Niekiedy
mam wrażenie, że najsmutniejszymi ludźmi na Ziemi są satyrycy. Niewykluczone, że
bezustannie myślą jedynie o żartach, gagach i skeczach, co powoduje maksymalne
wyjałowienie w dziedzinie bycia zabawnymi i na inne życiowe aktywności nie
starcza im już tak cennej vis comica. Dlatego poza sceną pozostają poważni jak
koncert w filharmonii. Być może w sklepie, na basenie, w kolejce do kasy
biletowej albo w poczekalni u lekarza, kiedy każdy człowiek może okazać się
Cyceronem i otrzymać swoje pięć minut sławy – oni właśnie są brani za totalnych
sztywniaków i ludzi, z którymi nie warto rozmawiać? Tego rodzaju podejrzenia
nie naszły mnie jednak w wyniku obserwacji drogi artystycznej Jana Pietrzaka
czy Andrzeja Rosiewicza, nabrałem ich po przeczytaniu „Drewnianych koni” (1971)
napisanych przez Ryszarda Marka Grońskiego (a zilustrowanych przez Eryka
Lipińskiego). Autor niewątpliwie intensywnie robił w satyrze, m.in.
współtworząc (z Lipińskim zresztą) znany tygodnik „Szpilki”.
Drewniane konie, Ryszard Marek Groński, il. Eryk Lipiński, BW Ruch 1971 |
Historia,
którą przedstawił w książeczce dla dzieci z pewnością ani śmieszna, ani rubaszna,
ani nawet wesoła lub wywołująca lekki uśmiech nie jest. „Programowo” bliżej jej
do klasycznych „Trzech świnek”, o której to baśni Bettelheim pisał, że
„przedstawia problem wyboru między rządzeniem się w życiu zasadą przyjemności,
a kierowaniem się zasadą rzeczywistości”. O ile jednak opowieść o świnkach
wyraźnie skierowana została do dorastających dzieci i kończy ją istotna, nomen
omen krzepiąca, nauka, o tyle z
"Drewnianymi końmi" sprawa taka oczywista nie jest. Według mnie
przede wszystkim powinni ją przeczytać maturzyści, którzy wybierają kierunek
studiów. Młodsi chyba jej w pełni nie zrozumieją. Chociaż może właśnie
zrozumieją! Może pasuje do dzisiejszych, szalonych i dziwnych czasów, kiedy już
kilkuletnim dzieciom rodzice wybierają drogę życiową i zawodową? „Synku,
córeczko chyba nie chcecie być jak ten konik z karuzeli?”. A więc jacy?
Opowieść
rozpoczyna się od opisu wesołego miasteczka. Opis ten jest zupełnie
odstręczający, przedstawiający ten przybytek zabawy, jako miejsce smutne i
opuszczone.
Wiatr potrząsa lampionami i serpentynami z bibułki, krzywe lustra patrzą na siebie i nie pokazują nic, bo cóż może pokazać lustro, gdy przegląda się w drugim lustrze…Beczka śmiechu jakoś nikogo nie śmieszy. Pajace na strzelnicy mają głupie miny i płatami obłazi z nich farba. Nawet trawa na terenie WESOŁEGO MIASTECZKA – wgnieciona, wbita w ziemię nie może rosnąć, zachowując pamięć wielu nóg, które po niej deptały.
Tak się
akurat składa, że jeżdżąc rowerem do pracy, mijam wesołe miasteczko ulokowane
na wrocławskim Placu Społecznym. Przeważnie oglądam je w porach, kiedy nikt go
nie odwiedza, kiedy wszystkie te karuzele i strzelnice są wyłączone i
prezentują sobą niestety bardzo podobny, przygnębiający widok. Rzeczywiście –
nad wyraz smutny. Dla świetności wesołe miasteczko potrzebuje światła, głośnej
muzyki, krzyku rozentuzjazmowanej dzieciarni i smrodu popcornu tudzież cukrowej
waty. Wtedy widać, że to wszystko ma jakiś cel. Tylko taki sztuczny blichtr
potrafi chwilowo wesołe miasteczko ożywić. Bez tego boleśnie wychodzi z niego prawdziwa
natura - tekturowej dekoracji, atrapy. Miasteczka, które nie jest miasteczkiem.
Czy jednak na pewno? Z książki Rema Koolhaasa „Deliryczny Nowy Jork” dowiedzieć
się można, że ogromne lunaparki stanowiły pierwotną zabudowę wielu kwartałów,
na których powstały potem drapacze chmur Manhattanu… Istotnie trafna to metafora
rozwoju dzisiejszego świata. Od lunaparku do korporacji.
Zajmijmy
się jednak treścią książeczki. Oto trzy konie, na co dzień, obracające się na
karuzeli – Amigo, Santos i Klementyna – postanawiają zamiast kręcić się „w koło
Macieju” opuścić swoje miejsce pracy i zamieszkania, aby udać się na łąkę,
która w ich marzeniach i opowieściach urasta do rangi końskiej krainy
szczęśliwości. Opuszczają teren wesołego miasteczka niedostatecznie pilnowanego
przez zaspanego strażnika, przebiegają przez miasto i docierają na łono natury.
Na łące przeżywają najpiękniejszy dzień życia. Kiedy jednak znudzi im się
swoboda decydują się rozpocząć najlepiej znaną sobie zabawę… w karuzelę.
Opowieść kończy motto: „Jak ktoś się już do czegoś przyzwyczai – nie tak łatwo
mu rozpocząć nowe życie”.
- Ale to są coraz cieńsze gałązki tego wielkiego drzewa genealogicznego naszych wyborów. Bo już wybraliśmy pień i główną gałąź. Trudno jest się cofnąć. I mamy zawężoną liczbę opcji.
Z „Drewnianych
koni” także dowiadujemy się, że nasze wybory w pewnym momencie nas determinują,
ograniczają. To na pewno przydatna nauka, jednak cała książeczka tchnie trochę
nastrojem beznadziei i to mimo jaskrawo wielokolorowych ilustracji Lipińskiego.
Mam wrażenie, że bardziej powstała z myślą o dorosłych niż dzieciach. Być może
jakimś słabym dowodem na to jest fakt, że została wydana przez Biuro Wydawnicze
Ruch, poza serią „Poczytaj mi mamo”.
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Chcesz coś dodać? Śmiało!