Zwykle zaczyna się od tego, że gasną światła na sali a ludzie siedzący przy stolikach kierują wzrok na scenę oświetlaną przez mocny reflektor. Wtedy zza kulis wychodzi niepozorny człowieczek w marynarce. Taki, którego na ulicy nawet byście nie zauważyli. Powoli podchodzi do mikrofonu – w międzyczasie jeszcze jakiś chłopak z dredami podbiega i mikrofon obniża. Niski ten człowieczek. Wszyscy patrzą, niektórzy z ciekawością, ale większość niechętnie. Przed chwilą pili wino, słuchali muzyki, adorowali swoje towarzyszki. I co mają w zamian? Aż tu nagle człowieczek zaczyna mówić. Następuje trwająca wieczność chwila ciszy na sali. Słuchać tylko ten głos. I nagle coś gdzieś tam pęka. Ktoś wbija pierwszą igłę w balonik. A za moment cała sala pokłada się ze śmiechu.
Nazywa się to stand-up – monolog komediowy na żywo. Robił to
Woody Allen na przykład. U nas nigdy nie był popularny taki sposób rozbawiania.
W stand-upie liczy się charyzma wykonawcy i jego kontakt z publicznością. Często
są to też monologi nie do końca poprawne politycznie, chętnie wykorzystujące
wulgaryzmy i generalnie: odważne. I umówmy się – Marcin Daniec to nie stand-up.
Jednak w rozważania o kabaretach, ich poziomie i co nas bawi
i kto nie chciałbym głębiej wchodzić. Ani ze mnie specjalista, ani to miejsce
do tego. Napisałem o występie stand-upowym, bo czytałem ostatnio z moimi dziećmi
dwie książki, które określiłbym mianem stand-upowych. Mowa o przygodach świnki
Malinki i słonia Leona w „Złamałem trąbę” i „Mieszkamy w książce” Mo Willemsa (Wydawnictwo Babaryba). Charakterystyczni
bohaterowie wychodzą tam przed czytelniczą publikę, stają na białym tle i po
prostu gadają. Albo milczą. Albo prychają, tudzież wydają inne nieartykułowane
dźwięki. I to działa.
Słoń opowiada śwince jak złamał trąbę. Tak się składa, że
podnosił na niej między innymi hipopotama razem z fortepianem, ale oczywiście
przyczyna złamania była inna. Jak w dowcipie. To znowu nasi bohaterowie
zorientowali się, że są czytani przez czytelników. Prowokuje ich to do
eksperymentów, ale też wniosków natury ogólnej, żeby nie rzec egzystencjalnej. Autorem
tekstów i rysunków jest Mo Willems. Ma na koncie wiele bestsellerów, w
przeszłości był w ekipie robiącej „Ulicę Sezamkową”.
Do kogo skierowane są te książki? Na pewno nadają się dla
dzieci, które rozpoczynają przygodę z czytaniem (krótkie słowa, duże litery). Ale
warto też podsunąć je dzieciom, kiedy chcemy im wytłumaczyć co to takiego
komiksy i dlaczego warto je czytać. By the way, pamiętam ze szkoły podstawowej
jak panie z biblioteki ostrzegały nas przed komiksami, że nie dają pola dla
wyobraźni. Dzisiaj taki pogląd jest, łagodnie mówiąc, przestarzały. Powinniśmy podsuwać
dzieciom komiksy od początku (oczywiście nie zapominając o „klasycznym” czytaniu)
i przygody Malinki i Leona doskonale się na początek komiksowej edukacji
nadają. Jeżeli zaś chodzi o dzieci młodsze to również nie trzeba ich w czasie
lektury wypraszać z pokoju;) – znajdą tutaj proste, kolorowe rysunki, bez odwracającego
uwagę tła i dużo wyrazów dźwiękonaśladowczych. Dziecięca grupa docelowa, do
której historyjki Willemsa mogą być skierowane jest naprawdę szeroka. A przecież
na podstawie takiego „Mieszkamy w książce” dałoby się też wytłumaczyć
zaawansowanemu uczniowi podstawówki jak działa literatura, kto to jest
narrator, autor i odbiorca dzieła literackiego. Przyznajcie, że to całkiem
sporo jak na niepozorne historyjki o śwince i słoniu?
/BW/
"I umówmy się – Marcin Daniec to nie stand-up. " Daniec to stand-up, kiepski bo kiepski ale nadal stand-up ;)
OdpowiedzUsuńChyba za bardzo chciałem, żeby to nie była prawda;)
Usuń