Z Albertem jest trochę jak z ulubionym serialem, który
emocjonujące odcinki przeplata statycznymi. Gunilla Bergström uśpiła moją czujność
takimi tytułami jak „Wiąż, ile chcesz Albercie” i "Co mówi tata
Alberta?", a potem nagle bum – „Albercie, ty złodzieju!”.
Raz może sobie
(jak gdyby nigdy nic) pisać o wiązaniu kokardek, a potem uderza między oczy
opowieścią o pomówieniu i bezterminowej utracie dobrego imienia. Znamy to
dobrze z naszych pudelkowo-buniowych czasów: rano ktoś kogoś oskarży, w
południe okaże się, że człowiek niewinny, ale wieczorem nic już nie jest takie
jak kiedyś.
W tej książce mamy sytuację, że Albert podobno ukradł klucz od domku
na drzewie. On twierdzi, że nie ukradł, ale jego koleżanka twierdzi, że owszem. Kto miał to zrobić skoro Albert zawsze wraca z domku ostatni? I zgadnijcie:
komu daje wiarę cała szkoła? To jest według mnie smutna książka – smutna, prawdziwa
i bez happyendu. Udowadnia jak wielka jest moc wypowiedzianego słowa. Niekiedy
myślę sobie, że na używanie niektórych sformułowań powinny być wydawane
pozwolenia. Jak na broń. O ileż łatwiej czytać przykładowo baśnie braci Grimm! Wszyscy
wciąż trąbią, że są brutalne i nie nadają się dla dzieci. To bzdura, no i w
baśniach prawda zawsze wychodzi na jaw, źli zostają ukarani, dobrzy zostają
nagrodzeni, a świat okazuje się być miejscem może i okrutnym, ale
sprawiedliwym. Niestety nasz świat tak nie wygląda. I właśnie o tym jest „Albercie,
ty złodzieju!”. Że nie da się połknąć z powrotem raz wypowiedzianych słów, że
słowa potrafią mocno ranić siejąc spustoszenie a ludzi nie obchodzi jaka jest
prawda. Czytajcie Alberta!
/BW/
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Chcesz coś dodać? Śmiało!