Tak, to dalej jest blog o literaturze dla dzieci. Jednak jak
być może niektórzy pamiętają, pojawiały się tutaj w przeszłości szklarsporębskie
wpisy wokół kultowej książki mojego dzieciństwa a mianowicie "Wilków na
granicy" Aleksandra Wiącka i Jerzego Ruszczyńskiego. O ile jednak tamtą
propagandową powieść z lat 70. można od biedy traktować jako przygodówkę dla
młodzieży, tak "Nad Śnieżnymi Kotłami" Krzysztofa Koziołka takim
mianem określić nie sposób. To jest proszę państwa retro kryminał napisany
przez miłośnika miasteczka w Sudetach. Powieść rozgrywa się w moim rodzinnym
mieście, a śledzenie obecności Szklarskiej Poręby w książkach (i popkulturze) to
jedna z moich pasji, którą nawet podaję w cv;) Nie mogłem więc pominąć
milczeniem pierwszej powieści, której akcja w całości rozgrywa się na terenie
Szklarskiej, a raczej Schreiberhau. Od razu powiem też, że według mnie to nie
jest dobra książka, chociaż jej lekturę chwilami mógłbym określić mianem
podróży sentymentalnej.
Krzysztof Koziołek do
pisania swojej powieści rozgrywającej się w przedwojennej Szklarskiej Porębie
podszedł bardzo drobiazgowo. Samodzielnie zgromadził mnóstwo materiału,
rozmawiał z lokalnymi znawcami tematu (ich nazwiska zostały wymienione w
posłowiu), w mediach społecznościowych pojawiły się ogłoszenia, w których
prosił o wszelką pomoc. Do researchu zatem się przyłożył. Nawet aż za bardzo.
Ale po kolei.
Nietrudno przypomnieć sobie kiedy zaczęła się w Polsce moda
na rerto kryminał. Rozpoczął ją Marek Krajewski i pamiętam dobrze czytaną
przeze mnie w roku 2000 powieść "Śmierć w Breslau" (ukazała się w
1999 roku). Pojawienie się wtedy takiej literatury odbierałem jako swego
rodzaju "powrót pamięci". Wszak w okresie PRL-u niemieckie ślady na
Ziemiach Odzyskanych starannie zacierano ("Wilki na granicy" są zresztą
znamiennym przykładem). Pod koniec lat 90. nadszedł jednak czas, że chcieliśmy
wiedzieć, gdzie mieszkamy, chcieliśmy dowodów, że kraina ta nie była ziemią bez
przeszłości, w tych miastach i miasteczkach toczyło się ciekawe życie. Niemieckość
Dolnego Śląska na stałe wkroczyła więc do polskiej literatury popularnej. A wracając
do Krajewskiego - Eberhardt Mock rozwiązywał swoje sprawy w przedwojennym
Wrocławiu, ale oprócz kryminalnej intrygi czytelnik dostawał dużo szczegółów o
topografii ówczesnego Breslau, w detektywie znajdował miłośnika dobrego
jedzenia a świat (szczególnie wyższych sfer) okazywał się przeżarty dewiacją i patologią.
Jakże mocno ta ścieżka odcisnęła się w świadomości pisarzy tworzących retro
kryminały!
Widać to właśnie po napisanej (już!) 20 lat po "Śmierci
w Breslau" powieści "Nad Śnieżnymi Kotłami". Zielonogórski autor
jest uczniem Krajewskiego, jednak uczniem trochę nieuważnym. W rezultacie zamiast
Mocka w Schreiberhau, dostaliśmy krajewszczyznę w krzywym zwierciadle.
