środa, 20 maja 2015

Niedole przedszkol(n)e („Trzymaj się, Kamil” Wanda Chotomska, „Truskawa” Elżbieta Wiśniewska)


Ech to przedszkole! Cóż tam się dzieje kiedy zamkną się drzwi, a nasze ukochane pociechy zostaną sam na sam z koniecznością odnalezienia się w społeczności? Zapewne wielu rodziców zadaje sobie takie pytanie z początkiem roku szkolno-przedszkolnego i zapewne będzie je sobie zadawać dopóki ta ogromna kula zwana Ziemią istnieć będzie we Wszechświecie. Stąd popularnością cieszą się historyjki inicjacyjne na temat pierwszych dni w przedszkolu. W tym wpisie napiszę o dwóch książeczkach, w których problem ten został poruszony – „Trzymaj się Kamil” (1981) Wandy Chotomskiej i „Truskawa” (1977) Elżbiety Wiśniewskiej. To historie w klimacie polskiej literatury młodzieżowej lat 70. i 80., ale sytuacje które zostały tutaj przedstawione są uniwersalne – dotyczą problemu akceptacji.
„Trzymaj się, Kamil” to historia w pewnym sensie antysystemowa (tymczasem spójrzmy na rok wydania!). Oto Kamil z rodziny artysty-pięknoducha, syn kompozytora zostaje za namową babci wysłany do przedszkola w wieku 5 lat. Do tej pory siedział głównie pod fortepianem pośród muzyki, którą tworzy tato i aż dziw, że nie skończył jak Hanno Buddenbrook. Tymczasem w przedszkolu radzi sobie niezgorzej i prezentuje się od początku jako mistrz ciętej riposty („- Ty jesteś nowy? Kamil zmarszczył nos. – Właściwie, to ja już jestem trochę używany, bo mam pięć lat”, a wcześniej gdy babcia pyta go przez telefon „Co u was słychać?” odpowiada: Muzykę).
Dlaczego jednak antysystemowa? Otóż jak zapewne niektórzy pamiętają w czasach PRL-u inteligencję i artystów traktowano z rezerwą, podejrzliwością a nierzadko wrogością. Stąd na piedestale i w rolach bohaterów literackich chętnie stawiano tzw. ludzi pracy czyli przede wszystkim robotników czy rzemieślników. Nie ominęło to również literatury dziecięcej tamtego czasu, żeby przypomnieć chociażby opisywaną przeze mnie na blogu książeczkę Tadeusza Kubiaka „Gdy zapadnie noc”. Tymczasem u Chotomskiej mamy jako głównego bohatera chłopca z artystycznej rodziny (oczywiście nie dowiadujemy się czym zajmuje się jego mama...), po którego stronie opowiada się narrator (czy autorka jak kto woli). Czarnym charakterem jest Miciński (nazwisko kojarzące się z surrealistycznym młodopolskim pisarzem!), syn marynarza wyśpiewujący piosenki o wyższości ludzi morza nad resztą społeczeństwa. Co ciekawe marynarz także nie był wtedy zawodem zbytnio lubianym przez partyjnych ideologów. Wszak wyjeżdżał zagranicę, oglądał świat i mógł do woli porównywać. 
 
Fabuła wygląda tak, że Miciński stara się dokuczać Kamilowi, który znajduje sojuszniczkę w osobie Uli-Cebuli. Oczywiście w tle działa czujna pani wychowawczyni, która niepostrzeżenie rozwiązuje konflikty. Zakończenie jest już prawie pozytywne, ponieważ Miciński nawiązuje z Kamilem pierwszy przyjazny kontakt.

Napisane jest to dobrze, ale przecież mamy do czynienia z mistrzynią w swoim fachu. Przyznaję, że jak fałszywa nuta brzmi tutaj dla mnie sformułowanie „jechać do Rygi” w znaczeniu wymiotować (czytając Kostkowi za każdym razem zmieniam). Być może w momencie, gdy Chotomska pisała nie było ono jeszcze tak bardzo potoczne i mało eleganckie. Podobnie z trochę już archaicznym słowem „pyzata”, którym określa się tutaj Ulę: „Na ławeczce pod wieszakiem z cebulą, podskakuje pyzata dziewczynka. Cała jest taka pyzata. Nawet nogi ma pyzate. Ładna”. W tych dwóch przypadkach widać, że język potrafi się starzeć dosyć szybko. Ilustracje Rychlickiego, który nigdy nie rysuje brzydkich ludzi, przywołują ciepłe wspomnienia i kojarzą nieco z hipisowską stylistką (dla mnie wszystkie spodnie na jego rysunkach to dzwony!!!).

„Truskawa” Elżbiety Wiśniewskiej to z kolei dzieje przedszkolnej inicjacji Wojtka, chłopca nieśmiałego, wstydliwego i na dodatek mocno się czerwieniącego (czemu zawdzięcza nielubiane przezwisko). Wojtek został tutaj przedstawiony jako dziecko nie potrafiące śmiać się z krytykantów i nie umiejące zaakceptować swojego przezwiska (w domyśle: własnych słabości). Chłopiec chce, żeby reszta przedszkolaków po prostu przestała mówić na niego Truskawa. Tymczasem rozwiązaniem jego problemów jest zaakceptowanie owocowego miana. Obserwujemy to w symbolicznej ostatniej scenie poszukiwania naklejki na szafkę – oczywiście została ona przemyślnie zaaranżowana przez panią wychowawczynię. Co jeszcze zwróciło tutaj moją uwagę? Choćby wypowiedź mamy, która wprost mówi do chłopca, który z powodu przeżyć przedszkolnych chce zostać w domu: „Trzeba iść do przedszkola. Nie ma kto z tobą zostawać w domu. A mama musi pracować. Gdyby było większe mieszkanie, poprosilibyśmy babcię. A z dziećmi… zawsze tak nie będzie”. Warto to odnotować, pamiętając o postaciach matek u Bechlerowej czy Papuzińskiej. Jeżeli chodzi o ilustracje Elżbiety Gaudasińskiej to są one sugestywne i nieco odrealnione, niemniej jak dla mnie owoc przedstawiony na okładce i na stronach w środku bardziej przypomina poziomkę niż truskawkę...

Zwróciłem też uwagę na olbrzymie podobieństwo chwytów fabularnych w obu książeczkach. Wiadomo – obie dzieją się w przedszkolu i w obu przedstawiono zagubionych w przedszkolnych realiach chłopców. Ale np. motyw z naklejkami na wieszaki czy szafki albo motyw miejsca, gdzie udręczone dziecko może odsapnąć (kanapka w kancelarii (Kamil) i osobny pokój z miękkim fotelem (Wojtek)) to mam wrażenie jakieś condicio sine qua non historyjek o inicjacji przedszkolnej.

Czytałem ostatnio Kostkowi bardzo słabe wydanie „Tomcia Palucha”. W przedszkolu była wymiana książek, sam sobie ją wybrał i chciał żebym mu czytał. Nie mam zamiaru znęcać się nad tym wydawnictwem na blogu, chociaż zostało podpisane nazwiskiem Charlesa Perrault (tłumacza brak) a zawiera błędy ortograficzne. Jednak powiem wam, że po takiej stylistycznej makabrze, której czytanie najnormalniej w świecie męczy aparat mowy, człowiek docenia rzeczy dobrze napisane. Propozycje Chotomskiej i Wiśniewskiej takie właśnie są.

/BW/

Share:

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Chcesz coś dodać? Śmiało!