Roztapiająca serducho satyra godząca w świat rządzący się
pieniądzem i podporządkowany jego zdobywaniu. Oto małżeństwo skąpców, chciwców,
oszustów i dusigroszy Gregor i Katiusza Smirth w obliczu śmierci towarzysza
posiłków (bo nie przyjaciela) jubilera Rogersa postanawia postarać się o
dziecko, aby mieć komu przekazać interesy. Dziedziczenie to ich jedyny bodziec
do posiadania potomstwa, dlatego urodzonym wkrótce synkiem Felusiem para w
ogóle się nie przejmuje i wkrótce oddaje go na wychowanie do
mieszkającej na wsi niani Henrietty. Nadchodzi jednak dzień, w którym chłopiec
wraca do rodziców a ci zamierzają nauczyć go jak się robi interesy. Wtedy
okazuje się, że malec nie wdał się w rodziców. Jest dobry, uczynny, prawdomówny
i miły.
Po tym jak zaprasza na swoje urodziny miejscowych
kloszardów, którzy wynoszą pół domu zostaje wysłany do szkoły niejakiego
McPeara, który od lat uczy dzieci jak stać się bezwzględnymi kreaturami, dla
których liczy się tylko zysk i nie przejmują się nieszczęściem innych. Rodzice
mają już pewne opory przed tym krokiem, ale przecież tata Gregor jest
absolwentem szkoły. Mimo iż wcześniej chciał zostać malarzem…
To jest proszę państwa książkowe kino familijne inspirowane
twórczością Roalda Dahla (pojawiającego się w nazwie restauracji). Feluś jest
niczym superbohater, niczym Luke Cage, od którego odbijają się wszelkie złe słowa wypowiadane przez skrzywdzonych przez życie ludzi. Ci
ludzie są zgryźliwi, wredni, bezduszni, ale tylko dlatego, że ktoś wmówił im,
że tacy mają być. W rzeczywistości skrywają w głębi człowieczeństwo i dobro,
które Feluś z precyzją chirurga wydobywa na światło dzienne (chociaż przeważnie
robi to nieświadomie).
Żeby jednak nie było tylko pięknie autor zostawia w tym
świecie jednego bohatera, który na sposób bycia Felusia jest uodporniony. To
Sknerson, pomocnik McPeara – on będzie starał się chłopca zniszczyć. Oczywiście
jest to bardziej umowny czarny charakter, więc nie spodziewajcie się jakiegoś
bohatera w typie dickensowskim. Tutaj wszystko zostało wzięte w nawias i od
początku łatwo domyślić się, że Felusiowi żadne niebezpieczeństwo nie grozi.
Nie będzie musiał korygować czy zmieniać swojej postawy, jego szlachetna natura
nie zostanie wystawiona na żadną próbę. Wszystko zmierza tutaj do happyendu, a
źli ludzie pod wpływem chłopca, jak po sznurku, zmieniają się w swoje pozytywne
awatary.
Właśnie tę łatwość z jaką Feluś kruszy lody poczytuję za minus tej książki, bo chociaż mam świadomość, że dobro musi zwyciężyć to
wolałbym żeby to zwycięstwo przychodziło mu jednak trochę trudniej. Po prostu
przez tę bezproblemowość cały świat tej książki jawi się jako papierowy i dydaktyczny,
a widoczne początkowo wyraźne ostrze satyry wraz z rozwojem akcji zdaje się
tępieć i tracić na sile. Z drugiej strony rozumiem, że w świątyni
konsumpcji jaką stał się dzisiejszy świat, dzieci potrzebują jak najwięcej
antymamonowej propagandy. I „Uniwersytet Wszystko Moje” dobrze to zadanie spełnia.
/BW/
Uniwersytet Wszystko Moje
autor: Fabrizio Silei
Nasza Księgarnia 2018
Mam dzieci w wieku 8 i 6.5 roku, kiedy doszłyśmy do fragmentu, gdzie dyrektor strzela do ciastek, odpuściłam wspólne czytanie ;) ale sama kontynuowałam! Książka świetna, ale dla dzieci właśnie już bardziej świadomych, prawda? Są sprawy, które dziecko z czasem rozumie lepiej i jednak potrzebuje stabilniejszego fundanentu. :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuń