Polsce tom ma w tytule pytanie. Odpowiedź na nie jest jednak całkiem łatwa dla tych, którzy czytali poprzednie części komiksu Guiberta i Boutavanta. Mucha Scysja to zakochana w Ariolu prymuska, którą wszyscy traktują z lekceważeniem. Taki żeński odpowiednik mikołajkowego Annaniasza. Tym razem dostajemy większą ilość informacji o tej dziewczynce, zaglądamy nawet do jej pokoju (na ścianie ma plakat z osiołkiem idącym po pustyni!). Scysja pojawia się w dwóch historyjkach - "Jeszcze jeden referat" opowiada o przygotowywaniu przez nią wspólnie z Ariolem i Ramonem referacie. Oczywiście prymuska zgadza się pomóc ponieważ chce się zbliżyć do Ariola. W tej historii Scysja nie wychodzi jednak poza znany z poprzednich części wizerunek. Inaczej jest w wieńczącym tom "Dzięki, Scysjo", z którego dowiadujemy się że ojciec muchy to miejscowy okulista, który bada Ariola i właśnie w związku z kontrolną wizytą osiołek ma do swojej koleżanki mało etyczną prośbę...



Co poza tym? Tradycyjnie już znajdujemy kilka historyjek ze wspólnego pobytu Ramona i Ariola nad morzem u dziadków (lekko slapstikowe "Wszystko gra", "Ramono i słowopoli", "Dzień targowy w Nibyzdrojach") i kilka o ich wspólnych wygłupach w czasie szkolnym  ("W lesie Kukuła", "Tatuaż na uchu", "Po deszczu przychodzi pogoda"). Do lubianych przez nas opowiastek osnutych wokół podróży samochodem z rodzicami dołącza zabawna "Zagadka". Jest też "Rika", gdzie Ariol spotyka swoją dawną, młodą i atrakcyjną, nianię i przeżywa pierwszą, może jeszcze w pełni nie uświadomioną, fascynację kobietą.



Na koniec dwa szczegóły zauważone w tłumaczeniu. Pierwszy: Tomasz Swoboda wykorzystał w jednym z dialogów modne ostatnio słowo "dzban" (wybrane młodzieżowym słowem roku 2018). Drugi: Ariol znajduje w cienistym lesie pod paprociami grzyby, które ojciec Ramona nazywa kaniami. Kanie jednak rosną raczej w słonecznych miejscach, na łąkach na przykład. Ciekawe jaki gatunek grzyba pojawił się we francuskim oryginale? Kania to również grzyb bardzo często mylony ze śmiertelnie trującym muchomorem sromotnikowym.

Wybierając lekturę Ariola na pewno się jednak nie zatrujecie. Nie bądźcie dzbany - czytajcie komiks o osiołku!


/BW/

piątek, 17 maja 2019

Opowieść w rytmie afrobeat ("Tańcz, Córko Księżyca!", tekst: Kouam Tawa, ilustracje: Fred Sochard)



Czytanie tej książki jest niezwykłym doświadczeniem. Brakuje mi w ten sposób napisanych tekstów przeznaczonych dla młodszych czytelników. 

Jest to opowieść o starej kobiecie z afrykańskiej wioski o imieniu Córka Księżyca, która niegdyś była najlepszą i najpiękniejszą tancerką, ale nie zaznała szczęścia w miłości dlatego że była zbyt doskonała w tym, co robi. Nie brzmi to może pozytywnie, ale ten tekst jest pozytywny ze wszech miar, buzuje podskórną energią, radością życia, a jednocześnie niesie refleksje o nieuchronności człowieczego losu.





Posiada też swój rytm, czytelny, wyczuwalny, wyraźny. To jest poezja, oparta na powtórzeniach i paralelach. Na początku wchodzi się w wiersz trochę ciężko, jakbyśmy byli wchodzącą pod górę starą kobietą. Ale tylko na początku. Już po chwili mamy wrażenie jakbyśmy nigdy w inny sposób nie czytali. Wersy zaczynają buzować we krwi niczym napar z hibiskusa, a wspólna wieczorna lektura zamienia się w pieśń. Nie powstydziłby się jej twórca afrobeatu Fela Kuti. 
Czytając miałem wrażenie docierania do spraw ostatecznych, bo też jest to opowieść totalna. O przeszłości, teraźniejszości i przyszłości kobiety, wioski, przyrody i świata. 

Autor tego pięknego tekstu Kouam Tawa jest kameruńskim poetą, dramaturgiem i autorem książek dla młodszych czytelników. Ilustrator Fred Sochard to Francuz, który dobrze oddał klimat opowieści inspirując się afrykańską sztuką. Tłumaczyła niezastąpiona Katarzyna Skalska.

Porywająca historia. W pewnym sensie smutna, w innym radosna. Niezwykła.

/BW/

czwartek, 16 maja 2019

W krainie zgrabnych rymów ("Historia zwierzaka z wieszaka", tekst: Dorota Gellner, ilustracje: Beata Zdęba, "Głodomorek", test: Dorota Gellner, ilustracje: Piotr Rychel)


Lubię rymy Doroty Gellner. Moje dzieci je lubią. "Zamkowe bajeczki", "Zaczarowany most", "Portrety" - każda z tych książek trafiła na stałe na naszą listę książek na każdą okazję. Takich, po które sięgamy kiedy uchodzi z nas wena wybierania. Matylda nauczyła się wielu tych tekstów na pamięć. Często bierze książkę i robi nam czytanie, chociaż czytać jeszcze sama nie potrafi.


Dlatego dobrze, że Dorota Gellner wciąż pisze i dostajemy nowe jej teksty. Ostatnio Wydawnictwo Bajka wydało "Głodomorka" i "Historię zwierzaka z wieszaka". Ten drugi ukazał się w świetnej serii bajkowych kartonówek - dla mnie od początku ukazywania jest ona gwarantem znalezienia zgrabnych rymów. Z ilustracjami - zależy od gustu, ale też przeważnie są dobre. Szkoda, że ta seria nie jest tak popularna i znana przez dzieci jak niektóre z tych, które leżą w supermarketach i salonikach prasowych... 



"Historia zwierzaka z wieszaka" to krótki wierszyk o tym jak pewien zwierz został wzięty za innego zwierza - nie będę zdradzał szczegółów, ale wiele wyjaśnia już okładka autorstwa Beaty Zdęby, która stworzyła także wszystkie ilustracje w środku. 



"Głodomorek" to książka trochę podobna do "Zamkowych bajeczek". Zawiera krótkie, rymowane prózki o interakcjach tytułowego Głodomorka z różnymi osobami lub przedmiotami. Czyta się je dobrze, chociaż moim zdaniem są mniej udane od tych "zamkowych". Zawierają dużo zdrobnień, które mi się w wierszach dla dzieci niezbyt podobają (cóż na to poradzę?). Jeszcze w małych ilościach, ma zasadzie wyjątku - ale tutaj jest ich naprawdę bardzo dużo.  Z drugiej strony tytuł tej książeczki jest przecież zdrobnieniem, a rymowanie do "głodomora" z pewnością byłoby mniej kreatywne. Nie jestem też fanem ilustracji Piotra Rychela, o czym zresztą już kiedyś wspominałem.

Podsumować mogę jednak tylko jednym zdaniem: czytajcie wiersze Doroty Gellner.

/BW/

środa, 15 maja 2019

Przewodnik inkrustowany narracją ("Nad Śnieżnymi Kotłami", napisał: Krzysztof Koziołek)


Tak, to dalej jest blog o literaturze dla dzieci. Jednak jak być może niektórzy pamiętają, pojawiały się tutaj w przeszłości szklarsporębskie wpisy wokół kultowej książki mojego dzieciństwa a mianowicie "Wilków na granicy" Aleksandra Wiącka i Jerzego Ruszczyńskiego. O ile jednak tamtą propagandową powieść z lat 70. można od biedy traktować jako przygodówkę dla młodzieży, tak "Nad Śnieżnymi Kotłami" Krzysztofa Koziołka takim mianem określić nie sposób. To jest proszę państwa retro kryminał napisany przez miłośnika miasteczka w Sudetach. Powieść rozgrywa się w moim rodzinnym mieście, a śledzenie obecności Szklarskiej Poręby w książkach (i popkulturze) to jedna z moich pasji, którą nawet podaję w cv;) Nie mogłem więc pominąć milczeniem pierwszej powieści, której akcja w całości rozgrywa się na terenie Szklarskiej, a raczej Schreiberhau. Od razu powiem też, że według mnie to nie jest dobra książka, chociaż jej lekturę chwilami mógłbym określić mianem podróży sentymentalnej.


Krzysztof  Koziołek do pisania swojej powieści rozgrywającej się w przedwojennej Szklarskiej Porębie podszedł bardzo drobiazgowo. Samodzielnie zgromadził mnóstwo materiału, rozmawiał z lokalnymi znawcami tematu (ich nazwiska zostały wymienione w posłowiu), w mediach społecznościowych pojawiły się ogłoszenia, w których prosił o wszelką pomoc. Do researchu zatem się przyłożył. Nawet aż za bardzo. Ale po kolei.

Nietrudno przypomnieć sobie kiedy zaczęła się w Polsce moda na rerto kryminał. Rozpoczął ją Marek Krajewski i pamiętam dobrze czytaną przeze mnie w roku 2000 powieść "Śmierć w Breslau" (ukazała się w 1999 roku). Pojawienie się wtedy takiej literatury odbierałem jako swego rodzaju "powrót pamięci". Wszak w okresie PRL-u niemieckie ślady na Ziemiach Odzyskanych starannie zacierano ("Wilki na granicy" są zresztą znamiennym przykładem). Pod koniec lat 90. nadszedł jednak czas, że chcieliśmy wiedzieć, gdzie mieszkamy, chcieliśmy dowodów, że kraina ta nie była ziemią bez przeszłości, w tych miastach i miasteczkach toczyło się ciekawe życie. Niemieckość Dolnego Śląska na stałe wkroczyła więc do polskiej literatury popularnej. A wracając do Krajewskiego - Eberhardt Mock rozwiązywał swoje sprawy w przedwojennym Wrocławiu, ale oprócz kryminalnej intrygi czytelnik dostawał dużo szczegółów o topografii ówczesnego Breslau, w detektywie znajdował miłośnika dobrego jedzenia a świat (szczególnie wyższych sfer) okazywał się przeżarty dewiacją i patologią. Jakże mocno ta ścieżka odcisnęła się w świadomości pisarzy tworzących retro kryminały! 

Widać to właśnie po napisanej (już!) 20 lat po "Śmierci w Breslau" powieści "Nad Śnieżnymi Kotłami". Zielonogórski autor jest uczniem Krajewskiego, jednak uczniem trochę nieuważnym. W rezultacie zamiast Mocka w Schreiberhau, dostaliśmy krajewszczyznę w krzywym zwierciadle.

