czwartek, 28 listopada 2019

#mniejniz2000znaków "Lodorosty i bluszczary" (wiersze: Jerzy Ficowski, ilustracje: Gosia Herba, Wolno 2017)



„Lodorosty i bluszczary” to obszerny wybór wierszy dla dzieci autorstwa Jerzego Ficowskiego. Ukazał się w roku 2017, ale przy obecnym tempie pojawiania się premier wydawniczych łatwo przepuścić coś ciekawego. Tym bardziej jeśli ukazuje się w mniejszym wydawnictwie. Ficowski wiadomo - znawca kultury cygańskiej, odkrywca Papuszy. Ale też poeta. Dla dorosłych i dzieci. Pięknie pisał. Zbiór wydany przez Wolno jest szkatułą pełną poetyckich klejnotów. Eleganckie rymy, pomysłowe metafory. Świat tych wierszy chyba już nie istnieje. Świat bezpośredniego kontaktu z przyrodą, zadziwienia jej skarbami. Bohaterami wielu wierszy są dzieci, którym Ficowski przysłuchuje się z zainteresowaniem i szacunkiem. Są też oczywiście akcenty z kultury jakże dobrze znanej autorowi - choćby w "Cygańskim wierszyku", który przypomina kto słynął niegdyś z wyrobu garnków i patelni... Książka ułożona została według pór roku i ten rytm natury, niespieszny a jednak nieubłagany i niezmienny nadaje zbiorowi kształt. Wiersze mimo iż niedzisiejsze, nie są jednak nasycone ludowością czy gwarą jak na ten przykład teksty Porazińskiej. Za to napisane zostały piękną polszczyzną, a ilustracje Gosi Herby nie przytłaczają ich, ale akcentują i pozwalają wybrzmieć. Pięknie pisał dla dzieci Jerzy Ficowski, a wydawnictwo Wolno pięknie wydało tę książkę. Gdybym jej jeszcze nie miał chciałbym ją dostać w prezencie. Z każdej okazji.

/BW/ 


poniedziałek, 25 listopada 2019

#mniejniz2000znakow "Pomylony narzeczony" (tekst: Marcin Szczygielski, ilustracje: Magda Wosik, Wydawnictwo Bajka 2019)

Z okazji zbliżającego się Mikołaja i  Gwiazdki, jak również z okazji tego, że mam w zanadrzu sporo ciekawych, nieopisanych na blogu książek inicjuję przedświąteczny cykl #mniejniz2000znakow. W najbliższym czasie będę wrzucał krótkie recenzje nowych książek, dobrze nadających się na prezenty, ale też do czytania (co nie zawsze jest jednoznaczne:)

Na początek...




Do lektury „Pomylonego narzeczonego” z pewnością nie trzeba zachęcać fanów serii. Zatem dalsze słowa będą skierowane głównie do tych, którzy nie znają przygód Mai. Po nieco słabszej „Bez piątej klepki”, w tomie piątym Marcin Szczygielski wraca do formy. W poprzednim tomie można było narzekać na brak akcji – tutaj utyskiwać na to nie sposób! Oj, ile się tu dzieje! Porwanie plus podróż w czasie a wszystko przy udziale stworów i bożków wziętych ze słowiańskiej mitologii. Marcin Szczygielski potrafi pisać ciekawie, z humorem i wplatać w fabułę popkulturowe i polityczne aluzje. Udowadnia to w „Pomylonym narzeczonym”. 
Dwie rzeczy trochę mi przeszkadzały. Duża liczba słowiańskich bohaterów spowodowała, że niektórzy pojawiali się na moment, by po kilku stronach zniknąć. Nie starczyło miejsca autorowi, żeby ich literacko wykorzystać. A ucierpieli na tym sztandarowi bohaterowie serii tacy jak ciabcia, Monterowa, kot czy Nina, którzy wystąpili tylko na początku i na końcu. I druga rzecz to skłonność do cliffhangerów, która z tomu na tom narasta. Tutaj w zasadzie nie dowiadujemy się jakie były losy tytułowego narzeczonego. Czy dowiemy się w kolejnym tomie? Spieszę też donieść, że wizja zakończenia głównego wątku podjętego w tomie pierwszym, która to wizja była całkiem widoczna w tomie trzecim, w tomie piątym jakby się oddalała. Mnie to cieszy, bo znaczy, że będziemy regularnie spotykać się z bohaterkami. Podsumowując: jeżeli chcecie, aby wasze dziecko przeczytało nowoczesną (i alternatywną do Kraszewskiego) opowieść o poszukiwaniu kwiatu paproci to podarujcie mu tę książkę. A jeżeli nie zna serii o Mai, ciabci i Monterowej to najlepiej sprawcie mu całą serię. Nie zmarnujecie tych pieniędzy, tak jak Maja nie zmarnowała swojego jedynego życzenia.

