A zatem znowu przyjechaliśmy nad Bałtyk! Podczas pobytu obejrzeliśmy
dosyć dokładnie miasto Ustka i jego okolicę. Podobało nam się! Nie chcę
szczegółowo wymieniać przebiegu naszego wyjazdu, ale na pewno warte polecenia
jest Muzeum Kultury Ludowej Pomorza w Swołowie – ciekawe, multimedialne wystawy zaaranżowane w przestrzeni prawdziwej wsi
(zwiedzamy dom szachulcowy a za płotem wciąż mieszkają ludzie, jest nawet
warsztat samochodowy w jednej z zagród), przestrzeń i zajęcia dla dzieci
(akurat były w lipcu, ale tylko w niedziele) i smaczne jedzenie w Gospodzie pod
Wesołym Pomorzaninem (polecamy naleśniki ze szparagami!!!).
Roboty na usteckiej plaży trwają (podobnie jak wakacje)... |
Zagroda w Swołowie |
Kolekcja dzwonków rowerowych w Swołowie |
Okazuje się jednak, że dary natury czy dawnej kultury większości
wczasowiczów nie wystarczają. Pod tym kątem nic się nie zmieniło od ostatniej nadmorskiej
bytności, a nawet widoczna stała się eskalacja. O co chodzi? O wszystko, co
zostało do morza „dolepione” dla radości przybywających nad Bałtyk rodaków
przyzwyczajonych do uroków miejsc zwanych przekornie galeriami handlowymi.
Czasy kiedy nad morzem były tylko smażalnie, budki z lodami i dmuchane kółka
odeszły do przedpotopowej przeszłości. A potem nastąpił potop właśnie. Potop,
który zalał nadmorskie kurorty i miasteczka agresywnym i tandetnym
konsumpcjonizmem. Budek i kawiarni z lodami – dziesiątki, oprócz tego kebaby,
ryby, frytki, zapiekanki XXL, chipstery, gofry, lody, kolby kukurydzy. Wszędzie,
gdzie tylko jest trochę miejsca. Sklepy z ubraniami, chińskie markety z
tandetą, plażowymi gadżetami, pamiątkami znad morza a wszystko otagowane
symboliką nieustannej wyprzedaży i promocji. Punkty, gdzie można na wiele
sposobów uszczęśliwić swoje pociechy – rejsy galeonami, dmuchane zamki, salony
gier, wesołe miasteczka, wypożyczalnie gokartów i ruchomych koni, punkty gdzie
zrobią tatuaż, wplotą we włosy kolorowe nitki, sprzedadzą napoje w długich
szklankach i wiele jeszcze atrakcji, których nie wymienię z powodu ograniczonej
percepcji. A wszystko oczywiście w dużych ilościach i z muzyką disco-polo w tle.
Byliśmy pozytywnie zaskoczeni, że kiedy poszliśmy zjeść rybę do nadmorskiej
smażalni „Fala” to z głośników leciał spokojny jazz. Jakoś lepiej się jadło wtedy
dorsza...
Plaża w Ustce - już luźno, bo po 14.00 |
Magnes na lodówkę - uniwersalny prezent znad morza |
Aż nie chce się wierzyć, że tak dużo ludzi daje się złapać
na tak mało wysublimowane pułapki... Wysublimowanie to jednak słowo nijak nie
pasujące do rzeczywistości nad polskim morzem. Widać to nawet na okrojonej
usteckiej plaży (trwają prace wzmacniające brzeg dlatego plaża przy promenadzie
jest otwarta tylko na krótkim odcinku), gdzie w najlepsze trwa orgia
parawanowania, odgradzania się, organizowania własnego grajdołka.
Rozłożyliśmy koc obok jednego mężczyzny, który spoglądając
filozoficznie w dal Bałtyku przez okulary słoneczne typu „amerykański gliniarz
na motocyklu” rzekł:
- Niedługo i w morzu będą się grodzić...
Oczywiście nie powiem, że mnie to wszystko wybitnie dziwi,
przecież od dawna już wiem, że ludziom generalnie bardziej odpowiada klimat
jarmarczny i nie zamierzam z tym walczyć. Ale niekiedy pojawia się uczucie
przesytu…
Wyprzedaż książek w Ustce |
Wyprzedaż książek w Rowach |
Przy nadmorskich deptakach natrafić bowiem można również na
punkty z permanentnymi wyprzedażami książek. Wyprzedażami – bo zachęcić ludzi
do zakupu książki może tylko zapewnienie, że jest ona tańsza niż myślą. A
ponieważ rzecz dzieje się w krainie plaży i urlopu to lektury takie muszą mieć
określony czytelniczy potencjał – najlepiej, żeby były łatwe, lekkie i
przyjemne. Wszedłem do kilku takich punktów rozglądając się za literaturą
dziecięcą i doszedłem do wniosku, że można tam kupić prawdziwe mydło i powidło
(np. w Ustce widziałem za 1 zł wspomnienia teatralne Adama Hanuszkiewicza). Na
działach „książki dla dorosłych” królują kryminały (Skandynawia i Polska),
romanse, książki historyczne. Nie będę tutaj ferował wyroków, bo nie przeprowadzałem
przecież szczegółowych badań terenowych, ale dostrzegłem przeważnie pozycje w
sam raz na opalenie się na plaży (plecy – wprowadzenie, pierwsze zabójstwa,
dekolt – trop i kilka kolejnych zabójstw, znowu plecy – rozwiązanie zagadki).
