wtorek, 8 sierpnia 2017

, ,

Dzieciom o „starłorsach” coś przeczytać możesz...


Uwaga zaczynam i powiem to szybko: lubię filmy z serii Star Wars. Ciemna i jasna strona mocy. Luke i Leia. Vader. Yoda. Nie jestem może fanem skrajnym, kimś kto ubrałby na ślub maskę Lorda Sithów albo szturmowca Imperium, kto kupiłby grilla w kształcie Gwiazdy Śmierci albo próbował nauczyć się podstaw języka Wookieech – tym niemniej filmy cenię (z naciskiem na oryginalną sagę) i lubię, raz na jakiś czas, do nich wracać. Przyznaję też, że nigdy nie interesowały mnie fanfiki w postaci książek opisujących dodatkowe epizody, rozwijających wątki jakichś tam drugoplanowych postaci czy planet. Ostatnio, kiedy Disney kupił od George’a Lucasa prawa na tworzenie kolejnych części sagi, ale też kręcenie filmów spin-offów rozgrywających się w uniwersum SW i posługiwanie się znakiem handlowym SW obserwujemy ogromną ekspansję gadżetów i bajerów, skierowanych głównie do dzieci. Mamy więc klocki Lego, seriale, komiksy, gry, ubrania, czekoladki, tornistry, resoraki i milion innych rzeczy. Wcale nie twierdzę, że to dobrze. Co za dużo to zwyczajnie niezdrowo. Przede wszystkim jednak zastanawia mnie coś innego – historia przedstawiona w tych najsłynniejszych częściach Star Wars, kiedy jeszcze nikt nie wyczuł w tym biznesu (chociaż w „Powrocie Jedi” już się pojawiły Ewoki z myślą o produkcji pluszaków dla dzieci) nie za bardzo nadaje się dla młodszych dzieci. Wiecie – ojciec staje się zły, matka umiera, dzieci idą na poniewierkę a gość w czarnym kapturze przejmuje władzę nad wszechświatem. Mam wrażenie, że o rzeczywistym wydźwięku tej historii zapomnieli lub chcieli zapomnieć prawie wszyscy np. producenci cukierków, które wyjmuje się z plastikowej maski Lorda Vadera...

Nie zamierzam jednak brnąć w opisywanie popkulturowego fenomenu czy mechanizmów franczyzy SW - mądrzejsi zrobili to przede mną i pewnie jeszcze zrobią nie raz. Dla mnie istotne jest, że postacie z Gwiezdnych Wojen (przynajmniej niektóre) są mojemu Kostkowi znane. Nie sposób tego kontaktu uniknąć, a skoro już się to mleko rozlało to pomyślałem, że zamiast nad nim rozpaczać lepiej ułożyć z niego kontur rycerza Jedi... Innymi słowy jakoś sensownie skanalizować ten pęd ku „starłorsom”. Trochę się nad tym zastanawiałem, szukałem i tak trafiłem na Jeffreya Browna. To rysownik i scenarzysta, który fanom gwiezdnej serii znany jest przede wszystkim z książeczek pokazujących perypetie Dartha Vadera jako ojca małej Lei i Luke’a. Było to zrobione lekko, zabawnie i inteligentnie, dlatego zyskało spore grono wielbicieli. Brown jest też autorem trzech komiksów w serii „Akademia Jedi” (Wydawnictwo Ameet) – o których to właśnie chciałbym teraz napisać.





Ich bohaterem jest Roan Novachez. Roan marzy, że zostanie pilotem myśliwca (jak ojciec i brat), ale nie zostaje przyjęty do wymarzonej szkoły czyli Akademii Pilotów. Zostaje mu uczelnia rolnicza, a jak powszechnie wiadomo rolnictwo to najgorsze zło tego świata i umysł Vadera to przy tym małe miki. Warto przy okazji wtrącić, że chłopak pochodzi z Tatooine, rolniczej planety na której wychowywał się Luke Skywalker. Na szczęście w ostatniej chwili jego zdolności wyczuwa czołowa postać Akademii Jedi, czyli nie kto inny jak mistrz Yoda (to zresztą jedyna postać z oryginalnej gwiezdnej sagi obecna w tym komiksie, ale z racji tego, że ma 700 lat można go wcisnąć prawie wszędzie...). Przesyła on Roanowi pismo z propozycją rozpoczęcia nauki w swojej szkole. Novachez zgadza się, ale wbrew pozorom zadanie przed nim niełatwe...


