środa, 30 maja 2018

Co piszczy w egmontowskich komiksach dla dzieci?


Nadszedł piękny maj i Egmont zaprezentował kolejne komiksowe tytuły dla najmłodszych czytelników, powstałe w wyniku organizowanego przez wydawnictwo konkursu im. Janusza Christy. Wśród wydanych albumów znajdujemy przede wszystkim kontynuacje istniejących serii (drugi tom „Krasnoluda Napa” Macieja Jasińskiego i Krzysztofa Trystuły, drugi tom „Antka i Rudego” Piotra Hołoda i trzeci tom „Drapaka” Bartosza Sztybora i Tomasza Kaczkowskiego), ale jest też jeden premierowy tytuł czyli „Rufus. Wilk w owczej skórze” Bartosza Sztybora i Agnieszki Świętek. Przyznaję, że dla mnie wszystkie te komiksy są premierowe – nie czytałem wcześniej ani Drapaka, ani Napa, ani Antka i Rudego. Pamiętam jednak o tym, że tytuły z konkursu JCh (przeważnie!) tworzone są z myślą o możliwych kontynuacjach, więc teoretycznie powinny działać tak samo w tomie pierwszym, jak w drugim czy trzecim. I tak, słyszę teraz te ironiczne prychnięcia wytrawnych czytelników komiksów. Niemniej posłuchajmy, co w premierowych, wiosennych komiksach dla dzieci z Egmontu piszczy.


„Krasnolud Nap” to komiks fantasy, którego kreska najbardziej przypomina tę z albumów patrona konkursu – Janusza Christy. Nap służy u krasnoludów (jest niańką małych smoków) i właśnie mija rok jego służby – z tej okazji chcą go odwiedzić przyjaciele (Klara, Rodrick i pies Aza). Jednak tuż przed ich przybyciem dochodzi do kradzieży – zamaskowany złodziej przywłaszcza sobie koronę króla krasnoludów. Widzący to Nap wchodzi na latający statek złodziei. Początkowo zostaje posądzony o kradzież, ale król przypomina sobie o swoim bracie, zazdrosnym Golicku, który kiedyś został pozbawiony szans na koronę…
Królestwo Golicka wyszło Krzysztofowi Trystule całkiem ciekawie – to kraj z podziemnymi tunelami i kuźniami, wszechobecnymi smokami, olbrzymimi wrotami i skarbami. Trudno to wprawdzie nazwać nową jakością, bo kojarzy się ze wszystkim, choćby z „Władcą pierścieni”, ale jako tło wydarzeń całkiem atrakcyjnie wygląda. Zresztą wiele rzeczy w tym komiksie kojarzy się z czymś – choćby latające okręty (Thorgal), podtytuł komiksu brzmiący: Diamenty są bezpieczne (Bond) czy motyw z psem, który jako broń miałby wykorzystać swoje pchły (Kajko i Kokosz), ale ostatecznie staje się bronią biologiczną (a dokładnie alergiczną).

Są tutaj zabawne momenty – dla mnie to te dotyczące smoczej komunikacji (bo smoki wynajmuje się jak samochody), ale też np. pogoń wkurzonego kowala za Napem ma w sobie humorystyczny potencjał. Dostrzegłem jednak w „Krasnoludzie Napie” elementy mniej potrzebne jak choćby wysłana przez króla, ojca Klary nieudolna ekipa ratunkowa złożona z najemników. A przechodząc do konkluzji takie właśnie dodatkowe wątki a do tego dwutorowość akcji (osobno obserwujemy Napa i osobno jego przyjaciół) powodują, że niewiele się na 40 stronach tego komiksu dzieje, a na pewno nie dzieje się nic zaskakującego. Na dodatek główny bohater nie wzbudził mojej większej sympatii ani zainteresowania – trudno też go oceniać jednoznacznie pozytywnie... Jeśli jednak miałbym patrzeć na „Napa” przez pryzmat pozycji skierowanej do dzieci to wypada całkiem dobrze - prosty komiks, z małą ilością przemocy.



Krasnolud Nap
„Niezła draka, Drapak! Inwazja łowcy z ciał niebieskich” przede wszystkim fajnie komiksowo wygląda - cartoonowy styl Tomasza Kaczkowskiego bardzo mi się podoba, podobnie jak użyte kolory. Fabularnie to opowieść o antykwariuszu Kornelu, który zmienia się w superbohatera Drapaka i (kiedy trzeba) zaprowadza porządek w Mieście Naszym. W tomie trzecim z nieba spada gwiazdka Promessa, która musi spełnić życzenia widzących jej upadek. Znajduje na to specyficzny sposób...

Podobają mi się tutaj zabawy słowne (Antyk Wariat) oraz absurd dialogów i sytuacji oraz ogólna kampowość tego świata. Zwracają uwagę fragmenty, gdy policjanci czekają na Drapaka na dachu, gdy Kornel idzie na randkę ze swoją dziewczyną Polą albo rozmawia z Chrobotem. Głównym oponentem Drapaka jest Pogrzebacz, który przymusza różne indywidua do złych uczynków (Fenster myje okna zimą i właściciele mieszkania zamarzają, Don Comino czyści kominy, ale jednocześnie wykurza na dwór mieszkańców a ci łapią przeziębienie). Pogrzebacz ciekawie tłumaczy Drapakowi (pod wpływem gwiazdy) swój stosunek do mieszkańców Miasta Naszego – okazuje się, że obydwu bohaterom zależy na mieście, ale każdy okazuje to na swój sposób. Kiedy Drapak pyta go jak chce pomóc mieszkańcom miasta skoro ich krzywdzi, Pogrzebacz odpowiada coś w stylu: A ty nigdy nikogo nie krzywdziłeś myśląc, że pomagasz?

I właśnie jednostkowe scenki skrzą się dowcipem i czyta się je z zainteresowaniem, gorzej gdy mają ułożyć się w spójną całość. Jak na komiks dla dzieci ta historia jest zbyt fragmentaryczna, zbyt zawikłana, trudno się chwilami połapać w fabule. Aczkolwiek dojrzalszym czytelnikom zapewne przypadnie do gustu – zalecam jednak dużą czujność i uważne czytanie dymków.



Drapak
„Antek i Rudy. Afera za aferą” Piotra Hołoda to zbiór jednostronicowych szortów, przypominających trochę Cubitusa (także w kresce). Bohaterami są zwierzęta, dwaj kumple – łoś Rudy i nosorożec Antek, którego brwi unoszą się w powietrzu. Zostali przedstawieni w różnych życiowych sytuacjach: w szkole, w domu, na podwórku, na wakacjach itd. W tle trochę Polska (np. pociągi 2 klasy), trochę przestrzeń uniwersalna. Przyznaję, że scenariuszowo jest różnie - są zabawne kawałki, ale jest też wiele słabszych, wręcz lekko sucharowatych – chociaż mogą trafić do młodszych czytelników. Jak ktoś lubi Cubitusa to myślę, że się tutaj odnajdzie. Chociaż dla mnie, oparta na podobnym pomyśle zeszłoroczna „Pikapidula” Agnieszki Surmy miała dużo więcej ciekawych pomysłów, chociaż raczej skierowana była do młodszych dzieci, podczas gdy „Antek i Rudy” raczej są targetowani na młodzież okresu gimnazjum/wczesne liceum.



Antek i Rudy
Wreszcie jedyna premierowa propozycja w tym zestawie czyli „Rufus. Wilk w owczej skórze”. Historia według scenariusza Bartosza Sztybora (pisze też „Drapaka”), narysowana została przez chwaloną ostatnio za „Obiecanki” Agnieszkę Świętek. Sztybor stawia tym razem na realizm i opowiada o wilku Rufusie z domu dziecka, który zostaje zaadoptowany przez małżeństwo owcy i barana. Chłopiec (?) ma problemy z tożsamością, nowi rodzice starają się mu pomóc rozmowami, ale to dopiero początek, bo wilczek idzie do szkoły, gdzie ma kłopoty z aklimatyzacją i uczniem- niedźwiedziem terroryzującym uczniów.

