środa, 29 sierpnia 2018

Bez prostych wyjaśnień ("Chcemy nasze czapki", "Mats i Roj. Ktoś się wprowadza", tekst i ilustracje: Eva Lindström)



„Mój przyjaciel Stefan” Evy Lindström to bez wątpienia jedna z moich ulubionych dziecięcych książek. Podziwiam tę opowieść o sowie usiłującej sobie poradzić w wielkim za umiejętne połączenie elementów abstrakcji i realizmu. Na tyle umiejętne, że przy odpowiednim podejściu można czytać ją jako „odjechaną” fantastykę z elementami czarnego humoru, albo jako gorzką relację z codziennego, znanego każdemu, życia. Bardzo byłem ciekawy innych książek Evy Lindström i oto w moje ręce trafiły naraz aż dwie! Przede wszystkim świadczą one, że szwedzka pisarka dobrze radzi sobie z opowieściami o różnym... rozmiarze. Tak, tak – przeczytane przeze mnie książki objętościowo sytuują się po dwóch stronach „Mojego przyjaciela Stefana” – „Chcemy nasze czapki” to historyjka króciutka, wręcz szkic, natomiast „Mats i Roj. Ktoś się wprowadza” to aż 12 opowiadań układających się w jedną historię poznawania i odczuwania świata przez parę kolegów-sąsiadów. Muszę przyznać, że w obu przypadkach Lindström pisarsko poradziła sobie wspaniale...


Wspominając o „Chcemy nasze czapki” użyłem określenia „szkic”, które nie do końca oddaje istotę rzeczy. Porównując tę książkę ze „Stefanem” zwraca uwagę pretekstowość fabuły, która z pewnością nie jest tutaj najważniejsza. W takim razie co jest? Dla mnie ta opowiastka o czwórce przyjaciół z bloku stanowiłaby doskonały scenariusz jakiegoś sundance’owego indie-filmu o czwórce dzieci ze szwedzkiego blokowiska. Znajdziemy tutaj przecież kilka „strzelb Czechowa”, które pojawiają się i wypalają przed końcową kropką. To tekst oparty na rekwizytach, z których najważniejsze są czapki i winda. Autorka bawi się tym rekwizytami, nie dając jednak czytelnikowi przyzwyczajonemu do tradycyjnego schematu fabularnego, żadnych satysfakcjonujących wyjaśnień. Obawiam się, że dla osób doszukujących się wszędzie łopatologicznego sensu, dokładnego wyartykułowania przysłowiowego „kto zabił” lektura „Czapek” może być równie ciężka do przełknięcia co „twarde, kanciaste przekąski” z urodzinowego przyjęcia Adama dla naszych bohaterów. Powiem tylko, że moje dzieci uwielbiają tę historię i zupełnie nie przeszkadza im brak puenty.





