Nie byłem
przekonany do tej książki. Ostatnie fabuły Justyny Bednarek nie miały dla mnie
tej świeżości, co "Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek". Nie żywiłem
więc wielkich oczekiwań i tym przyjemniejsze spotkało mnie zaskoczenie.
"Babcocha" to bowiem historia, która działa powoli, rozpuszcza się w głowie
niczym musująca tabletka z wyobraźnią instant. Fabuła podzielona została na 54
rozdziały, a raczej mini-opowiadania, których tytuły rozpoczynające się od
"jak" kojarzą się z ludowymi opowieściami. Między rozdziałami
występuje ciągłość akcji i obserwujemy poczynania stałej grupy
bohaterów-mieszkańców wsi Grajdołek, nieistniejącej ostoi prowincjonalnej
mentalności. Co ciekawe sąsiadującej z prawdziwymi podkarpackimi wsiami o takich
malowniczych nazwach jak Końskie, Dydnia i Krzywe.
Obserwujemy
więc mieszkańców metaforycznie zabitej dechami dziury, którzy pogrążeni w
swojej bylejakości i jakośtobędziości nie zdają sobie sprawy, że życie może
wyglądać inaczej. Wszystko jednak odmieni się, bo pewnego dnia nadlatuje na
chmurze Babcocha.
Brzmi
znajomo? Owszem podobne klimaty nie są dla nas niczym dziwnym, bo w polskiej
kulturze mieliśmy sporo okazji do śledzenia ich w różnych formach - mieliśmy (i
mamy) powieści nurtu wiejskiego i ludowe podania, czytaliśmy prozę Andrzeja
Stasiuka, Izaaka Singera i oglądaliśmy filmy Jana Jakuba Kolskiego. To
niesamowite, ale wszystkie te tropy gdzieś tam u Justyny Bednarek odnajdziemy.
Tytułowa bohaterka, kolejna inkarnacja jakże znanej z literatury dziecięcej
Baby Jagi czy Wiedźmy, z pypciem na nosie, w chustce i na chmurze (zamiast na
miotle), z przydatnymi mazidłami pod ręką, chociaż tak dobrze znana, jest tutaj
jednak kimś nowym, innym.
Powiedzmy
sobie wprost: świat przedstawiony tej książki wcale nie jest piękny, przyjemny,
ba nie jest nawet zbyt ciekawy - ale Justyna Bednarek pięknie go opisuje,
uszlachetnia, umagicznia. Udowadnia kilkoma prostymi zdaniami do czego służy
literatura. Szast prast czy szach mat. Pod malinowym sokiem pitym przez
mężczyzn we wsi wyczuwamy przecież smak bardziej gorzki i procentowy, niemniej
moje na przykład skojarzenia powędrowały do opowiadania Brunona Schulza pt.
"Mój ojciec wstępuje do strażaków". Przecież tytułowi strażacy spali
w kominie opici właśnie sokiem malinowym. Tak mało czyta się dziś Schulza, że
pozwolę sobie na mały fragment:
Przy tym pod koniec jesieni stają się leniwi i ospali, zasypiają stojąc, a gdy pierwszy śnieg spadnie, nie widać ich na lekarstwo. Opowiadał mi pewien stary zdun, że przy naprawianiu kominów znajduje się ich wczepionych w kanał dymnika, nieruchomych jak poczwarki, w ich szkarłatnych uniformach i lśniących kaskach. Śpią tak stojąc, upici sokiem malinowym, pełni wewnątrz lepkiej słodyczy i ognia. Wyciąga się ich wtedy za uszy i prowadzi do koszar, pijanych snem i nieprzytomnych, przez poranne jesienne ulice, kolorowe od pierwszych przymrozków, podczas gdy gawiedź uliczna rzuca za nimi kamieniami, a oni uśmiechają się swym zawstydzonym uśmiechem pełnym winy i złego sumienia i słaniają się jak pijani na nogach.
"Babcocha"
jest właśnie książką, która przywołuje wiele literacko-filmowych wspomnień, a
przy tym stanowi połączenie love story, prozy społecznej oraz wiejskiej podlanych
realizmem magicznym. Przy tym wszystkim nie jest rozwleczona (co daje mi
kolejny dowód że Justyna Bednarek najlepiej czuje się w "formie
pokawałkowanej") i świetnie się ją czyta. Więc jeśli jeszcze nie mieliście
z "Babcochą" styczności, proponuję ten brak szybko nadrobić.
/BW/
Babcocha
napisała: Justyna Bednarek
ilustracje" Daniel de Latour
Poradnia k 2018
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Chcesz coś dodać? Śmiało!