sobota, 14 lutego 2015

, ,

Kreatywność dla początkujących i zaawansowanych („Nasza mama czarodziejka” Joanna Papuzińska)

Palce zaczęły mi się pocić, a myśli w głowie zakłębiły niczym broda Posejdona, kiedy usiadłem przed ekranem laptopa, aby skreślić słów kilka o tej książeczce. Poczułem się jak ten zagubiony literaturoznawca, który chce coś nowego i świeżego napisać o „Panu Tadeuszu”. Bo przecież zawsze można coś odnaleźć, inaczej dzieło potraktować, zaproponować nowe interpretacyjne tropy – a jednak ta świadomość, ten ciężar, że przed tobą dziesiątki (jeśli nie setki) osób, z których niektórzy mają nawet swoje ulice (albo notki w leksykonach na dwie kolumny), utwór ten oglądało pod kątami wszelakimi, tak te trzynastozgłoskowe wersy przenicowało, przeliczyło i przerecytowało, ta świadomość cóż... nie pomaga.
Nasza mama czarodziejka, Joanna Papuzińska, il. Janina Krzemińska, NK 1982

Nie inaczej z tymi opowiadaniami Joanny Papuzińskiej zebranymi w książce „Nasza mama czarodziejka” (1968), której bibliografia nie jest z pewnością tak obfita jak w przypadku epopei o ostatnim zajeździe na Litwie, niemniej co z bibliografią nie zapisaną? Tą, która tylko w głowach i przychylnej pamięci czytelników została pomieszczona? I w tym przypadku jest to, zapewniam was, bibliografia olbrzymia, z którą niekiedy trudno nawet dyskutować. Kogokolwiek zapytałem o tę książkę każdy ją czytał, słuchał jej lub tak czy inaczej znał. A ilustracje Krzemińskiej to wręcz kanon – dinozaur na pace, cerowanie wielkoluda czy łapanie chmurki w sieć rybacką... czuję się jakbym widział je wyryte na ścianach egipskich piramid. W rezultacie miałem tutaj opisać tylko pierwsze lekturowe wrażenia, a zacząłem grzebać, czytać, oglądać zdjęcia, analizować. I trochę popłynąłem. Ale tylko trochę.






Podczas pisania „Czarodziejki” Joanna Papuzińska była niespełna trzydziestoletnią doktorantką na Wydziale Psychologii i Pedagogiki UW, która od czterech lat intensywnie działała na polu twórczości dla dzieci (współpracowała z Polskim Radiem, publikowała opowiadania i wiersze m.in. w „Świerszczyku”), chociaż jej dorobek pisarski był jeszcze dosyć skromny. Oprócz tego oczywiście publikowała naukowe artykuły i recenzje dotyczące literatury dla dzieci i młodzieży. Doktorat obroniła w 1969 roku („Czasopisma dziecięce jako społeczny instrument wychowania”), a habilitację w 1981 (praca pt. „Inicjacje literackie” ukazała się w formie książkowej i w zasadzie dla wszystkich, którzy się zajmują literaturą dziecięcą jest to do dzisiaj pozycja obowiązkowa). A zatem mamy do czynienia nie tylko z utalentowaną pisarką, ale też naukowcem świadomym mechanizmów kształtowania tekstu dla młodego odbiorcy i odbioru tekstów przez dzieci. Wydaje mi się, że połączenie obu tych rodzajów działalności jest naprawdę bardzo trudne i niewielu osobom się taka sztuka udała. Papuzińska jest na tej short liście.



Zostawmy jednak biografię i dywagacje, a otwórzmy wreszcie książeczkę. Co przede wszystkim zwróciło moją uwagę? Rozmiar tekstów. Te opowiadania są naprawdę krótkie, a opowiedzieć interesującą historię w krótkim opowiadaniu to jest sztuka nad sztukami. Autorka ma na to sposób prosty i konsekwentny - kilka zdecydowanych pociągnięć piórem opartych na jednym pomyśle mocnym jak uderzenie huraganu Katrina. Przecież każdą z tych historii z powodzeniem dałoby się przekształcić w dłuższą książkę! Wystarczyłoby dodać kilku bohaterów, rozciągnąć perspektywę czasową, rozrzucić tu i ówdzie kilka opisów, namnożyć dialogów i co, nie dałoby się? Ano dało. Ale Papuzińśka nie idzie tą drogą. To są teksty pisane zgodnie z zasadą: minimum słów. Mniej już się chyba nie da.

