Nowa seria komiksów dla dzieci wydawana przez Egmont,
chociaż ma trochę banalną nazwę ("Komiksy są super") dodatkowo
ubogaconą ikonkami z fejsa, jest naprawdę warta uwagi.
Przede wszystkim od razu trzeba powiedzieć, że to nie są
pojedyncze albumy, lecz integrale. Nie było to w kampanii reklamowej podkreślane
zbyt wyraźnie. A ja przykładowo lubię wiedzieć czy zastanę w środku krótką
historyjkę czy rozbudowaną opowieść. Tutaj jest naprawę dużo czytania! Każdy
tom zawiera trzy albumy, co daje ok. 150 stron lektury! Czytelniczo mamy
możliwość pełnego zagłębienia się w światy tych komiksów, tym bardziej że
"Ernest i Rebeka" oraz "Ptyś i Bill" oprócz pierwszych,
mają już wydane także drugie tomy. Przed premierą mówiono też, że to są komiksy
złożone z krótkich historyjek, jedno-, dwustronicowych. I znowu - można to
błędnie zrozumieć. Nie są to bowiem (oprócz "Ptysia i Billa") zbiory
shortów, które nie układają się w jedną historię. Przeciwnie - one opowiadają
ciekawe, ba nawet epickie fabuły.
Skoro już zrobiłem z "Ptysia i Billa" („Boule
& Bill”) Jeana Roby (tłum.Magdalena Miśkiewicz) rodzynek to może rozwinę temat. W komiksie tym mamy do
czynienia z krótkimi historyjkami o przygodach chłopca Billa, psa Ptysia,
żółwicy Karoliny i kolegi Piotrka a także rodziców i innych osób
zamieszkujących malownicze belgijskie miasteczko. Autor przyznaje się do
inspiracji "Fistaszkami". Kreska krąglusia, intensywne kolory i
historyjki, które wydają mi się odpowiednie szczególnie dla młodszych
odbiorców. Są to raz mniej, raz bardziej zabawne sytuacje z życia, przy
tworzeniu których autor inspirował się własnymi przeżyciami. Każda historyjka
ma swój tytuł co siłą rzeczy podkreśla ich odrębność. Przyznaję, że dla mnie,
dorosłego lektura "Ptysia i Billa" była nieco monotonna. Komiks ma
swoje lata, bo ukazywał się w latach 1959-2001 (czyli Ptyś jest mniej więcej w
wieku Tytusa, Romka i A'tomka) i zdążył dorobić się w Belgii statusu
wydawnictwa kultowego, na podstawie którego powstały animowane filmy, a nawet w
2013 roku film fabularny. Poniżej możecie sobie obejrzeć trailer.
Komiks "Szkoła tańca" (rysunki: Crip, scenariusz:
Bertrand Escaich i Caroline Roque, tłum. Marek Puszczewicz) to także zbiór krótkich historyjek, które
jednak nie mają oddzielnych tytułów. Czytamy to jako jedną opowieść o kilku uczennicach,
które po szkole chodzą na zajęcia z baletu – obserwujemy ich rozterki, kłopoty,
pierwsze uczuciowe fascynacje i zabawne życiowe sytuacje. Takie współczesne,
komiksowe "school story". Komiks powstał w 2007 roku we Francji i
okazał się prawdziwym bestsellerem (sprzedano ponad milion albumów!). Gdzie
upatrywać źródeł takiej popularności? Przede wszystkim został naprawdę fajnie
narysowany, a nie bez znaczenia z pewnością jest także „taneczna” tematyka,
która jak wiadomo jest ostatnimi laty niezwykle popularna przede wszystkim za
sprawą telewizyjnych programów. Główne bohaterki sprawią, że chętniej sięgną po
ten komiks dziewczynki, jednak chłopcy nie powinni wcale obchodzić go szerokim
łukiem. Tym bardziej, że w serii Egmontu dziewczyny po prostu rządzą. I robią
to wspaniale.
Jednym z dowodów jest "Ernest i Rebeka" - komiks o
chorowitej, aczkolwiek niezwykle ekspresyjnej dziewczynce (ciężkie życie ma z
nią szczególnie lekarz rodzinny...), która zaprzyjaźnia się z mikrobem. Mikrob
ma na imię Ernest i stanowi dla Rebeki duże wsparcie w dzieciństwie. Wprawdzie
początkowo zaraża ją chorobami, ale czy nie powinno się akceptować wad naszych
przyjaciół? Zresztą potem pomaga jej walczyć ze złymi wirusami... Oczywiście
Ernest jest widziany tylko przez Rebekę - no może nie tylko, ale nie będę zbyt
dużo zdradzał. Wbrew tytułowi nie jest to tylko kolejna historia o wymyślonym
przyjacielu. W tle mamy bowiem całkiem sprawnie podaną historię obyczajową -
rodzice Rebeki rozwodzą się i znajdują sobie nowych partnerów, siostra Koralia
przeżywa rozterki zakochanej nastolatki, a do tego mamy jeszcze dziadków na
wsi, z którymi Rebekę (szczególnie z dziadkiem Owadkiem) łączy szczególna więź.