Jednak książką znacznie ważniejszą i doskonalej prezentującą sposób widzenia świata szwedzkiej pisarki jest „Mats i Roj. Ktoś się wprowadza”. Ta pozycja ukazała się w roku 2015 i była pierwszą wydaną przez Zakamarki pozycją Lindstrom. Rozpoczyna się znanym w literaturze dziecięcej i młodzieżowej motywem przybycia „nowego”, osoby spoza środowiska – tym kimś jest chłopiec Mats, który po rozwodzie rodziców przyjeżdża do małego miasteczka w Norwegii z Danii i zamieszkuje razem z matką i siostrą w domku na przedmieściach. Jego sąsiadem jest Roj. Odtąd staną się nierozłączną parą przyjaciół. Czytając takie wprowadzenie pewnie większość wizualizuje sobie jak może potoczyć się taka historia – sytuacje szkolne i podwórkowe, trochę humoru, trochę strachu, młodzieńczy entuzjazm, szalone pomysły, początki przyjaźni na całe życie itd. Tymczasem Eva Lindström prowadzi tę historię zupełnie inaczej. Przede wszystkim zwraca uwagę sposób traktowania przez pisarkę tytułowych bohaterów – z pewnością nie robi z nich pary rozemocjonowanych uczniaków, ale traktuje chłopców niezwykle poważnie, jako wątpiących, a często ironicznych komentatorów rzeczywistości. Obdziera Matsa i Roja z nimbu bohaterów powieści przygodowej. Świat tej książki nie skrzy się wojażami i kolorami. To raczej miejsce, w którym nieustannie stawia się pytania niż aprobuje wszystko z dziecięcą łatwowiernością. Druga sprawa - książka prezentuje w innym świetle, by nie powiedzieć obala, wiele mitów narosłych wokół pojęcia tzw. szczęśliwego dzieciństwa, a wśród nich: posiadanie własnego zwierzątka („Jaszczurka”), organizowanie urodzin („Tata Matsa”) uwielbienie dla koni („Roland”), zabawę na plaży („Morze”) czy budowanie szałasu („Szałas”). Wszystkie te czynności czy zdarzenia pod piórem Lindström zmieniają się w doświadczenia nieoczywiste, nie do końca przyjemne, żeby nie powiedzieć traumatyczne albo mało atrakcyjne, a jednak bezsprzecznie prawdziwe, jakby oczyszczone z popkulturowej i zwyczajowej otoczki. W książce znajdziemy także niezwykle sugestywne opowiadanie o tym jak Mats zgubił się w centrum handlowym („Zaginiony”) – pisarka celnie przedstawia myśli i psychikę dziecka, które powoli uświadamia sobie, że się zgubiło, a wszystkie elementy, które „normalnie” powinny doprowadzić do happyendu nie działają. Pani z windy, która może pomóc chłopcu, nie staje na wysokości zadania, nie ma też radości z odnalezienia. Znajdziemy w książce także opowiadania całkiem podobne do „Czapek”, gdzie dwa pozornie niezwiązane ze sobą rekwizyty zaczynają korespondować, jak choćby w tekście „Kosmiczny kamień”, w którym Eva Lindström połączyła tytułowy kamień z psem. 





Autorka pisze prostymi zdaniami, w których sporo powtórzeń, obce są jej poetyckie porównania, stawia na język oszczędny, niezwykle precyzyjny. Siła tej prozy tkwi w emocjonalnej dyscyplinie i wystawianiu na próbę czytelniczych przyzwyczajeń. Dla niektórych będzie to pewnie zbyt wiele, ale mam nadzieję, że znajdzie się też wielu, którzy (tak jak ja) będą takim pisaniem dla dzieci zafascynowani.

/BW/

Chcemy nasze czapki
Mats i Roj. Ktoś się wprowadza
tekst i ilustracje: Eva Lindström
Zakamarki

wtorek, 21 sierpnia 2018

Kajtek i Koko lecą dalej („Twierdza tyrana”, scenariusz i rysunki: Janusz Christa)

Tytuł drugiego tomu przygód Kajtka i Koka w kosmosie wskazuje na to, że przeczytamy w nim o starciu naszych bohaterów z Zarzurem, co zostało zasugerowane w zakończeniu tomu numer jeden. I rzeczywiście nasi marynarze dosyć szybko spotykają się z tytułowym tyranem (który nawiasem mówiąc okazuje się hipochondrycznym panikarzem i kurduplem), po czym równie szybko (na str. 24)... opuszczają jego bazę (cały album ma stron 96). Tłumaczę to sobie tak, że komiks Christy powstawał na bieżąco do gazety, więc musiał oferować wiele, różnorodnych przygód rozgrywanych w różnorodnych miejscach, żeby po prostu potrafił „zahaczyć” przypadkowego czytelnika, który już po przeczytaniu kilku odcinków w „Wieczorze Wybrzeża” mógł w miarę orientować się w akcji. 



