Wyobrażam sobie taki dialog w księgarni. Jest bardzo prawdopodobny. Kiedyś pracowałem w księgarni i prowadziłem o wiele bardziej abstrakcyjne.
- Przepraszam czy można u pana dostać już tę książkę dla
dzieci inspirowaną polskimi ejtisami? - Patrzę na człowieka. Broda, włosy
zaczesane do tyłu, płaszcz za kolana. Na szyi wielkie pomarańczowe słuchawki.
Hipster 30 plus.
- Bo mi dziecko mówiło, że podobno ma coś takiego wyjść. „Disko
Kukuła” czy coś...
- „Koala disco”?
- O to, to. Macie?
- Tak.
- To ja poproszę od razu dwie. – hipster wyciąga z kieszeni
portfel z filmu „Pulp fiction” (nie przytoczę co na nim wyhaftowano, bo to blog
o literaturze dla dzieci) – Wie pan, z sentymentu. I nuci: Cheri, cheri Lady.
Kurtyna.
Polskie ejtisy. A na świecie to i druga połowa seventisów.
Era disco. Abba. Bee Gees. Plastik, światło, brokat i makijaż. Kule wyklejone z
porozbijanych luster. Dzwony, koturny. Tylko czy „Koala disco” o tym w ogóle
jest?
Ola Cieślak w swoich poprzednich książkach („Co wypanda, a
co nie wypanda”, „Co by tu wtrąbić”) pokazała, że potrafi kreatywnie bawić się
wierszowanym słowem. Szkoda, że tak niewiele dzisiaj takich prób i książeczek.
Jakoś zamiera w narodzie umiejętność pisania niedługich, rymowanych kawałków z
sensem i humorem. Być może oczekuję zbyt wiele. A niewykluczone również, że się
powtarzam.
W „Koala disco” Cieślak zastosowała motyw najprostszy z
możliwych, a jednocześnie w polskiej poezji dla dzieci mocno zakorzeniony. Oto
bierzemy zwierzę, które jest znane szczególnie z jednej dominującej cechy i
każemy mu robić coś z tą cechą totalnie sprzecznego. Tutaj tym zwierzęciem jest
tytułowy miś koala, stworzenie powolne i wiecznie śpiące, które pewnego dnia
postanawia zorganizować dyskotekę dla rodziny. Cóż kiedy nawet tłuste bity DJ
Rufusa nie są w stanie powstrzymać australijskich futrzaków od spania...
Niedługiemu wierszowi w tej książce całkiem blisko do Tuwima
czy Brzechwy. Po prostu widać, że to jest ta sama tradycja. Tyle że
przystrojona w boa z ptasich piór albo liści eukaliptusa. Ola Cieślak jest
również ilustratorką „Koala Disco” i tutaj jest na co popatrzeć. Jeśli pan z
pomarańczowymi słuchawkami miałby szukać gdzieś seventisów czy ejtisów to
właśnie w warstwie ilustracyjnej. Barwy mienią się i kojarzą z estetyką disco a
misiaki wyglądają naprawdę różnorodnie. Jest David Bowie, Sydney, tytuły poradników
i fajnie narysowane samochody. Nie podobają mi się tylko modelinowe kolaże (bo
czego jak czego, ale nie cierpię książeczek dla dzieci, których ilustracje
ulepiono z modeliny). I żałuję, że nie znalazło się miejsce dla kuzynek
jedzących muffinki.
A zatem mamy ostatni dzień karnawału, więc warto wpaść na
imprezę u koali. My bawiliśmy się całkiem dobrze.
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Chcesz coś dodać? Śmiało!