wtorek, 6 stycznia 2015

Wesołe miasteczka są bardzo smutne („Drewniane konie” Ryszard Marek Groński)

Niekiedy mam wrażenie, że najsmutniejszymi ludźmi na Ziemi są satyrycy. Niewykluczone, że bezustannie myślą jedynie o żartach, gagach i skeczach, co powoduje maksymalne wyjałowienie w dziedzinie bycia zabawnymi i na inne życiowe aktywności nie starcza im już tak cennej vis comica. Dlatego poza sceną pozostają poważni jak koncert w filharmonii. Być może w sklepie, na basenie, w kolejce do kasy biletowej albo w poczekalni u lekarza, kiedy każdy człowiek może okazać się Cyceronem i otrzymać swoje pięć minut sławy – oni właśnie są brani za totalnych sztywniaków i ludzi, z którymi nie warto rozmawiać? Tego rodzaju podejrzenia nie naszły mnie jednak w wyniku obserwacji drogi artystycznej Jana Pietrzaka czy Andrzeja Rosiewicza, nabrałem ich po przeczytaniu „Drewnianych koni” (1971) napisanych przez Ryszarda Marka Grońskiego (a zilustrowanych przez Eryka Lipińskiego). Autor niewątpliwie intensywnie robił w satyrze, m.in. współtworząc (z Lipińskim zresztą) znany tygodnik „Szpilki”.

Drewniane konie, Ryszard Marek Groński, il. Eryk Lipiński, BW Ruch 1971 
Historia, którą przedstawił w książeczce dla dzieci z pewnością ani śmieszna, ani rubaszna, ani nawet wesoła lub wywołująca lekki uśmiech nie jest. „Programowo” bliżej jej do klasycznych „Trzech świnek”, o której to baśni Bettelheim pisał, że „przedstawia problem wyboru między rządzeniem się w życiu zasadą przyjemności, a kierowaniem się zasadą rzeczywistości”. O ile jednak opowieść o świnkach wyraźnie skierowana została do dorastających dzieci i kończy ją istotna, nomen omen krzepiąca, nauka, o tyle  z "Drewnianymi końmi" sprawa taka oczywista nie jest. Według mnie przede wszystkim powinni ją przeczytać maturzyści, którzy wybierają kierunek studiów. Młodsi chyba jej w pełni nie zrozumieją. Chociaż może właśnie zrozumieją! Może pasuje do dzisiejszych, szalonych i dziwnych czasów, kiedy już kilkuletnim dzieciom rodzice wybierają drogę życiową i zawodową? „Synku, córeczko chyba nie chcecie być jak ten konik z karuzeli?”. A więc jacy?




Opowieść rozpoczyna się od opisu wesołego miasteczka. Opis ten jest zupełnie odstręczający, przedstawiający ten przybytek zabawy, jako miejsce smutne i opuszczone. 

Wiatr potrząsa lampionami i serpentynami z bibułki, krzywe lustra patrzą na siebie i nie pokazują nic, bo cóż może pokazać lustro, gdy przegląda się w drugim lustrze…
Beczka śmiechu jakoś nikogo nie śmieszy. Pajace na strzelnicy mają głupie miny i płatami obłazi z nich farba. Nawet trawa na terenie WESOŁEGO MIASTECZKA – wgnieciona, wbita w ziemię nie może rosnąć, zachowując pamięć wielu nóg, które po niej deptały.

Tak się akurat składa, że jeżdżąc rowerem do pracy, mijam wesołe miasteczko ulokowane na wrocławskim Placu Społecznym. Przeważnie oglądam je w porach, kiedy nikt go nie odwiedza, kiedy wszystkie te karuzele i strzelnice są wyłączone i prezentują sobą niestety bardzo podobny, przygnębiający widok. Rzeczywiście – nad wyraz smutny. Dla świetności wesołe miasteczko potrzebuje światła, głośnej muzyki, krzyku rozentuzjazmowanej dzieciarni i smrodu popcornu tudzież cukrowej waty. Wtedy widać, że to wszystko ma jakiś cel. Tylko taki sztuczny blichtr potrafi chwilowo wesołe miasteczko ożywić. Bez tego boleśnie wychodzi z niego prawdziwa natura - tekturowej dekoracji, atrapy. Miasteczka, które nie jest miasteczkiem. Czy jednak na pewno? Z książki Rema Koolhaasa „Deliryczny Nowy Jork” dowiedzieć się można, że ogromne lunaparki stanowiły pierwotną zabudowę wielu kwartałów, na których powstały potem drapacze chmur Manhattanu… Istotnie trafna to metafora rozwoju dzisiejszego świata. Od lunaparku do korporacji.




Zajmijmy się jednak treścią książeczki. Oto trzy konie, na co dzień, obracające się na karuzeli – Amigo, Santos i Klementyna – postanawiają zamiast kręcić się „w koło Macieju” opuścić swoje miejsce pracy i zamieszkania, aby udać się na łąkę, która w ich marzeniach i opowieściach urasta do rangi końskiej krainy szczęśliwości. Opuszczają teren wesołego miasteczka niedostatecznie pilnowanego przez zaspanego strażnika, przebiegają przez miasto i docierają na łono natury. Na łące przeżywają najpiękniejszy dzień życia. Kiedy jednak znudzi im się swoboda decydują się rozpocząć najlepiej znaną sobie zabawę… w karuzelę. Opowieść kończy motto: „Jak ktoś się już do czegoś przyzwyczai – nie tak łatwo mu rozpocząć nowe życie”.



Przypomniał mi się wywiad z Januszem Czapińskim, który kiedyś czytałem. Psycholog mówił tam o naszych ludzkich wyborach, że im dłużej żyjemy, tym możemy ich dokonywać mniej. Cytując: 
- Ale to są coraz cieńsze gałązki tego wielkiego drzewa genealogicznego naszych wyborów. Bo już wybraliśmy pień i główną gałąź. Trudno jest się cofnąć. I mamy zawężoną liczbę opcji.
Z „Drewnianych koni” także dowiadujemy się, że nasze wybory w pewnym momencie nas determinują, ograniczają. To na pewno przydatna nauka, jednak cała książeczka tchnie trochę nastrojem beznadziei i to mimo jaskrawo wielokolorowych ilustracji Lipińskiego. Mam wrażenie, że bardziej powstała z myślą o dorosłych niż dzieciach. Być może jakimś słabym dowodem na to jest fakt, że została wydana przez Biuro Wydawnicze Ruch, poza serią „Poczytaj mi mamo”.

Drewniane konie, Ryszard Marek Groński, il. Eryk Lipiński, BW Ruch 1971 
Share:

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Chcesz coś dodać? Śmiało!