Krzysztof Koziołek chciał
zastosować przepis na retro kryminał opracowany przez Wrocławianina, ale
pomieszał proporcje. Przede wszystkim zachłysnął się zgromadzonym materiałem
faktograficznym. Niestety to nie jest dobre dla żadnej powieści popularnej. Za
dużo tutaj topografii i czysto encyklopedycznych faktów. Dla mnie stanowiły one
swego rodzaju powtórkę i przyczynek do osobistej nostalgii, ale dla
przeciętnego czytelnika będą nudziarstwem. Biorąc do ręki kryminał chcemy przeczytać
kryminał a nie przewodnik turystyczny. To szybko robi się męczące, że Habicht
musi pójść do każdego przedwojennego pensjonatu, odwiedzić (choćby przypadkowo)
każdą przedwojenną atrakcję, trafić w
każde bardziej rozpoznawalne miejsce w Schreiberhau. A przy okazji za każdym
razem musimy się dowiedzieć ile pokoi ma hotel, kiedy został zbudowany, ile
kosztował nocleg i dziesiątek jeszcze mało istotnych szczegółów. Kryminał powinien
przecież przede wszystkim przyciągać fabułą czyli interesującym dochodzeniem do
odpowiedzi na pytanie: kto zabił? A tutaj nawet jak Habicht śledzi dwóch
ważnych dla sprawy mężczyzn w pobliżu kamieniołomu to znajduje się miejsce na
kilka dodatkowych informacji o tymże kamieniołomie:
"Podszedł jeszcze bliżej, chcąc podsłuchać, o czym mężczyźni rozmawiają, ale uniemożliwiał to hałas powodowany przez kilku robotników krzątających się wokół wielkiego bloku, którego wysokość przekraczała osiem metrów. Ważył trzydzieści ton i był jednym z wielu, jakie zakład dostarczał do Norymbergii, gdzie wykorzystywano je do budowy Hali Kongresowej mogącej pomieścić pięćdziesiąt tysięcy widzów".
A skoro już jest to przewodnik inkrustowany narracją to może
warto było dołączyć gdzieś z tyłu mapkę z zaznaczonymi miejscami, które
odwiedził asystent kryminalny?
Potrafię sobie jednak wyobrazić sytuację, że gdyby pomiędzy
tą przewodnikową wiedzą ukryta była ciekawa historia to być może dałoby się
wszystko razem jakoś przełknąć. Niestety - autor tak skupił się na opisie
przeszłości Schreiberhau, że o reszcie zupełnie zapomniał.
Spójrzmy na głównego bohatera. Anton Habicht stanowi
prowincjonalny cień Eberhardta Mocka, który nie był przecież bohaterem
doskonałym, a jednak się go lubiło, wzbudzał szacunek a jego poczynania
pokazywały, że mamy do czynienia z człowiekiem inteligentnym. Trudno mieć
podobną opinie o Habichcie. Asystent kryminalny ze Schreiberhau to policjant
niezbyt rozgarnięty myślący tylko o jedzeniu i spółkowaniu z żoną Frydą, na
dodatek jest podatnym na korupcję seksistą i antysemitą, który swoich rozmówców
zawsze traktuje z buta. Rozumiem polemikę z wzorcem Sherlocka Holmesa, ale
przecież rozwiązanie zagadki kryminalnej nie jest proste niczym napchanie
brzucha sznyclem! Habicht to sfrustrowany krzykacz z kompleksami, którego
jedynymi metodami dochodzeniowymi jest zastraszanie. Niestety ale Koziołek
utrwala jego postacią wizerunek ubermenscha, stereotypowego Niemca, któremu
wszystko się należy, a jak nie to postraszy albo pobije, który nie może czekać,
musi zostać wysłuchany od razu, wciąż blefuje i nie grzeszy inteligencją. Gdzieś
tam pada, że policjant Dresler był jego przyjacielem, ale z przebiegu akcji
nijak to nie wynika. Za to pojawiają się w opisie postaci Habichta naprawdę
toporne czy wręcz szkodliwe ksenofobiczne klisze. Choćby taka:
"Jeszcze nie tak dawno było o wiele łatwiej. Wystarczyło pójść do Żyda i można było robić geszefty. A teraz? - zamyślił się. - Gdzie ja znajdę Żyda z pieniędzmi? Porobiło się na tym świecie...- Nie podoba się panu polityka naszego rządu w kwestii wszarzy? - Habicht spojrzał groźnie na Hertzoga".