/BW/



piątek, 15 listopada 2019

Dziewczynka w pogoni za przygodą ("Claudette. Strzeżcie się, Olbrzymy!", "Claudette. Strzeżcie się, Smoki!", rysunki: Rafael Rosado, scenariusz: Jorge Aguirre, Wydawnictwo Jaguar 2019)


Komiks o przygodach trójki dzieci w świecie wzorowanym na średniowieczu. Fantasy (smoki, olbrzymy, władca rzeki) zaprawione humorem i baśniową konwencją (wiedźma na jabłoni). Przyznaję, że ten koktajl dał całkiem pozytywne rezultaty.


Bohaterów jest trzech i od razu napiszę, że tytułowa Claudette, która chce być wojownikiem, pokonywać różnorakie kreatury i jest "twarzą" tej serii była dla mnie najmniej interesująca. Jakże oczywista jest jej ślepa determinacja w stawaniu do walki! To machanie drewnianym mieczykiem (posiadającym jednak pewną moc)! Owszem - działania tej postaci stanowią siłę napędową fabuły, bo gdyby nie ona wszyscy siedzieliby za murami Mont Petit Pierre. To Claudette wyciąga swojego brata Gastona i szkoloną na księżniczkę Marie na straceńcze wyprawy. Jednak to oni są postaciami o wiele ciekawszymi. Gaston, młodszy braciszek to niesamowity talent kulinarny, a Marie balansuje między akceptacją tresury na księżniczkę a zaprzeczaniem temu faktowi. Galerię postaci uzupełnia ojciec Augustine (kowal, który stracił nogi w walce ze smoczycą Azrą Straszliwą), pomocnik kowalski Zubair (dopakowany Saracen) i czarny charakter mag Grombach.



"Claudette" to bez wątpienia historia fantasy i to wcale nie taka okrojona na potrzeby młodszego czytelnika, ale chętnie korzystająca z wszystkich dobrodziejstw gatunku. Przy tym, chociaż dużo tutaj starć z istotami fantastycznymi i prawdziwymi, to komiks nie ocieka krwią i bez obaw można go dać dziecku do czytania. Trochę mi ta kreska i historia przypomniała dawną komiksową miłość czyli przygody Hugo i Biskota, aczkolwiek fabuły Bedu skierowane były jednak do trochę starszych czytelników. Przyznaję, że nie miałem w stosunku do tego komiksu jakichś specjalnych oczekiwań i zostałem pozytywnie zaskoczony. Sporo akcji i pomysłowych wątków. Polecam na długie jesienne wieczory. Tłumaczyła, całkiem udanie, Małgorzata Kaczarowska.

/BW/

czwartek, 7 listopada 2019

Bohaterowie świadomości zbiorowej („Balonowa 5”, tekst: Mikołaj Pasiński, ilustracje: Gosia Herba, Egmont 2019)


Osiem historyjek (trochę wierszem, trochę prozą) o zwierzętach mieszkających w kamienicy przy Balonowej 5. Historyjek zwieńczonych, rzecz jasna, sceną zbiorową. Dlaczego rzecz jasna? Bo tak było chociażby w „Tygrysie na osiem pięter” Barbary Lewandowskiej. Opowiadanku z lat 80. autorstwa dawnej naczelnej „Misia” o mieszkańcach PRL-owskiego bloku, którzy bali się tygrysa. Dziwicie się, że tak otwarcie porównuję oba teksty? Rzeczywiście robię to, ale „Balonowa 5” do tego skłania. Stanowi bowiem świadomy dialog z tradycją polskiej literatury i ilustracji dla młodych czytelników. Jeśli dużo czytasz dzieciom klasyki - musisz to zauważyć. Oczywiście samą w sobie, tę historię także dobrze się czyta. Mikołaj Pasiński pisze pomysłowo, umie i w rymy i w słowotwórstwo, a Gosia Herba to wiadomo – ilustruje jak natchniona, że tylko się przyglądać. Czytałem już wielokrotnie moim dzieciom, bardzo im się podoba.





