Zbieg to okoliczności? Czy może symultaniczne odnalezienie
niezagospodarowanej niszy wydawniczej? Jakakolwiek by nie było to faktem jest,
że w podobnym czasie trafiły w moje ręce dwa wydawnictwa dla dzieci, które nazwane
zostały horrorami. I nie są to powieści, ale książki wielkoformatowe, bogato
ilustrowane, żeby nie powiedzieć obrazkowe. Horrorem urbanistycznym określone
zostało „Miasto Złotej” Daniela Chmielewskiego z ilustracjami Magdy Rucińskiej
(Tadam), a tytuł „Horror” nosi nowa książka Madleny Szeligi z ilustracjami
Emilii Dziubak (Gereon). Pewnie się domyślacie, że horror w obu przypadkach ma
znaczenie umowne, niemniej wymienione pozycje są wydawniczymi wydarzeniami i z
pewnością warto przyjrzeć się bliżej, co oferują.
„Miasto Złotej” to antyutopia rozgrywająca się w betonowym
mieście, gdzie mieszka tytułowa Złota i dwójka jej przyjaciół Miś oraz Tina. Złota
lubi swoje miasto i beton – do czasu gdy poznaje Sylvę, wychowaną w leśnej
chatce, która stanowi trochę lustrzane odbicie Złotej. Za sprawą Sylvy najpierw
w wyobraźni dziewczynki, a potem w rzeczywistości betonowego miasta pojawia się
natura i rośliny. Miastu jednak wcale się to nie podoba...
Zwykle kiedy mówi się „betonowe miasto” to jednak nie z myślą,
że wszystko w mieście jest z betonu. Po prostu ten budulec źle się nam kojarzy
– z szarymi czasami PRL-u, z tanim, prefabrykowanym budownictwem, z ciasnotą, z
utopieniem jednostki w tłumie sąsiadów, których życie wyznaczają takie same
kwadratowe okna w szarej ścianie. Dlatego jak chcemy powiedzieć o mieście coś
złego, mówimy że jest z betonu.
Daniel Chmielewski nie napisał jednak realistycznej fabuły,
ale coś w rodzaju urbanistycznej przypowieści (bardziej niż horroru). Nie
istnieje tutaj w ogóle inny, zewnętrzny świat, coś poza betonowymi domami
(przynajmniej na początku), jakaś łąka z wideoklipu Urszuli – beton został
przedstawiony jako żywy, poruszający się, rozrastający, a nawet inteligentny
organizm. Jedyny organizm tego świata, jedyne tło działań postaci. Potrafi
reagować na ich działania, a nawet myśli. Jego głównym celem jest rozrost i
robi wszystko, aby nikt mu tego nie zakłócał.
Oczywiście, jak to w antyutopii, można zadawać mnóstwo pytań
o elementy konstrukcji tego świata, na które autor nie udziela odpowiedzi np.
skąd się bierze towar w „sklepach”, dlaczego zawsze sprzedaje Tina i dlaczego w
mieście jest tylko troje mieszkańców? Albo czy jest więcej terenów zielonych
czy wszystko zagarnęło miasto? Tutaj nie chodzi jednak o dokładne wyjaśnienia i
tłumaczenia – „Miasto Złotej” ma działać jako uniwersalna historia o starciu
cywilizacji z naturą, ale też jako metafora dzisiejszej Polski – kraju
chaotycznej urbanizacji, zawłaszczania przestrzeni wspólnej, grodzenia się,
wycinania roślin i rugowania ich z miast. W tym kontekście Złota, Sylwa, Miś i
Tina jawią się jako grupka millenialsów czerpiących pełnymi garściami z
dobrodziejstw miasta i cywilizacji, rozwiązujących problemy kliknięciami w
ekran smartfonu (tutaj kupujących towary w postaci kolorowych płynów i
kształtów jak w filmach s-f), którzy zdobywają eko-świadomość i z
bezrefleksyjnych korpoludków stają się miejskimi aktywistami. Wiele można tutaj
wskazać fragmentów wprost odnoszących się do sytuacji nad Wisłą – choćby fragment,
w którym betonowe miasto pożera drewniane domy to metafora sposobu w jaki
często traktuje się w Polsce starą, zabytkową zabudowę. Jakże często czytamy o
„przypadkowym” pożarze starej stodoły, hali przemysłowej czy zabudowań
gospodarczych, a za chwilę w tym miejscu zaczyna rosnąć deweloperskie osiedle?
Jak często widzimy koszmarne dobudówki i przeróbki starych, harmonijnych domów?