Tej na stronach „Twierdzy tyrana” z pewnością nie brakuje – najpierw mamy więc zdarzenia w tytułowej twierdzy, gdzie naszym marynarzom pomaga zbuntowany robot. Właśnie roboty, ich język i zwyczaje (cmentarz!) są głównym nośnikiem humoru na początkowych stronach. I oczywiście jest też niezastąpiony, tchórzliwy i egoistyczny jednocześnie Koko, który w drugim tomie uświadomił sobie, że brakuje mu miłości i usilnie stara się ją odnaleźć... Chyba nie muszę pisać, że swoich uczuć nie lokuje szczęśliwie? Co byśmy jednak zrobili bez jego dymków, które są tak po christowsku zabawne? Pierwszy przykład z brzegu: kiedy strażnik cmentarzyska robotów pokazuje bohaterom groźnego, metalowego psa, którego sam skonstruował, Koko mówi: „Mmmajsterkuje pan? Ttto piękne hobby...”. Tego nie mógłby napisać inny twórca komiksowy w Polsce.


Baza Zarzura to jednak dopiero początek – na kolejnych stronach poznajemy Orionidów (Zarzur to właśnie zbuntowany Orionid), ludożerczy lud Bazinów, kosmicznych piratów (a właściwie piratki) oraz Dziobonosy. Pojawia się też przypominający owada Jol, który większą rolę odegra z pewnością w tomie 3 zatytułowanym zresztą „Przyjaciel Jol” (premiera październik 2018). Nie sposób się więc tutaj nudzić, przy czym Christa, podobnie jak w tomie inicjalnym, nie prezentuje naukowego, odrealnionego sposobu tworzenia światów, ale pokazuje w krzywym zwierciadle sytuacje znane z Ziemi. Na przykład na asteroidzie kosmicznych piratek odwraca tradycyjny układ kobieta-mężczyzna w sposób bardzo podobny jak ten znany z „Seksmisji” Machulskiego, która powstała dużo później. Wydaje mi się, że twórca „Vabanku” musiał czytać komiks Christy – w końcu występuje u niego para bohaterów charakterologicznie spokrewnione z Kajtkiem i Kokiem (podobieństw do filmu jest zresztą więcej – choćby zgromadzenie piratek). A zatem na asteroidzie obowiązuje poligamia – każda kobieta ma kilku mężów, którzy muszą dbać o odpowiednią prezencję i rozrywki dla swoich żon. Kobiety natomiast pracują i sprawują władzę. Tego typu humor trudno dzisiaj traktować inaczej niż w charakterze ciekawostki, niemniej warto wspomnieć że Christa ani przez chwilę nie przekracza granicy, jego żarty nie są prostackie, ani seksistowskie. 


Dla osób, które pamiętają przede wszystkim serię o Kajku i Kokoszu wszystko będzie się tutaj z czymś kojarzyć. W „Twierdzy tyrana” pojawiają się postacie, sytuacje a nawet dialogi, które potem w jakichś swoich inkarnacjach powróciły w albumach o przygodach wojów Mirmiła – np. niedźwiedź bardzo przypomina tego z „Na wczasach”, a Jol Dźgola z „W krainie borostworów”. To tylko dwa przykłady, z pewnością znajdziecie ich więcej.

To dopiero drugi tom (w planach Egmontu jest jeszcze pięć!), ale już widać jaką kolosalną pracę wykonał Christa rysując „Kajtka i Koka w kosmosie” – to pozycja zupełnie unikatowa na polskim komiksowym podwórku, którą bezwzględnie trzeba znać. 

/BW/

Kajtek i koko w kosmosie. Tom 2 „Twierdza tyrana”
scenariusz i rysunki: Janusz Christa
Egmont 2018

piątek, 10 sierpnia 2018

Wojownik ze snu ("Bjorn Morfir", tekst i ilustracje: Thomas Lavachery)



Powieść fantasy o dojrzewaniu w kostiumie Wikingów. Pierwsza część sagi autorstwa belgijskiego pisarza Thomasa Lavachery’ego napisana w 2004 roku.