Scenarzysta miał interesujący pomysł (aczkolwiek wcale nie nowy), po lekturze całości zostałem jednak z poczuciem przeładowania tematami, no bo rodzinna historia o adopcji połączona z szukaniem własnej tożsamości, zmienia się nagle w typową historię szkolną o prześladowcy, któremu stawia czoło grupa nieudaczników, a kończy wszystko jednak przesłodzony happyend i wniosek, że każdy jest w czymś dobry. A wszystko w niewielkim objętościowo komiksie. Mam wrażenie, że poważne problemy zostały tutaj zbyt łatwo i szybko rozwiązane. Ale nie tylko to mi trochę zgrzyta. Widzę pewną nielogiczność w konstrukcji świata i postaram się wyjaśnić to trochę szerzej.

Zawsze, gdy czytam komiksy zwierzęce to widzę dwie drogi tworzenia w nich świata – pierwszy sposób to pokazanie ludzi w zwierzęcych przebraniach, co łączy się z akcentowaniem cech ludzkich, nie zwierzęcych. Pozwala to twórcom i potem czytelnikom na spojrzenie z dystansu na znane sprawy. Tak jest np. w „Ariolu”, opisywanym wyżej „Antku i Rudym” czy w autorskich „Obiecankach” Świętek. Przejaskrawiając: czy byłaby różnica gdyby w tym ostatnim komiksie, zamiast szopów, występowały np. koniki polne? Nie, bo to jest komiks o ludzkich problemach.

Drugą drogą, którą można pójść tworząc świat zwierzęcego komiksu jest z kolei pokazanie zwierząt w ludzkich przebraniach, a więc pomijając scenografię, chodzenie na dwóch nogach i mówienie, zwierzęta zachowują swoje cechy gatunkowe. Wilk jest drapieżnikiem, owce są potulne, niedźwiedź to silny tyran, kret niedowidzi itd. To właśnie jest casus „Rufusa” – i niech by tak było, ale scenarzysta nie potrafi być w tym konsekwentny i np. obdarza owce miłością do kryminałów, włoskiej kuchni i starych kamienic. W rezultacie nie wiadomo czy czytamy o zwierzętach, czy ludziach. Nie wiemy czy to jest metafora ludzkiego świata, czy zwierzęca historyjka z morałem. Zresztą jeśli potraktować „Rufusa” jako metaforę ludzkiego świata to trzeba przyznać, że wymowa tej historii okazuje się banalna i uproszczona. Z kolei na historię zwierzęcą za mało tutaj, cóż, brutalności – ale wiem, że to komiks dla dzieci. Świat tego komiksu nie został zresztą przedstawiony zbyt szeroko – w zasadzie tylko dom i szkoła, a jedynym ciekawszym miejscem jest speluna szakala.

Agnieszka Świętek rysuje milieu podobnie jak w „Obiecankach” np. dom rodziny owczo-wilczej jest bardzo podobny i raczej wzorowany na domach amerykańskich niż polskich. Podobnie zresztą jak dzielnica, w której mieszka wilk i szkoła, do której chodzi – to nie jest Polska. Mam też wrażenie, że kolorowe kadry stanowią świadectwo jakiejś takiej pobieżności stylu Świętek, co szczególnie widać na zbliżeniach i w postaciach. W „Obiecankach” mi to nie przeszkadzało, ale tutaj kadry wydają się rysowane na szybko i pozbawione ciekawych szczegółów.




Rufus. Wilk w owczej skórze

/BW/

Krasnolud Nap. Diamenty są bezpieczne. Tom 2
Scenariusz: Maciej Jasiński
Rysunki: Krzysztof Trystuła
Egmont 2018


Antek i Rudy. Afera za aferą. Tom 2
Scenariusz i rysunki: Piotr Hołod
Egmont 2018


Niezła draka, Drapak! Inwazja łowcy z ciał niebieskich. Tom 3
Scenariusz: Bartosz Sztybor
Rysunki: Tomasz Kaczkowski
Egmont 2018


Rufus. Wilk w owczej skórze
Scenariusz: Bartosz Sztybor
Rysunki: Agnieszka Świętek
Egmont 2018


Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem zamieszczonych w tekście linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!