Oczywiście wszystko dobrane zgodnie z założeniem, że na wakacje najlepiej
nadają się lektury skrobnięte przezroczystym językiem, w których znaleźć można trochę
miłości i trochę śmierci różnorodnie zadanej, okraszone fabułą niezbyt
skomplikowaną, stworzoną zgodnie z zasadą, że najbardziej podobają nam się te
piosenki, które już znamy.
Wydawnictw dla dzieci na takich stoiskach też sporo. Przede
wszystkim dostrzegłem przecenione Wilgi
i Olesiejuki we wszystkich kolorach tęczy. Chociaż „Baśń o stalowym jeżu”
Brzechwy wydana przez Wilgę wyglądała całkiem zacnie (tylko 13 zł). Było trochę
Naszej Księgarni i dużo brzydkich edytorsko zbiorów baśni, bajek i opowieści.
Oprócz wydawnictw porozkładanych okładka przy okładce były też hipermarketowe
kosze wypełnione czym popadnie. Cóż – świątyniami książki bym tego nie nazwał.
Kupiliśmy dwie książki. Kostek wybrał „Wóz strażacki” (5 zł,
na okładce ma znak UE i symbol PL). Nie wiem, co można napisać dobrego o tej
książeczce – chyba tylko tyle, że z realistyczną dokładnością przedstawia
wygląd współczesnego wozu strażackiego. Jednak same ilustracje nawet nie
zostały stworzone oryginalnie do tego wydawnictwa, ale pobrane z jakichś tam
internetowych stocków. Jeżeli chodzi o rymowankę to niestety jest to najgorszego
sortu dziesiąta woda po „Jak Wojtek został strażakiem” Janczarskiego. Rymy są
tragiczne i nie ma sensu nawet cytować wyimków.
Ja natomiast przesadziłem nieco w drugą stronę i kupiłem
„Wesołą gromadkę” (12 zł) w opracowaniu koncepcyjnym i rzecz jasna ilustracyjnym
Butenki (którego w te wakacje wciąż pokazujemy). To wznowienie (pierwsze wydanie
ukazało się w 1987 roku) zbioru dydaktycznych wierszyków z dawnych lat wybranych
przez pana Bohdana a skierowanych do dzieci i pokazujących, co może się stać
jeżeli nie stosuje się do zasad i nie słucha rad starszych – dzieci więc się
tutaj topią, tracą palce, płoną i porywa je wiatr. Całość utrzymana jest w
klimacie makabreski i czarnego humoru, a każdy poemat otwiera zdjęcie retro z
dawnych rodzinnych albumów (skojarzyło mi się z filmem „Inni”). Wierszyki
zostały zabawnie zilustrowane przez BB i całość raczej bardziej przypomina
picturebook albo nawet komiks niż zbiór wierszyków dla dzieci. Bo w samej
rzeczy nie wiem czy dla dzieci się to wydawnictwo nadaje… Z pewnością styl
rysowania BB sprawia, że na wierszyki patrzy się trochę z przymrużeniem oka. To
jest właśnie negatyw sytuacji, o której pisałem przy okazji książeczkiPróchniewicza „O Jasiu śpiochu i zagubionym czasie”. Gdyby „Wesołą gromadkę” wziął na
warsztat Stasys z pewnością miast czarnego humoru mielibyśmy prawdziwą grozę…
I na koniec taka dygresja: szliśmy przez miasto Ustka i
nagle na znaku pokazującym drogę dla pieszych i rowerów dostrzegłem działanie
jakiegoś miasteczkowego aktywisty. Ktoś na głowy tych postaci ze znaku nakleił
kółka z napisem „Letnie pranie mózgu”. Od razu zacząłem doceniać ten odosobniony
odruch buntu, głos wołającego na puszczy i hasło, które dosyć trafnie określało
nadmorską codzienność, ale za chwilę dowiedziałem się, że to… nazwa cyklu
koncertów z muzyką elektroniczną i techno.
PS Mama Kostka: „Utoniętego Zyzia” przeczytałam
Kostkowi po powrocie z plaży, na dobranoc, ku przestrodze. Popatrzył się na
mnie lekko przestraszony, ale raczej grozą wierszyka niż samej niebezpiecznej
sytuacji.
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń