Ech to przedszkole! Cóż tam się dzieje kiedy zamkną się drzwi, a nasze ukochane pociechy zostaną sam na sam z koniecznością odnalezienia się w społeczności? Zapewne wielu rodziców zadaje sobie takie pytanie z początkiem roku szkolno-przedszkolnego i zapewne będzie je sobie zadawać dopóki ta ogromna kula zwana Ziemią istnieć będzie we Wszechświecie. Stąd popularnością cieszą się historyjki inicjacyjne na temat pierwszych dni w przedszkolu. W tym wpisie napiszę o dwóch książeczkach, w których problem ten został poruszony – „Trzymaj się Kamil” (1981) Wandy Chotomskiej i „Truskawa” (1977) Elżbiety Wiśniewskiej. To historie w klimacie polskiej literatury młodzieżowej lat 70. i 80., ale sytuacje które zostały tutaj przedstawione są uniwersalne – dotyczą problemu akceptacji.
„Trzymaj się, Kamil” to historia w pewnym sensie
antysystemowa (tymczasem spójrzmy na rok wydania!). Oto Kamil z rodziny artysty-pięknoducha,
syn kompozytora zostaje za namową babci wysłany do przedszkola w wieku 5 lat.
Do tej pory siedział głównie pod fortepianem pośród muzyki, którą tworzy tato i
aż dziw, że nie skończył jak Hanno Buddenbrook. Tymczasem w przedszkolu radzi
sobie niezgorzej i prezentuje się od początku jako mistrz ciętej riposty („- Ty
jesteś nowy? Kamil zmarszczył nos. – Właściwie, to ja już jestem trochę
używany, bo mam pięć lat”, a wcześniej gdy babcia pyta go przez telefon „Co u
was słychać?” odpowiada: Muzykę).
Dlaczego jednak antysystemowa? Otóż jak zapewne niektórzy
pamiętają w czasach PRL-u inteligencję i artystów traktowano z rezerwą,
podejrzliwością a nierzadko wrogością. Stąd na piedestale i w rolach bohaterów
literackich chętnie stawiano tzw. ludzi pracy czyli przede wszystkim robotników
czy rzemieślników. Nie ominęło to również literatury dziecięcej tamtego czasu,
żeby przypomnieć chociażby opisywaną przeze mnie na blogu książeczkę Tadeusza
Kubiaka „Gdy zapadnie noc”. Tymczasem u Chotomskiej mamy jako głównego bohatera
chłopca z artystycznej rodziny (oczywiście nie dowiadujemy się czym zajmuje się
jego mama...), po którego stronie opowiada się narrator (czy autorka jak kto
woli). Czarnym charakterem jest Miciński (nazwisko kojarzące się z
surrealistycznym młodopolskim pisarzem!), syn marynarza wyśpiewujący piosenki o
wyższości ludzi morza nad resztą społeczeństwa. Co ciekawe marynarz także nie
był wtedy zawodem zbytnio lubianym przez partyjnych ideologów. Wszak wyjeżdżał
zagranicę, oglądał świat i mógł do woli porównywać.
Fabuła wygląda tak, że Miciński stara się dokuczać Kamilowi,
który znajduje sojuszniczkę w osobie Uli-Cebuli. Oczywiście w tle działa czujna
pani wychowawczyni, która niepostrzeżenie rozwiązuje konflikty. Zakończenie
jest już prawie pozytywne, ponieważ Miciński nawiązuje z Kamilem pierwszy
przyjazny kontakt.
Napisane jest to dobrze, ale przecież mamy do czynienia z
mistrzynią w swoim fachu. Przyznaję, że jak fałszywa nuta brzmi tutaj dla mnie sformułowanie
„jechać do Rygi” w znaczeniu wymiotować (czytając Kostkowi za każdym razem zmieniam).
Być może w momencie, gdy Chotomska pisała nie było ono jeszcze tak bardzo
potoczne i mało eleganckie. Podobnie z trochę już archaicznym słowem „pyzata”,
którym określa się tutaj Ulę: „Na ławeczce pod wieszakiem z cebulą, podskakuje
pyzata dziewczynka. Cała jest taka pyzata. Nawet nogi ma pyzate. Ładna”. W tych
dwóch przypadkach widać, że język potrafi się starzeć dosyć szybko. Ilustracje
Rychlickiego, który nigdy nie rysuje brzydkich ludzi, przywołują ciepłe
wspomnienia i kojarzą nieco z hipisowską stylistką (dla mnie wszystkie spodnie na
jego rysunkach to dzwony!!!).
„Truskawa” Elżbiety Wiśniewskiej to z kolei dzieje
przedszkolnej inicjacji Wojtka, chłopca nieśmiałego, wstydliwego i na dodatek
mocno się czerwieniącego (czemu zawdzięcza nielubiane przezwisko). Wojtek
został tutaj przedstawiony jako dziecko nie potrafiące śmiać się z krytykantów
i nie umiejące zaakceptować swojego przezwiska (w domyśle: własnych słabości).
Chłopiec chce, żeby reszta przedszkolaków po prostu przestała mówić na niego
Truskawa. Tymczasem rozwiązaniem jego problemów jest zaakceptowanie owocowego
miana. Obserwujemy to w symbolicznej ostatniej scenie poszukiwania naklejki na
szafkę – oczywiście została ona przemyślnie zaaranżowana przez panią
wychowawczynię. Co jeszcze zwróciło tutaj moją uwagę? Choćby wypowiedź mamy,
która wprost mówi do chłopca, który z powodu przeżyć przedszkolnych chce zostać
w domu: „Trzeba iść do przedszkola. Nie ma kto z tobą zostawać w domu. A mama
musi pracować. Gdyby było większe mieszkanie, poprosilibyśmy babcię. A z
dziećmi… zawsze tak nie będzie”. Warto to odnotować, pamiętając o postaciach
matek u Bechlerowej czy Papuzińskiej. Jeżeli chodzi o ilustracje Elżbiety
Gaudasińskiej to są one sugestywne i nieco odrealnione, niemniej jak dla mnie
owoc przedstawiony na okładce i na stronach w środku bardziej przypomina
poziomkę niż truskawkę...
Zwróciłem też uwagę na olbrzymie podobieństwo chwytów
fabularnych w obu książeczkach. Wiadomo – obie dzieją się w przedszkolu i w obu
przedstawiono zagubionych w przedszkolnych realiach chłopców. Ale np. motyw z
naklejkami na wieszaki czy szafki albo motyw miejsca, gdzie udręczone dziecko
może odsapnąć (kanapka w kancelarii (Kamil) i osobny pokój z miękkim fotelem
(Wojtek)) to mam wrażenie jakieś condicio sine qua non historyjek o inicjacji
przedszkolnej.
Czytałem ostatnio Kostkowi bardzo słabe
wydanie „Tomcia Palucha”. W przedszkolu była wymiana książek, sam sobie ją wybrał i chciał żebym mu czytał.
Nie mam zamiaru znęcać się nad tym wydawnictwem na blogu, chociaż zostało podpisane nazwiskiem
Charlesa Perrault (tłumacza brak) a zawiera błędy ortograficzne. Jednak powiem
wam, że po takiej stylistycznej makabrze, której czytanie najnormalniej w
świecie męczy aparat mowy, człowiek docenia rzeczy dobrze napisane. Propozycje
Chotomskiej i Wiśniewskiej takie właśnie są.
/BW/
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Chcesz coś dodać? Śmiało!