środa, 23 maja 2018

Piękny rozmiar ("Sznurówka, ptak i ja", tekst: Ellen Karlsson, ilustracje: Eva Lindström)


Narracyjny drobiażdżek niczym nowym w sumie nie zaskakujący. Ot, rzecz o przyjaźni dwóch dziewczynek Selmy i Sznurówki w czasie kanikuły spędzanej u dziadków – łażenie po drzewach, zakładanie klubu, opychanie się bułeczkami, kłótnia, grzebanie chomika i jedna niebezpieczniejsza sytuacja w czasie pływania. Ameryki (ani Szwecji) nikt tutaj nie odkrywa, a jednak tę krótką książeczkę napisaną przez Ellen Karlsson (i przełożoną przez niezastąpioną Katarzynę Skalską) prostym, konkretnym, ale jakże plastycznym językiem czyta się z dużą przyjemnością. Nawet czas teraźniejszy jakoś tu nie przeszkadza...



Kiedy spotykam się z takimi opowieściami, przywołuję w myślach anegdotę Jerzego Pilcha o Kornelu Filipowiczu. Autor „Pod Mocnym Aniołem” przyniósł pewnego razu do autora „Kota w mokrej trawie” (by the way: czytaliście ten świetny zbiór?) tekst i wywiązał się taki dialog:
- Coś tam przyniósł? – pytał (Filipowicz), zapalając papierosa.
- Opowiadanie.
- Wieleż ma stron?
- Dwanaście.
Kornel się rozmarzał, jego jasne oczy stawały się jeszcze jaśniejsze, zaciągał się głęboko i mówił:
- Piękny rozmiar.





„Sznurówka, ptak i ja” to właśnie książka o pięknym rozmiarze, doskonale wyważona i zagospodarowana tak, aby znalazło się miejsce na kilku ciekawych bohaterów, z których każdy ma tutaj do odegrania jakąś, choćby epizodyczną rolę w pozornie błahych, ale w życiu dojrzewających dziewczynek, jakże ważnych wydarzeniach. Ci bohaterowie – babcia, dziadek, Kapitan, Jan - są niczym pionki rozstawione na szwedzkiej wysepce. Do tego ilustracje Evy Lindström (autorki świetnego „Mój przyjeciel Stefan”) – minimalistyczne, naszkicowane jakby od niechcenia, lecz jak trafnie oddające charakter postaci. Popatrzcie na te szkice - nikt tutaj nie jest z wyglądu idealny, a jednak wszystko do siebie pasuje. Więc niby drobiażdżek ta książka i nic nowego, ale pokażcie mi równie prostą i ciekawą w swoim realizmie polską historię?


Na dodatek autorka ciekawie buduje całą historię i potrafi zaskoczyć czytelników przywiązanych do schematycznych rozwiązań. Na początku wydaje się, że będzie to opowieść o nieśmiałej Selmie, która zostaje zdominowana przez awangardową w zachowaniu i stroju Sznurówkę. Tymczasem okazuje się, że to właśnie Selma zagarnia dla siebie tę historię – Sznurówka jest katalizatorem i pod jej wpływem Selma, jakkolwiek brzmiałoby to banalnie, odkrywa siebie. Właśnie, a propos psychologizowania. Jeżeli miałbym wskazać coś co nie do końca mi tutaj czytelniczo podeszło byłby to motyw, obecnego zresztą w tytule, ptaka. Symbolizującego zahukaną część osobowości Selmy. Ptaszydło dziobie dziewczynkę przypominając wszelkie braki i minusy. Początkowo myślałem, że będzie to jeden z dominujących motywów tej historii, tymczasem pojawia się zaskakująco rzadko, stanowiąc trochę taki upiększacz, mający doprawić i pogłębić wszystko Freudem – wskazać i przypomnieć, że oto mamy do czynienia z historią o dojrzewającej, poszukującej dziewczynce, która trudno przystosowuje się do otoczenia (zmienia nawet szkołę). Uważam, że ta książka byłaby dobra i bez ptaka. Jawi mi się on zbyt dosłownie. Chociaż to dopiero pierwsza część cyklu i być może w kolejnych odsłonach dziobak odegra istotniejszą rolę? A być może też takie dosłowne, fizyczne tłumaczenie procesów psychicznych jest młodszym czytelnikom najzwyczajniej w świecie potrzebne? 