Głównym bohaterem jest 13-letni Bjorn, syn wsławionego w licznych wojnach i walkach Eryka. Kiedy na początku powieści poznajemy chłopca jest wrażliwy i słabo posługuje się bronią. Oczywiście nie stawia go to zbyt wysoko w hierarchii rodzinnej, gdzie na dużo lepszej pozycji lokuje się śmiało używający miecza brat Gunnar. Właśnie rodzinne relacje między braćmi, ojcem i matką stanowią siłę napędową początku powieści. Wydawca w okładkowym blurbie ten braterski konflikt uczynił nawet głównym tematem książki, co nie do końca oddaje stan faktyczny.


Zaczyna się od tego, że wikińska familia wraz z kilkoma innymi osobami (m.in. trollem Dizirem i pasterzem Drunnem) zamyka się w rodzinnej chałupie, żeby przeczekać Śnieżycę. To groźny i bezwzględny przeciwnik, inteligentny i śmiercionośny. Próbuje zgładzić bohaterów przykrywając dom kilkumetrową warstwą śniegu, szuka też sposobności, aby wedrzeć się do środka. Biały puch jest groźny także jako płatki lecące z nieba - jeśli napada ich na głowę można postradać zmysły lub zostać zabranym przez Śnieżycę, która osoby takie czyni swoimi sługami i wojownikami. Nie jest to w świecie fantasy nic nowego, znamy to choćby z „Pieśni lodu i ognia” Martina (I tom ukazał się w 1996 roku), spopularyzowanej przez serial „Gra o tron”. Zdanie „Winter is coming” weszło już na stałe do języka.


Odmienny jest za to sposób prezentowania zdarzeń na początku „Bjorna Morfira”. Dostajemy bowiem coś w stylu powieści psychologicznej (przypomniało mi się niezbyt udane „Kamienne niebo” Jerzego Krzysztonia), w której grupa ludzi odcięta od świata w zamkniętym pomieszczeniu zaczyna okazywać sobie coraz więcej niechęci, a na wierzch wychodzą skrywane urazy i pretensje. W powieści Belga znajdujemy właśnie coś w rodzaju rodzinnej psychodramy, w której pojawia się dogmatyczny ojciec, przekonany o swojej walecznej wartości brat, łajzowaty drugi brat, a do tego matka, która przyjęła wiarę chrześcijańską (ojciec jej nie przyjął, przez co poróżnił się z królem). Bracia toczą ze sobą pojedynek, który z kretesem przegrywa Bjorn i wtedy nagle... wszystko się odmienia. Chłopak ma sny, w których Śnieżyca mówi do niego, śpiąc toczy też pojedynki. Nagle okazuje się, że te umiejętności zostają na jawie! Bjorn staje się tzw. Morfirem (oznacza osobę, która z różnych powodów pozostawała w uśpieniu, lecz po przebudzeniu dokonała wielkich czynów), pokonuje brata, a do tego Lodowego Wojownika (eh ta „Gra o tron”...) i ratuje całą rodzinę przed śmiercią. A to dopiero początek jego dokonań w tej niedługiej książce...