A jednak bez tych odniesień o ileż uboższa byłaby moja percepcja tej książki! Jak wiele książek można tu odnaleźć! O "Tygrysie" już wspomniałem. A "Lokomotywa" Tuwima? Przecież w każdym wagonie jechał ktoś inny lub co innego. Mieszkania w kamienicy są zupełnie jak wagony. Kiedy raper Myszka szuka kapelusza to jest prawie jak Kasia z „Gałgankowego skarbu”, a raczej jak owej Kasi rodzina i Gosia Herba przypomina nam jak ilustrował Lengren. Albo kiedy hipopotam ma sen to uwaga – jakbyśmy się przenieśli do obrazkowych historyjek z „Misia” autorstwa wspaniałego Bohdana Butenki. Kot słucha remiksu „Ptasiego radia”, małpa ma towarzyszki, z którymi zamiast w łazience (w kąpieli) dokazują w kuchni, a pies rzeźbiący lamę czyż nie przypomina Ferdynanda Wspaniałego narysowanego przez Kazimierza Mikulskiego?



Okazuje się, że „Balonowa 5” (Egmont) to nie tylko spotkanie z bajkowymi zwierzętami mieszkającymi w secesyjnej kamienicy, ale spotkanie z bohaterami naszej zbiorowej świadomości czytelników polskiej literatury dla dzieci. Mnie to urzekło. Wy też zajrzyjcie do tej miejscówki. Warto.

/BW/

niedziela, 3 listopada 2019

Krzepiące narzekanie ("Pracownia Aurory", tekst: Roksana Jędrzejewska-Wróbel, ilustracje: Jona Jung, Wydawnictwo Bajka 2019)


Mam wrażenie, że Roksana Jędrzejewska-Wróbel w swoich ostatnich książkach postanowiła przetłumaczyć na język baśni palące problemy polskiej współczesności. W napisanym w zeszłym roku "Jeleniu", tytułowy bohater nie mógł wytrzymać w betonowym, chaotycznym mieście wyjętym z koszmarnego snu Le Corbusiera i trochę przez przypadek odkrywał własną naturę. W podobnym (nazwijmy go wyzywająco interwencyjnym) kierunku zmierza najnowsza książka pióra autorki "Gęboluda" zatytułowana "Pracownia Aurory", która jest tym razem refleksją nad konsumpcjonizmem. 


Ale podobnie jak "Jeleń" nie był tylko dystopijną wizją świata (chociaż patrząc na dzisiejszą dziką urbanizację w Polsce wcale nie taką dystopijną...), ale niósł też wskazówkę jak z opresyjną przestrzenią sobie radzić, tak "Pracownia Aurory" nie jest tylko narzekactwem, że kiedyś było lepiej. Podaje czytelną receptę na pułapki zastawiane przez świat jednorazowych produktów - są to prawdziwe uczucia, uczucia przynależne ludziom z krwi i kości, a nie wirtualne ich odpowiedniki oglądane na ekranach smartfonów. Nie jest to nic odkrywczego, pewnie brzmi to w waszych  uszach niczym sztampa sztamp - a jednak po raz kolejny okazuje się, że wszystko zależy od realizacji. Bo historia Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel działa - na emocje, ale uwodzi też prostotą formy. Nie będę zdradzał czym trudni się Aurora i co naprawia w swoim zakładzie. Powiem tylko, że historia jawiąca się na początku jako narzekanie na dzisiejszy świat, przeradza się w krzepiącą opowieść o człowieczeństwie.



Warto zaznaczyć, że tłem dla tej fabuły jest miasto. Cieszy mnie, że celne refleksje nad przestrzeniami naszych miast coraz częściej pojawiają się w literaturze dla młodych czytelników. W "Pracowni Aurory" obserwujemy zmierzch świata rzemieślników. Ich zakłady znikają z miejskiej uliczki, zastępowane przez miejsca bez charakteru jak banki czy fast foody. Czytając "Pracownie Aurory" przypomniałem sobie dawny prozo-wiersz Lucyny Krzemienieckiej "O Jasiu Kapeluszniku", którego jestem wielki fanem od lat. W tamtym dawnym utworze tytułowy Jaś założył w miasteczku rzemieślniczy zakład wyrobu kapeluszy. A dzięki temu, że jego klientem został sam Księżyc, chłopak zdobył w miasteczku renomę dobrego fachowca, a jego interes zaczął rozwijać się coraz lepiej. To był bardzo pozytywny tekst, pełen nadziei i magii. Roksana Jędrzejewska-Wróbel pokazuje smutny zmierzch rzemieślniczego etosu, zmierzch świata utworu Krzemienieckiej. Bardzo dobrze, że Nadzieja w tej opowieści jednak się pojawia. I tak, z wielkiej litery.

/BW/