Z czym mamy tutaj do czynienia? Z opowieścią z życia szkolnego ludu ubraną w kostium Star Wars. Są sprawdziany, ferie, wakacje, egzaminy, potańcówki, pierwsze miłości i konflikty. Jedni nauczyciele są spoko, inni jakby się uwzięli (szczególnie pan Garfield). Jak to w budzie – można znaleźć przyjaciela typu Pasha, ale można też natknąć na złośliwego Zabraka o imieniu Cronah lub Cyrus (z Zabraków pochodził Darth Maul). Żarcie na stołówce jest parszywe (dość powiedzieć, że kucharz Gammy jest fanem potraw zawierających oczy). Roan naprawdę nie ma w akademii łatwego życia, a powiedzieć, że rzadko mu coś wychodzi to nic nie powiedzieć. Jak robi eksperyment z wulkanem to ten wybucha na całą salę, jak ma obsługiwać symulator lotu to maszyna się psuje, jak chce zatańczyć z Gaianą to akurat muzyka przestaje grać. Jednym słowem pasmo porażek łamane przez okropności okresu dojrzewania. Piętrzone przed naszym bohaterem trudności nie zrażają go jednak i całość każdego tomu kończy happyend.




Nazwanie tych książeczek komiksami też nie do końca jest precyzyjne – to połączenie komiksu z pamiętnikiem (wpisy pojawiają się pod dniami tygodnia od primka do septeli), notatnikiem a nawet szkicownikiem i brudnopisem. To forma, którą w komiksie dla dorosłego czytelnika doskonale opanowali np. Guy Delisle („Kroniki jerozolimskie”, „Pjongjang”) czy Craig Thompson („Dziennik podróżny”). Bardzo lubię taki sposób komiksowej narracji (podobnie zresztą jak styl rysunków Browna) i tutaj też mi się podobał mimo natłoku zupełnie nieistotnych dla mnie, dorosłego czytelnika informacji typu budowa miecza świetlnego, plany lekcji, screeny z holobooka, zawartość pierwszych stron gazetki szkolnej pt. „Informator Padawański” czy komiks Roana, w którym wyśmiewa Ewoków i Jawów chcących opanować tajniki pilotowania myśliwca. W środku mamy więc krótkie komiksy (góra trzy strony) przeplatane czym się tylko da, zgodnie z zasadą – żeby nie było nudno. I rzeczywiście nie jest, ale według mnie najlepsze fragmenty tych wydawnictw to jednak te komiksowe.

Wiedzcie też, że te książeczki to wcale nie jakieś tam „fiu bździu”, które poczytacie dziecku w poczekalni u lekarza. Każda liczy ok. 170 stron, więc obcowanie z nimi może stanowić wprowadzenie w lektury komiksowo bardziej zaawansowane...

„Akademia Jedi” dobrze sprawdza się także jako komiks dla starszych czytelników, bo stanowi naprawdę fajną zabawę motywami ze SW. Przyznaję, że całkiem kreatywną, o co w tej franczyzie coraz trudniej... O podobieństwie Roana do Luke’a już pisałem, ale tutaj wciąż widzimy znajome miejsca ze starej sagi i bohaterów, którzy na razie są nieletni, ale wkrótce będą tworzyć Republikę, a potem Imperium. A nawet jeżeli to nie ci sami – są do nich podobni z twarzy… Spójrzcie na wystawkę zdjęć z ferii wrzuconych na , które przysłali do akademii jej uczniowie. Przecież mamy tutaj prawie całe Star Wars! Popatrzcie:



Wielką wartością komiksów Browna jest to, że nie pokazują przemocy. Bohaterowie władają mieczami świetlnymi, ale albo obcinają nimi (przez przypadek) kawałek stołu lub kanapy, albo walczą w sportowym dorocznym turnieju szkolnym. Być może ta infantylizacja idzie niekiedy trochę za daleko w wyniku czego Yoda zostaje przedstawiony nie jako wielki mistrz Jedi, ale bardziej zabawny stworek (używając mocy plewi nawet ogródek) rzucający na lewo i prawo swoimi specyficznymi składniowo maksymami.

Reasumując „Akademia Jedi” to rozrywka niegłupia i całkiem wciągająca.

/BW/

PS W zestawie z komiksami można też kupić interaktywny „Dziennik kontratakuje” – jest to ni mniej, ni więcej książka do wypełniania, wpisywania i rysowania, w której można się wczuć w Roana Novacheza.



Akademia Jedi
Akademia Jedi. Powrót padawana
Akademia Jedi. Łobuz Widmo
tekst i rysunki: Jeffrey Brown
Wydawnictwo AMEET 



Share:

2 komentarze:

  1. Moi panowie przerobili całą serię samopas, bo mam organiczną wprost niechęć do głośnego czytania czegokolwiek co przypomina komiks. Najbardziej tracę na tym ja, bo później brakuje mi czasu na samodzielną lekturę i niektóre rzeczy leżą jak wyrzut sumienia (Samojlik) :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznaję, że czytanie dzieciom komiksów to zadanie niełatwe - czytam im jednak, bo chciałbym żeby załapali tego bakcyla. W przypadku SW Akademii Jedi zadanie było szczególnie trudne, bo pełno tutaj dodatków, które rozbijają komiksową narrację... Ale chyba daliśmy radę:)

      Usuń

Chcesz coś dodać? Śmiało!