Nie mam nic przeciwko psychologizowaniu, ale jednak początek tej książki bardzo mi się ciągnął. Tym bardziej, że jak się okazało nadejście wiosny wcale nie oznacza końca walki ze Śnieżycą. Brakowało mi zresztą czytelnego wytłumaczenia zasad jej działania – rozumiem, że po części powinna być to niewiadoma, ale przecież ten kataklizm to dla bohaterów książki nic nowego! Mieli z nim do czynienia już wielokrotnie! Jeśli nie oni to ich sąsiedzi z sąsiednich wiosek czy krain. No i fantasy (szczególnie w wydaniu dla dzieci) to powinna być jednak przygoda. Spieszę poinformować, że w dalszej części powieści, wszystko wskakuje na właściwe tory. Lavachery sięga po sprawdzone elementy z literatury fantasy i zręcznie nimi żongluje wpompowując do fabuły nieco epickiego rozmachu – mamy więc podróż podziemną i naziemną, mamy wielość stworzeń zamieszkujących krainę (ludzie, trolle, półtrole, hirogwary), dostrzegamy hierarchię wśród wojowników, miecze mają swoje imiona (np. miecz Bjorna nazwywa się Siepaczka, jego ojca Xar Wspaniała) – no i pojawiają się smoki. W powieści fantasy trudno je przecenić. Już w tej inicjalnej części cyklu (bo to jest cykl i mam nadzieję, że Adamada będzie go wydawać dalej) widzimy, że autor potrafi je interesująco prezentować: smoki dzieli na różne grupy i domyślamy się, że będą one w kolejnych częściach nieodłącznymi towarzyszami ludzi. Jeden słabowity, o imieniu Dafnir, trafia się nawet Bjornowi. Nie jest to może na razie (szczególnie jeśli chodzi o smoki) poziom Ursuli le Guin, ale Belg umie pisać ciekawie i przyznaję, że mam apetyt na lekturę kolejnych części... Za duży plus poczytuję mu też to, że przedstawił kobiety jako osoby myślące, ambitne, nie uzależnione wyłącznie od mężczyzn (matka Bjorna, trolica Tetuna, Sigrid) a mężczyźni mają u niego mnóstwo słabości, z którymi nie zawsze potrafią dać sobie radę (Eryk, Gizul Biały Wilk, Bjorn).

Moje wątpliwości budzi wprawdzie sposób przemiany tytułowego bohatera (we śnie!), w wyniku której drżą przed nim najlepsi, niemniej każde dziecko chyba marzyło kiedyś, że pewnego dnia wstanie rano z łóżka i stanie się superbohaterem. Ta książka jest właśnie dla nich.

/BW/


Bjorn Morfir
tekst i ilustracje: Thomas Lavachery
tłumaczyła: Natalia Wiśniewska
Adamada 2018


środa, 8 sierpnia 2018

Opowieści ze źródeł ("Złota Panna. Legenda o Złotej Kaczce", "Mitologia. Przygody słowiańskich bogów")



Dzisiaj będzie legendarnie i mitologicznie. Wydawnictwo Egmont opublikowało niedawno książeczkę Joanny Papuzińskiej pt. „Złota Panna. Legenda o Złotej Kaczce” (seria „Czytam sobie”, ilustracje: Katarzyna Bajerowicz) oraz „Mitologię. Przygody słowiańskich bogów” Melanii Kapelusz (seria Egmont ART, ilustracje: Ewa Poklewska-Koziełło).


Papuzińska nie tylko że napisała nową wersję legendy to sama przecież także jest legendą – znamy ją z kultowych wierszy i książek, jak również teoretycznych prac dotyczących literatury dziecięcej. Tym razem autorka wzięła na warsztat dobrze znaną opowieść przemaglowaną w wielu wersjach, dostosowując ją do współczesnych czasów, a jednocześnie „układając” przy wykorzystaniu 23 podstawowych głosek oraz „h” (takie są wymogi serii „Czytam sobie”). Dlatego kaczka wciąż jest tutaj określana ptakiem (oprócz strony tytułowej, gdzie nie dało się uniknąć przywołania rozpoznawalnego określenia gatunkowego;). Główną bohaterką czyni Papuzińska dziewczynkę Ludkę, mieszkającą przy ulicy Tamka w Warszawie, która trafia do podziemi pałacu, gdzie spotyka tam złotego ptaka. Ptak daje dziewczynce zadanie roztrwonienia dużej sumy, co oczywiście się jej nie udaje – pieniądze oddaje na cel charytatywny. Przyznaję, że zawsze się mnie to dziwiło – wiem, że szewczyk w średniowieczu nie miał wielu możliwości wydania pieniędzy (pewnie trudno byłoby mu kupić np. zamek), ale dzisiaj wystarczy pójść do salonu Lamborghini albo do biura nieruchomości... Oczywiście wiem, co powiecie: że dziecko takich zakupów nie zrobi. Pewnie dlatego bohaterka jest tutaj taka a nie inna... Tekst Papuzińskiej określić trzeba mianem warszawo-centrycznego, ale został też zgrabnie, wręcz ekwilibrystycznie, poprowadzony. Dobrze się go czyta i pisarsko jest to pierwszorzędna robota moim zdaniem. Wydaje mi się jednak, że formuła serii trochę wyprała tekst z charakterystycznego stylu pisarki, który podziwiałem np. w „Naszej mamie czarodziejce”. Ponieważ jednak jest to Papuzińska, lekturę tego krótkiego opowiadanka uznać należy za konieczną. 




„Mitologia. Przygody słowiańskich bogów” Melanii Kapelusz to natomiast książka pięknie wydana, co zauważa się od pierwszej chwili - duży kwadratowy format, kolorowe, bogate ilustracje Ewy Poklewskiej-Koziełło, w których widać inspirację sztuką ludową. Jeżeli jednak oczekujecie, że znajdziecie w niej pokaźny zbiór mitów słowiańskich to spieszę donieść, że nie znajdziecie. To raczej pozycja na początek, dostosowana do młodszych czytelników, zawierająca kilka opowieści rozdmuchanych na olbrzymich stronach. Napisane to zostało potoczyście, z wyraźną biblijną stylizacją w warstwie językowej, a jednocześnie na tyle prosto, aby trafiło do młodych słuchaczy. Językowo, ilustracyjnie i wydawniczo jest to więc z pewnością pozycja warta zauważenia. A jak jest z treścią?

Fabularnie śledzimy przede wszystkim dzieje antagonizmów między dobrym bogiem Perunem, panującym na ziemi a złym Welesem, panem podziemi („Mit o stworzeniu świata”, „Mit o stworzeniu człowieka”, „Boski pojedynek”). Dualizm przedstawionego świata jest bardzo czytelny i jak to zwykle bywa bohater negatywny jest bohaterem dużo ciekawszym. Weles wciąż chce pokrzyżować plany Peruna, kieruje nim podejrzliwość i chciwość, a posługuje się podstępem – jednak jego motywacje są do pewnego stopnia zrozumiałe. Perun to natomiast bóg szlachetny, pragnący tworzyć i budować, aczkolwiek także nie pozbawiony pychy – literacko jest jednak dosyć nudny i do takiego Zeusa brakuje mu sporo. Zbiór uzupełnia „Boski koń z Arkony” o świętym rumaku, którego każdej nocy dosiadał Świętowit i „Drzewo świata” – piękny mit o axis mundi przedstawionej jako drzewo, w którym splatają się losy bogów, ludzi i zmarłych. Jest to jedyna opowieść w tym zbiorze, w której brak wyraźnie zarysowanej akcji. Mit ten uznałem jednak za najbardziej bogaty w znaczenia i wydaje mi się lepiej wprowadzać w słowiańską mitologię od klasycznego mitu o „stworzeniu świata”. Przy tym zawiera mnóstwo tropów antropologicznych i kulturowych, które zostały przedstawione w sposób odpowiedni dla percepcji przedszkolaka. No i oczywiście można ten mit czytać współcześnie patrząc na obecną sytuację wokół polskich lasów – takich konotacji zresztą ostatnio w książkach dla dzieci jest mnóstwo. Na końcu książi znajdziemy słowniczek, gdzie zebrano najważniejsze słowiańskie bóstwa – natomiast ani na końcu, ani na początku nie znajdziemy spisu treści, co uznaję za malutki, ale jednak, minus.




Obie powyżej opisane książki uznaję za wartościowe, pozwalające w nie nachalny czy prostacki sposób poznać opowieści leżące u podstaw naszej narodowej i kulturowej tożsamości. Coraz o to na dzisiejszym rynku wydawniczym trudniej, więc tym bardziej powinniście jest do swoich księgozbiorów wyłuskać.

/BW/

Złota Panna. Legenda o Złotej Kaczce
tekst: Joanna Papuzińska
ilustracje: Katarzyna Bajerowicz
seria: Czytam sobie
Egmont 2018

Mitologia. Przygody słowiańskich bogów
tekst: Melania Kapelusz
ilustracje: Ewa Poklewska-Koziełło
Egmont ART 2018