Reasumując proponuję zainteresować się przygodami Selmy – naprawdę warto.

/BW/

Sznurówka, ptak i ja
tekst: Ellen Karlsson
ilustracje: Eva Lindström
przekład: Katarzyna Skalska
Zakamarki 2018


Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem obecnych w tekście linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!

czwartek, 17 maja 2018

Dziewczynka i dziewczynki ("Wiłka smocza dziewczynka", tekst: Antonina Kasprzak, ilustracje: Katarzyna Bukiert)


„Wiłka smocza dziewczynka” to druga powieść Antoniny Kasprzak. Podobno powstała od razu po pierwszej, więc nie wiem czy można w tym przypadku wspomnieć o nieśmiertelnym „syndromie drugiego dzieła”? Może lepiej nie, szczególnie, że mam w pamięci dawne słowa Wojciecha Kuczoka, który powiedział, że „SDD jest wypadkową zatęchłych i zawistnych oczekiwań krytyków, którzy zamiast wspierać autora, zaczynają go egzaminować”. Nie mam zamiaru egzaminować Antoniny Kasprzak, bardzo chcę ją wspierać a przy okazji opowiedzieć o wrażeniach z lektury.



„Wiłka” w istocie jest powieścią dojrzalszą, lepszą kompozycyjnie z ciekawszymi, bardziej wiarygodnymi bohaterami. Fabularnie stanowi połączenie obyczajówki z delikatnymi elementami fantasy.

Pola i Klara (zwana Bułeczką lub Bułą – aluzja do żywiołowej bohaterki dawnej powieści Korczakowskiej?) Adamczyk to dwie dziewczynki z bloku, których rodzice mają przejściowe, ale jakże normalne życiowe problemy. Mama zachodzi po raz trzeci w ciążę, która okazuje się zagrożona i kobieta musi zostać w szpitalu. Ojciec jest zabieganym i „zalatanym” akwizytorem materacy marzącym o fotografowaniu, więc dziewczynki muszą radzić sobie same z niewielkim udziałem siostry ojca, awangardowej cioci Patrycji, miłośniczki zwierząt i kolorowych włosów. Pewnego dnia spotykają w szkole dziwną dziewczynkę Wiłkę z równie dziwną mamą (jak się później okaże ma na imię Alisa). Podobno Wiłka uczy się w domu. Pola zafascynowana przelotnym spotkaniem (na dodatek znalazła pierścionek należący do nieznajomej) postanawia dziewczynkę odszukać. Pomoże w tym zgubiony na przystanku autobusowym tornister...


Przede wszystkim mamy tutaj do czynienia z historią obyczajową o dziewczynkach, które usiłują sobie poradzić w starciu z niebyt przyjazną rzeczywistością. Bez żadnych może sytuacji ekstremalnych, ale ze zdecydowanym wyjściem ze strefy komfortu. To opowieść o „sile sióstr”, dziewczyńska historia, co nie jest równoznaczne z tym, że powinna być czytana tylko przez dziewczynki. Świat Wiłki i jej matki, które są istotami fantastycznymi, stanowi w tej książce kontrast dla szarego życia w polskim mieście. Jest kuszącą odskocznią, która jednak okazuje się mieć także ciemną stronę. Historii o tym jak dzieci muszą sobie radzić bez dorosłych polska literatura dziecięca i młodzieżowa zna jednak niemało i chociaż zostało to napisane potoczyście i zdynamizowane wszechobecnym czasem teraźniejszym (chociaż przyznam, że nie przepadam za taką narracją), to głównym punktem fabuły, centralną perypetią jest historia Wiłki i jej matki. I tutaj zaczynają się trochę schody...