Historia zawdzięcza swój klimat także ilustracjom Magdy
Rucińskiej, która rzeczywiście przedstawia swoich bohaterów trochę jako
postacie z horroru. Mają blade jak kreda twarze, cienie pod oczami, czarne nosy
i generalnie wyglądają trupio. Muszę jednak powiedzieć, że moje dzieci zupełnie
się nie bały tej książki. Polubiły dziewczynki i Misia. Rucińska sugestywnie rysuje
też rozrastające się betonowe labirynty a w nich zagubione dzieci, pokazuje osaczenie,
niepewność, cienie a wszystko w pastelowych, przygaszonych kolorach. Jej
ilustracje doskonale korespondują z tekstem. Jest to piękna i moim zdaniem
ważna książka. Mam nadzieję, że będzie czytana i dyskutowana.
Mam nadzieję, że dyskusję wywoła także drugi tytuł, o którym
chcę napisać...
Zapewne wszyscy pamiętają złowróżbny wers z tuwimowskiego
wiersza „Na straganie”, w którym kapusta mówi o ginięciu w zupie? Jako puenta
wierszyka o sprzeczających się warzywach odbierałem to zwykle jako żartobliwe
mrugnięcie okiem poety – skoro chcecie jak ludzie się kłócić to musicie przyjąć
na siebie także inne ludzkie powinności. Nie wyobrażałem sobie jednak, że ktoś
może stworzyć książkę, która o takim ginięciu będzie opowiadać. I oto w 2018
roku ukazuje się „Horror” Madleny Szeligi. Kilkanaście rozdziałów, z których
każdy traktuje o innym owocu bądź warzywie. Tytulatura jak z sądowych akt:
„Sprawa Pomidora”, „Sprawa Cebuli”, „Sprawa Pieczarki” itd. (są też
uszczegóławiające podtytuły). Każdy rozdział ma dwie strony tekstu i stanowi
opis mordowania tytułowego bohatera. Mordowania – jakby rośliny były ludźmi,
jakby odczuwały ból i cierpienie.
Sięgając po tę pozycję trzeba mieć przede wszystkim świadomość,
że mamy tutaj do czynienia z rodzajem artystycznej prowokacji, której nie
sposób odbierać poważnie (nie pokazujcie tego zdania frutarianom!), ale jest to
też prowokacja niezwykle sugestywna, pomysłowo obmyślona i napisana. Czytając pierwszy
rozdział o Marchewce, przyznaję że miałem mieszane uczucia, ale wraz z
kolejnymi historiami coraz bardziej wciągałem się w grę, którą funduje nam
tutaj Szeliga. Są to inteligentne teksty, ciekawie wplatające w fabułę mity,
właściwości i wydarzenia związane z danym owocem lub warzywem np. Pomidor
opisuje swoją śmierć w czasie hiszpańskiego święta La Tomatina, Cebula stara
się wzbudzić litość i zmusza człowieka do płaczu, a Winogrona giną pod wpływem
mechanicznego postarzania. Jedyny szkopuł – moje dzieci są jeszcze trochę za
małe, żeby im przeczytać „Horror”.
Osobna sprawa to ilustracje Emilii Dziubak – nie mogę
powiedzieć, żebym do tej pory był wielkim fanem tej ilustratorki, oczywiście
doceniałem, ale dopiero tutaj zupełnie mnie kupiła. Na ilustracjach naprawdę
widać dramaty tych warzyw i owoców – o ile tekst można traktować jako ryzykowny
koncept, tak widoczne na ilustracjach cierpienie, smutek i ból naprawdę trudno
zanegować. Graficznie to jest majstersztyk. Obrazy Dziubak kojarzą mi się z flamandzkim malarstwem (z martwymi naturami), gdzie liczył się każdy szczegół – mogę się patrzyć na te ilustracje
bez końca.
Podsumowując – jeśli ktoś szuka tutaj Neila Gaimana to się
zawiedzie, ale jeśli chciałby poznać ciekawe, krajowe i odważne propozycje
książek dla dzieci powinien sięgnąć po „Miasto Złotej” i „Horror”.
/BW/
Miasto Złotej
tekst: Daniel Chmielewski
ilustracje: Magda Rucińska
Tadam 2018
Horror
tekst: Madlena Szeliga
ilustracje: Emilia Dziubak
Gereon 2018
Miasto Złotej
tekst: Daniel Chmielewski
ilustracje: Magda Rucińska
Tadam 2018
Horror
tekst: Madlena Szeliga
ilustracje: Emilia Dziubak
Gereon 2018
Fanem sztuki tworzonej przez Emilię jestem od hohoho, a może jeszcze dłużej. I myślałem, że nic ponad to co widziałem już mnie nie zachwyci. A tu ten burak. Wstrząsający.
OdpowiedzUsuń