Na wsi Rebeka znajduje też prawdziwych dziecięcych przyjaciół. Komiks Guillaume
Bianco (scenariusz) i Antonella Daleny (rysunki) to przede wszystkim świetna
historia. Twórcy nie skupiają się w nim na relacji mikroba i dziewczynki,
owszem ta relacja jest wyraźnie obecna i ważna, aczkolwiek także nastolatki i
dorośli nie powinni się nudzić czytając tę historię. Rysunkowo jest przyjemnie
(pomysł, żeby w czasie gniewu bohaterowie zmieniali się w potwory!), aczkolwiek
zdarzały się strony z kolorami, które masakrowały oczy. Dobry komiks obyczajowy
z lekką domieszką fantastyki. Tłumaczyła Maria Mosiewicz.
Komiksem w pełni realistycznym i dla mnie najlepszym w nowej
serii Egmontu jest „Lou!” Juliena Neela. Polubiłem bohaterów, chociaż z
pewnością gdzieś ich już wcześniej widziałem… Pierwsze skrzypce znów gra
dziewczynka, która prowadzi pamiętnik. Jest nieco starsza od Rebeki. Przy czym
o ile rozwój przyjaciółki Ernesta jest pokazywany dosyć powoli, tak w
pierwszych trzech albumach o Lou („Codziennik”, „Na końcu świata” i
„Cmentarzysko autobusów”) wszystko dzieje się naprawdę szybko. To jest komiks
inicjacyjny, ale też obyczajowy i doskonale obserwujący rzeczywistość. Lou mieszka
z mamą w wielkim mieście, które wygląda trochę jak Nowy Jork, ale to nie jest
Nowy Jork tylko... Paryżewo. Wiem, wiem tłumaczka mogła się bardziej postarać. Dobra,
ale może "poczepiam" się za chwilę, tym bardziej że ten komiks naprawdę
mi się podobał, wciągnął i chciałbym was przede wszystkim zachęcić do lektury. Mama
Lou jest pisarką, która nie może napisać książki, ale za to chętnie gra na
konsoli. Dołączmy to jej wybitnie zrzędliwą i irytującą matkę (chociaż drzemią
w niej także dobre uczucia), nowego sąsiada eko-hipisa Ryśka, dawną miłość
matki ze wsi Klemensa i przyjaciela Lou Pawła. Wymieniam tylko niektóre
postacie, jest ich znacznie więcej i każda z nich została napisana co najmniej
ciekawie. Pierwszoplanowe są perypetie dojrzewającej dziewczynki, ale cały ten
kocioł w tle ze związkami, przeszłością, rodziną itp. sprawia, że to w zasadzie
nie jest komiks skierowany do jednej grupy wiekowej. Ja przeczytałem i
niecierpliwie czekam na kolejne części.
Na koniec kilka gorzkich słów dotyczących polskiego wydania
"Lou". Po pierwsze: kolory. Na niektórych stronach są okropne. Na
przykład ciemne wnętrza mają barwę jasnego brązu, ale i zróżnicowane barwy są
chwilami jakieś blade i gryzące się wzajemnie. Jak porównałem ze "Szkołą
tańca" to różnica jest ogromna. Rysunki Juliena Neela z pewnością nie
każdemu będą się podobać (np. mama nie ma oczu i nosi okulary na włosach), ale
mam wrażenie że dużo tracą właśnie przez fatalne kolory. Po drugie: tłumaczenie
autorstwa Elżbiety Dybcio-Wojciechowskiej. Nie znam oryginału francuskiego, ale
naprawdę dostaliśmy tłumaczenie pozbawione finezji, zrobione po najmniejszej
linii oporu. Szczególnie jeśli chodzi o nazwy własne i odniesienia do
popkultury. Paryżewo? Naprawdę. Wygwizdów Górny? Sopoćkowo? Do tego bohaterowie
podśpiewują sobie hity polskiej muzyki z lat 90. i pierwszej dekady XXI wieku -
Maanam, Reni Jusis, De Mono. A już szczytem jest dla mnie scena, w której mama
Lou chcąc odwrócić uwagę właścicielki domu pytającej ją o zapłatę czynszu
krzyczy, że w oddali idzie... Michał Wiśniewski. Powiedzcie czy jakieś
dziecko/nastolatek będzie w stanie te tropy zrozumieć? Na mnie, czytelnika
dorosłego podziałały trochę jak płachta na byka... Błagam dajcie to może komuś
do korekty, nie wiem, redakcji - bo takie tłumaczenie ten świetny komiks
zwyczajnie partoli.
Podsumowując apel: dajcie szansę "Lou!" i innym
komiksom z tej serii. Warto!
/BW/
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Chcesz coś dodać? Śmiało!