Według mnie bowiem autorka przykryła elementami słowiańskiej mitologii historię o apodyktycznej, nie stroniącej od przemocy matce, samotnie wychowującej córkę, którą dodatkowo okłamała w sprawie ojca. Wszystkie te historie o Wiłach, Rumunii, dywanach, Ludkach i niebieskiej łusce stanowią w rzeczywistości autorską wariację wykorzystującą dawne słowiańskie wierzenia. Ich obecność ma dodać książce tajemniczości i magiczności, co w zasadzie się udało. Sęk w tym, że oprócz aury tajemniczości elementy te usprawiedliwiają zachowania zasługujące na zdecydowane piętnowanie…

Po przeczytaniu „Wiłki” zacząłem się zastanawiać czy gdyby elementy przemocy opisane w tej książce nie miały proweniencji fantastycznej i Alisa zamiast krzesać ogień palcami i parzyć stopy córki podczas nauki tradycyjnego tańca Wił, używała do tego celu np. kabla od żelazka to równie łatwo byłoby zakończyć tę historię happyendem? Rozumiem, że Wiła, oddzielona od bliskich czuje się samotna i nieszczęśliwa, ale krzywdzenie własnej córki (i byłego męża – wszak poparzyła mu twarz!), które to krzywdzenie dodatkowo jest przez córkę uzasadniane i tłumaczone – darujcie, ale dla mnie to jest typowy schemat przemocy w rodzinie. I niestety, ale zostało to zgrabnie w zakończeniu rozmyte.

A przecież temat przemocy pojawia się w rozmowie z dorosłymi, dziewczynki pytają i dostają zdecydowane rady jak taką sytuację zakończyć. Wiem, że fakt odmienności Wiłki został tutaj postawiony jako główny argument, aby nie kontaktować się z policją – bo jak wiadomo Wiły nie są lubiane przez ludzi i pobyt w domu dziecka mógłby się skończyć tragicznie. To nie jest dla mnie dobry argument. I wydaje mi się, że autorka to rozumiała konstruując wprawdzie mało wiarygodne, ale pozornie rozwiązujące ten problem zakończenie.

Żeby było jasne – uważam Alisę za najciekawszą postać tej książki. Antonina Kasprzak długo buduje i demonizuje jej obraz oczami innych postaci i zanim pojawi się we własnej osobie mija naprawdę wiele stron. Szkoda jednak, że w gdy wreszcie się pojawia zachowuje się zupełnie wbrew sobie – trudno uwierzyć, że tak bardzo poruszyło ją zaginięcie córki, skoro za chwilę szybko zgadza się wyjechać samotnie do Rumunii. Radość Wiłki z odzyskania „ludzkiego” ojca i iście hollywoodzki sukces handlowy taty Adamczyka nie są w stanie ukryć wrażenia, że Alisa się po prostu nad córką fizycznie i psychicznie znęcała, trzymając ją pod kluczem i uzasadniając to złym zewnętrznym światem. Zresztą znęcała się nie tylko nad Wiłką, ale też nad sprzedawcami w swoim sklepie z dywanami - Wadimem i Florą, którzy w rzeczywistości byli służącymi z rodu Ludków, a dowodów na to jak są pokorni i zastraszeni w książce nie brakuje. W czasie lektury niejednokrotnie odczuwałem niepokój, który nie był jednak spowodowany tym, że za chwilę odsłonięte zostaną przede mną magiczne tajemnice Wił – czułem, że ktoś się boi, że ktoś inny tuszuje przemoc i wreszcie, że ktoś może przyjść i wyciągnąć przykre i nieprzewidziane konsekwencje. Kwestia relacji Alisy do byłego męża Pawła, w którym się kiedyś ponoć na zabój zakochała, a potem okaleczyła także została przedstawiona bardzo niejasno. Podsumowując uważam, że sprawczynię powinna spotkać za jej postępowanie kara. A nie spotyka. Nie spotyka, bo wtedy to byłaby zupełnie inna książka.