Krzysztof  Koziołek chciał zastosować przepis na retro kryminał opracowany przez Wrocławianina, ale pomieszał proporcje. Przede wszystkim zachłysnął się zgromadzonym materiałem faktograficznym. Niestety to nie jest dobre dla żadnej powieści popularnej. Za dużo tutaj topografii i czysto encyklopedycznych faktów. Dla mnie stanowiły one swego rodzaju powtórkę i przyczynek do osobistej nostalgii, ale dla przeciętnego czytelnika będą nudziarstwem. Biorąc do ręki kryminał chcemy przeczytać kryminał a nie przewodnik turystyczny. To szybko robi się męczące, że Habicht musi pójść do każdego przedwojennego pensjonatu, odwiedzić (choćby przypadkowo) każdą przedwojenną  atrakcję, trafić w każde bardziej rozpoznawalne miejsce w Schreiberhau. A przy okazji za każdym razem musimy się dowiedzieć ile pokoi ma hotel, kiedy został zbudowany, ile kosztował nocleg i dziesiątek jeszcze mało istotnych szczegółów. Kryminał powinien przecież przede wszystkim przyciągać fabułą czyli interesującym dochodzeniem do odpowiedzi na pytanie: kto zabił? A tutaj nawet jak Habicht śledzi dwóch ważnych dla sprawy mężczyzn w pobliżu kamieniołomu to znajduje się miejsce na kilka dodatkowych informacji o tymże kamieniołomie:


"Podszedł jeszcze bliżej, chcąc podsłuchać, o czym mężczyźni rozmawiają, ale uniemożliwiał to hałas powodowany przez kilku robotników krzątających się wokół wielkiego bloku, którego wysokość przekraczała osiem metrów. Ważył trzydzieści ton i był jednym z wielu, jakie zakład dostarczał do Norymbergii, gdzie wykorzystywano je do budowy Hali Kongresowej mogącej pomieścić pięćdziesiąt tysięcy widzów".


A skoro już jest to przewodnik inkrustowany narracją to może warto było dołączyć gdzieś z tyłu mapkę z zaznaczonymi miejscami, które odwiedził asystent kryminalny?

Potrafię sobie jednak wyobrazić sytuację, że gdyby pomiędzy tą przewodnikową wiedzą ukryta była ciekawa historia to być może dałoby się wszystko razem jakoś przełknąć. Niestety - autor tak skupił się na opisie przeszłości Schreiberhau, że o reszcie zupełnie zapomniał.

Spójrzmy na głównego bohatera. Anton Habicht stanowi prowincjonalny cień Eberhardta Mocka, który nie był przecież bohaterem doskonałym, a jednak się go lubiło, wzbudzał szacunek a jego poczynania pokazywały, że mamy do czynienia z człowiekiem inteligentnym. Trudno mieć podobną opinie o Habichcie. Asystent kryminalny ze Schreiberhau to policjant niezbyt rozgarnięty myślący tylko o jedzeniu i spółkowaniu z żoną Frydą, na dodatek jest podatnym na korupcję seksistą i antysemitą, który swoich rozmówców zawsze traktuje z buta. Rozumiem polemikę z wzorcem Sherlocka Holmesa, ale przecież rozwiązanie zagadki kryminalnej nie jest proste niczym napchanie brzucha sznyclem! Habicht to sfrustrowany krzykacz z kompleksami, którego jedynymi metodami dochodzeniowymi jest zastraszanie. Niestety ale Koziołek utrwala jego postacią wizerunek ubermenscha, stereotypowego Niemca, któremu wszystko się należy, a jak nie to postraszy albo pobije, który nie może czekać, musi zostać wysłuchany od razu, wciąż blefuje i nie grzeszy inteligencją. Gdzieś tam pada, że policjant Dresler był jego przyjacielem, ale z przebiegu akcji nijak to nie wynika. Za to pojawiają się w opisie postaci Habichta naprawdę toporne czy wręcz szkodliwe ksenofobiczne klisze. Choćby taka: 


"Jeszcze nie tak dawno było o wiele łatwiej. Wystarczyło pójść do Żyda i można było robić geszefty. A teraz? - zamyślił się. - Gdzie ja znajdę Żyda z pieniędzmi? Porobiło się na tym świecie...
- Nie podoba się panu polityka naszego rządu w kwestii wszarzy? - Habicht spojrzał groźnie na Hertzoga".


Habicht niestety nie zaskakuje czytelnika żadną głębszą refleksją - nie przeszkadza mu np. że jakiś psychol kroi niepełnosprawne dzieci, jedyne co ma do powiedzenia to zarzut operowania poza terenem szpitala. To zadziwiające, że w ogóle rozwiązał tę sprawę...

Pozostali bohaterowie stanowią w tej powieści tło. Są kartonowi, a raczej drewniani jak sylwetki przedstawione na słynnych drogowskazach Helmuta Benny. Przemykają przed oczyma czytelnika katalogiem niemieckich nazwisk, ale żadnego nie sposób dłużej zapamiętać, nawet mimo tego że niektórzy z nich istnieli naprawdę (Bolsche). Trochę więcej czasu na kartach powieści spędza szef Habichta, niejaki Sombrowski - jest jednak jeszcze bardziej antypatyczny niż główny bohater.

Mimo tak wielu informacji o przedwojennej Szklarskiej brakuje mi tutaj także czegoś, co w kryminałach powinno być obecne zawsze - klimatu noir, nastroju, ciężkiej atmosfery, syndromów końca świata. Szczególnie te ostatnie były na wyciągnięcie pióra - wszak Koziołek rozgrywa swój kryminał w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku, tuż przed wybuchem II wojny światowej. Załatwia to jednak kilkoma lakonicznymi wzmiankami. Zupełnie nie czuje się tutaj klimatu zagrożenia, czegoś co rozumie każdy kto obejrzał "Kabaret" czy serial "Babylon Berlin", gdzie społeczeństwo niemieckie u progu największej z wojen wcale nie składało się tylko z nazistów wymachujących seig heil. Zresztą nazistów, jako takich też tutaj nie ma (chociaż Habicht należy do NSDAP), a jednak świat ten został zbudowany jako jednostronnie nazistowski właśnie. 

Rozwiązania intrygi rzecz jasna zdradzał nie będę - jednak dochodzenie do niego jest tak zagmatwane i nudne, że trudno nawet tutaj zachęcić jakimś bardziej pożywnym spojlerem. W każdym razie na końcu autor umieścił wszystko to czego zwykle spodziewamy się po nazistach w popkulturze - a więc eksperymenty medyczne i próby opracowania nowej broni.

Na koniec chciałbym jeszcze napisać, że w bardzo dziwny sposób autor stosuje onomastykę niemiecką na zmianę z polską. Jedne nazwy są po niemiecku (miejscowości, ulice), inne po polsku (pensjonatów), niemieckiej zielarce Theodorze Hirthe każe cytować "Romantyczność" Mickiewicza (chociaż chyba wolałaby cytować Goethego?), Wilhelm Bölsche zostaje Wilhelmem Bölsze, a Ducha Gór, którego Niemcy zwali Rubenzahlem, a Polacy zgrabnie przełożyli jako Rzepióra wciąż określa się tutaj Liczyrzepą. Przecież miano to powstało po II wojnie na fali rugowania pozostałości niemieckich i w opinii historyków i językoznawców zostało utworzone błędnie! A przede wszystkim jest mało urodziwe językowo i okropnie przaśne.

Wspomniany Wilhelm Bolsche, biolog i pisarz z kolonii artystycznej, która działała w Schreiberhau przed wojną nie doczekał pierwszego dnia wojny. Popełnił samobójstwo 30 sierpnia 1939 i Krzysztof Koziołek ten historyczny fakt wkomponowuje w świat przedstawiony swojej powieści. Kto wie czy czytając o niemieckiej przeszłości Szklarskiej Poręby i widząc datę śmierci Bolschego nie zdecydował o umieszczeniu akcji akurat w takim a nie innym czasie? Jakkolwiek by nie było obawiam się, że Anton Habicht nie zostanie popkulturową gwiazdą Szklarskiej tak jak niegdyś Mock we Wrocławiu. Wypada czekać na kolejne próby. Miejmy nadzieję, że krócej niż 50 lat.

/BW/