Opowiadaczem jest chłopiec, syn tytułowej mamy, który ma jeszcze dwóch braci starszego i młodszego i tatę, którego rola jest w tej książeczce nawet nie drugoplanowa, co epizodyczna. Chłopiec mieszka w domku z ogródkiem, a domek stoi w małym miasteczku, takim w którym jest jeden park, malutki ryneczek i górująca nad wszystkim stara, drewniana dzwonnica. Mimo iż chłopiec, którego imienia nie znamy, opowiada to rolę najważniejszą spełnia w tych tekstach mama. To ona jest centrum tego wszechświata i dodatkowo jeszcze ten wszechświat ożywia.




W każdym opowiadaniu znajdujemy jeden główny, tytułowy element przywołujący aurę niesamowitości (potwór a raczej dinozaur, księżyc, wielkolud) albo pokazanej niesamowicie normalności (samochód, poduszki, dzwonnica). Te elementy wkraczają w życie rodziny z prowincjonalnego miasteczka zupełnie naturalnie i każdy z nich domaga się pomocy bądź przekształcenia. Oczywiście za każdym razem jest to zadanie mamy. Dzieci owszem pytają, ale ostatecznie inicjatywę podejmuje ona, zawsze znajdując błyskawicznie właściwe rozwiązanie – najzwyklejsze na świecie, a jednak magiczne.



Jak dla mnie najbardziej wartościowa jest w tej książce zachęta do szukania nietypowych rozwiązań przy użyciu dostępnych każdemu narzędzi. Rozwiązania stosowane przez mamę na pierwszy rzut oka wydają się absurdalne, a jednak działają. Nie potrzeba wcale laserowych mieczy, statków kosmicznych, watahy smoków czy maga z rozświetlonym kosturem. Papuzińska uczy kreatywności, w działaniu i w myśleniu. Dlatego zapewne można jej historyjki podciągnąć też pod definicję bajki terapeutycznej. Myślę, że książeczkę Papuzińskiej powinny czytać nie tylko dzieci, ale np. wszelacy spece do reklamy i copywritingu, którzy cierpią na zanik pomysłów, którzy w coraz bardziej wydumane uderzają tony i zaczynają połykać własny ogon. I wszyscy inni, którym brakuje pomysłów. I jeszcze ci, którzy zapomnieli co znaczy prostota.



Oczywiście mnie osobiście nieco razi ukazany w tych historyjkach obraz rodziny. Matka skupiona tylko na wychowywaniu dzieci i pracach domowych a ojciec to pozostający na uboczu zarabiający realista-nudziarz. Schemat nad schematami i tylko schemat. Znany jak polska literatura dla dzieci szeroka – choćby z wcześniejszego o lat siedem „Zajączka z rozbitego lusterka” Bechlerowej. Zresztą zwerbalizowane dowody występowania tego schematu zapełniłyby po brzegi niejeden foliał. Zapewne dzisiaj autorka nie rozdzieliłaby ról tak jednoznacznie, chociaż z drugiej strony obraz „mamy czarodziejki” tak jest zrośnięty z fabułą i tym schematem, tak z nich wynika i jednocześnie na nie wypływa, że doprawdy trudno sobie wyobrazić kształt tej książki po jakichś genderowych przetasowaniach. Więc z jednej strony mam wątpliwości, a z drugiej sam je przed sobą obalam. Przecież wszyscy wiemy z jaką łatwością czarna deszczowa chmura może zmienić się w białego baranka zwiastującego pogodę. Wystarczy trochę proszku do prania i balia.

/BW/



Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!




Share:

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Chcesz coś dodać? Śmiało!