Habicht niestety nie zaskakuje czytelnika żadną głębszą
refleksją - nie przeszkadza mu np. że jakiś psychol kroi niepełnosprawne
dzieci, jedyne co ma do powiedzenia to zarzut operowania poza terenem szpitala.
To zadziwiające, że w ogóle rozwiązał tę sprawę...
Pozostali bohaterowie stanowią w tej powieści tło. Są
kartonowi, a raczej drewniani jak sylwetki przedstawione na słynnych
drogowskazach Helmuta Benny. Przemykają przed oczyma czytelnika katalogiem
niemieckich nazwisk, ale żadnego nie sposób dłużej zapamiętać, nawet mimo tego
że niektórzy z nich istnieli naprawdę (Bolsche). Trochę więcej czasu na kartach
powieści spędza szef Habichta, niejaki Sombrowski - jest jednak jeszcze
bardziej antypatyczny niż główny bohater.
Mimo tak wielu informacji o przedwojennej Szklarskiej
brakuje mi tutaj także czegoś, co w kryminałach powinno być obecne zawsze -
klimatu noir, nastroju, ciężkiej atmosfery, syndromów końca świata. Szczególnie
te ostatnie były na wyciągnięcie pióra - wszak Koziołek rozgrywa swój kryminał
w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku, tuż przed wybuchem II wojny światowej. Załatwia
to jednak kilkoma lakonicznymi wzmiankami. Zupełnie nie czuje się tutaj klimatu
zagrożenia, czegoś co rozumie każdy kto obejrzał "Kabaret" czy serial
"Babylon Berlin", gdzie społeczeństwo niemieckie u progu największej
z wojen wcale nie składało się tylko z nazistów wymachujących seig heil.
Zresztą nazistów, jako takich też tutaj nie ma (chociaż Habicht należy do
NSDAP), a jednak świat ten został zbudowany jako jednostronnie nazistowski
właśnie.
Rozwiązania intrygi rzecz jasna zdradzał nie będę - jednak dochodzenie
do niego jest tak zagmatwane i nudne, że trudno nawet tutaj zachęcić jakimś
bardziej pożywnym spojlerem. W każdym razie na końcu autor umieścił wszystko to
czego zwykle spodziewamy się po nazistach w popkulturze - a więc eksperymenty
medyczne i próby opracowania nowej broni.
Na koniec chciałbym jeszcze napisać, że w bardzo dziwny
sposób autor stosuje onomastykę niemiecką na zmianę z polską. Jedne nazwy są po
niemiecku (miejscowości, ulice), inne po polsku (pensjonatów), niemieckiej
zielarce Theodorze Hirthe każe cytować "Romantyczność" Mickiewicza
(chociaż chyba wolałaby cytować Goethego?), Wilhelm Bölsche zostaje Wilhelmem Bölsze, a Ducha Gór, którego Niemcy zwali Rubenzahlem,
a Polacy zgrabnie przełożyli jako Rzepióra wciąż określa się tutaj Liczyrzepą.
Przecież miano to powstało po II wojnie na fali rugowania pozostałości
niemieckich i w opinii historyków i językoznawców zostało utworzone błędnie! A
przede wszystkim jest mało urodziwe językowo i okropnie przaśne.
Wspomniany Wilhelm Bolsche, biolog i pisarz z kolonii
artystycznej, która działała w Schreiberhau przed wojną nie doczekał pierwszego
dnia wojny. Popełnił samobójstwo 30 sierpnia 1939 i Krzysztof Koziołek ten
historyczny fakt wkomponowuje w świat przedstawiony swojej powieści. Kto wie
czy czytając o niemieckiej przeszłości Szklarskiej Poręby i widząc datę śmierci
Bolschego nie zdecydował o umieszczeniu akcji akurat w takim a nie innym
czasie? Jakkolwiek by nie było obawiam się, że Anton Habicht nie zostanie popkulturową
gwiazdą Szklarskiej tak jak niegdyś Mock we Wrocławiu. Wypada czekać na kolejne
próby. Miejmy nadzieję, że krócej niż 50 lat.
/BW/
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Chcesz coś dodać? Śmiało!