Dlaczego tak się stało? Miałem wrażenie, podobne zresztą jak przy pierwszej książce Antoniny Kasprzak, że zakończenie nadeszło zbyt szybko, było zbyt łatwe. Zawiązanie akcji, ekspozycja prowadząca dziewczynki do domu Wiłki jest rozbudowana, ale odkąd kruk trafia do Pawła zdania zaczynają pędzić na łeb na szyję. Trochę mi zabrakło spokojnego rozwiązania wszystkich wątków. Szczególnie autorka nie poradziła sobie z Alisą. Może to i mocne słowa, ale uważam, że zmarnowała tę postać.

Antonina Kasprzak udowodniła, że potrafi napisać wciągającą historię i nie mam wobec niej „zatęchłych i nienawistnych oczekiwań” (jak mówił Kuczok) – z pewnością warsztatowo jest coraz lepsza, książka jak pisałem jest dynamiczna, czyta się ją z marszu, widać że literacka robota sprawia autorce przyjemność. Jednak gdy kwestie techniczne zostały już opanowane, tym większą uwagę zwraca się na treść – a o tej dyskutować zawsze powinno się, należy i trzeba. Co też zrobiłem w tej recenzji. A na koniec, żeby tradycji stało się zadość, napiszę, że niecierpliwie czekam na trzecią książkę Antoniny Kasprzak.

/BW/

Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!

Wiłka smocza dziewczynka
tekst: Antonina Kasprzak
ilustracje: Katarzyna Bukiert
BIS 2018


środa, 16 maja 2018

Puciosław po raz trzeci ("Pucio i ćwiczenia z mówienia", tekst: Marta Galewska-Kustra, ilustracje: Joanna Kłos)


Wydawałoby się, że zaledwie wczoraj ukazał się pierwszy tom Pucia, a tymczasem czas upływa i chłopak zdążył stać się sławny i rozpoznawalny (pojawiła się nawet przedstawiająca go maskotka). W sieci czytam entuzjastyczne opinie rodziców i trzeba to określić mianem sukcesu - mamy przecież do czynienia z bohaterem, było nie było, książki dydaktycznej. Autorkom udało się stworzyć dobrą, rozpoznawalną markę. I zdjąć z „Pucia” odium pozycji użytkowej, która jak wiadomo zwykle jest brzydka i nieciekawa, a jej czytanie jawi się jako przykry obowiązek. Stworzyły ćwiczenia, które dzieci pokochały. Oczywiście od razu pojawia się pytanie jak długo można wzorzec ten eksploatować i czy w kolejnych częściach nie przydałaby się jakaś odmiana? Być może. Nie wybiegajmy jednak w przyszłość. Cieszmy się z tego, co jest.



Zatem wszystkich, którzy znają poprzednie części („Pucio uczy się mówić” i „Pucio mówi pierwsze słowa”) chciałbym poinformować, że trzecia część przygód Puciosława zatytułowana „Pucio i ćwiczenia z mówienia czyli nowe słowa i zdania” zawiera sprawdzony i znany z poprzednich części układ treści i ilustracji. A więc: teksty przygotowała logopedka Marta Galewska-Kustra, a charakterystyczną oprawę graficzną Joanna Kłos. Strony pozostały grube i kartonowe, chociaż czytelnicy rosną i pewnie już nie trzeba przed nimi tak chronić książki. Spory, wygodny w przeglądaniu format z pewnością zachęca do interakcji z tą pozycją. Na dole każdej z rozkładówek pojawiają się pytania do tekstu (pisane) i odpowiedzi (rysowane). Jest też naukowy wstęp (przeczytajcie go najpierw, bo jest ważny!) a na końcu znajdziemy obrazkowy indeks wszystkich występujących w książce osób, zwierząt, przedmiotów i miejsc. 




Pucio dotarł do nas akurat na koniec zimy, tymczasem przedstawione w nim zostały wydarzenia, które miały miejsce podczas ferii zimowych. Rodzina jedzie do wujostwa w góry, gdzie najpierw nie ma śniegu, a potem nagle zaczyna padać (eh – żeby w życiu pozaksiążkowym też tak było…). Spodziewajcie się przygód w lesie, na nartach i wieczorów przy kominku.

Książka, zgodnie ze wstępem, przeznaczona jest do dalszego rozwijania mowy dziecka – wzbogacania słownika, rozwijania mowy zdaniowej i nauki stosowania reguł gramatyki. Dokładnego wieku odbiorców wprawdzie autorki nie podają, ale według mnie będzie to raczej trzylatek, dla czterolatków jest to już trochę zbyt proste.

/BW/

Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!

Pucio i ćwiczenia z mówienia
tekst: Marta Galewska-Kustra
ilustracje: Joanna Kłos
Nasza Księgarnia 2018


środa, 9 maja 2018

Jak nie zostać dyktatorem ("Maleńki król", tekst i ilustracje: Taro Miura)


Po kilkukrotnej lekturze „Maleńkiego króla” zacząłem rozmyślać o polityce i historii. Nie jestem z tych, co w każdym przeczytanym utworze widzą odniesienia do bieżącej sytuacji społeczno-politycznej – bo i też co Taro Miura może wiedzieć o naszych środkowoeuropejskich problemach? Uspokajam zatem - nie jest moim zamiarem rzucanie nazwiskami. Tym bardziej, że tę prostą opowieść można traktować uniwersalnie. Ale co sobie porozmyślałem to moje…



Jak uczy historia i literatura samotny i odcięty od świata władca to nie jest przeważnie władca łaskawy dla swoich poddanych. Siedzi sobie taki w zamku pilnowanym przez oddziały żołnierzy, na niczym mu nie zbywa, ale też ze swojej władzy i posiadania nie może w pełni korzystać. Wszak jest maleńki. Tyciutki, tyciutynieczki – jak to było w „Panu Maluśkiewiczu”. Niby włada, panuje i rozkazuje, ale tak w sumie to zdaje sobie sprawę, że nie jest w stanie ogarnąć swojego najbliższego otoczenia – zamek za duży, stół za duży, koń za duży, fontanna kąpielowa za duża i łóżko za duże. Siedzi sobie taki król sam, w odosobnieniu i głupie pomysły mogłyby mu przyjść do głowy. Ubzdura się takiemu, że jest słońcem, cieniem i księżycem. Oj nic dobrego z tego nigdy jeszcze nie wynikło dla świata i naszego samopoczucia oraz psychicznej równowagi. A do tego ta samotność prowadząca do smutku i problemów ze snem. Aż pewnego dnia maleńki król poznaje wielką księżniczkę i jego życie zmienia się. Na lepsze.




Taro Miura tworzy książki obrazkowe więc warstwa graficzna jest tutaj tak samo ważna jak tekst. Kolorowe ilustracje wykonane przy użyciu prostych figur geometrycznych, gdzieniegdzie uzupełnione kolażem zwracają uwagę od razu. Na kolejnych stronach oglądamy najpierw smutne dni małego monarchy-kawalera spędzane na czynnościach, które go przerastają (dosłownie), a potem śledzimy te same sytuacje, ale już w roli męża i ojca. Okazuje się, że wszystkie przeciwności niewdzięcznej materii da się pokonać z bliską i kochaną osobą u boku. Cóż, jest to temat trudny, łatwo wpaść w tandetny sentymentalizm – japońskiemu autorowi udało się tego uniknąć. Przedstawił prostą i czytelną historię o znaczeniu uczuć, bliskości, rodziny. Z możliwością pobocznych rozmyślań.

/BW/

Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!

Maleńki król
tekst i ilustracje: Taro Miura
przekład: Anna Zalewska
Dwie Siostry 2018