wtorek, 17 marca 2015

Metropolis z Krecikiem w tle („Krecik w mieście” Zdeněk Miler)

Książeczki, które powstały na kanwie hitowych filmów (czy to animowanych czy aktorskich) zwykle staram się omijać szerokim łukiem. No bo jeżeli ktoś umyślił sobie dać pierwotny artystyczny wyraz jakiejś historii za pomocą medium filmowego i na dodatek jeżeli sztuka ta udała mu się dobrze to pytam: po co?

Chwila refleksji…

Też pytanie! Oczywiście: dla kasy! Dobrze to znamy. Przykładowo każda szczęśliwa mama (albo tata) dziecka płci męskiej wie o niezwykłej gadżetowej karierze niejakiego Zygzaka McQuenna i jego kumpla Złomka (bohaterów filmu „Auta” wyprodukowanego przez Pixar czyli Disneya). Nie sposób wprost zliczyć wszelakich gadżetów (są wśród nich także książki powtarzające fabułę animacji) pochodzących z tego filmu. Spotykamy je wszędzie: w kiosku, w hipermarkecie, na stacji benzynowej. Pokażcie mi jedno miejsce, gdzie nie można kupić niczego związanego z „Autami” a odzyskam wiarę w ludzkość...

Takich przykładów jest zresztą multum i wymienianie ich wszystkich zajęłoby wiele sążnistych stron. Przecież prawie za każdą kreskówką emitowaną w telewizji czy pokazywaną w kinach rusza olbrzymi, nachalny mechanizm promocyjny, który zmiata (albo wgniata) z powierzchni ziemi rzeczy bardziej ambitne czy niszowe. Ale jak wiadomo, ostatecznie to zwycięzcy piszą historię…

Krecik w mieście, Miller Novotny, Grafag 1997


„Krecika w mieście” wypożyczyliśmy z biblioteki na wyraźną prośbę Kostka (zdjął ją z półki, kiedy zobaczył, że na okładce są samochody). Nie jest to być może przykład wymarzonej selekcji dziecięcej lektury, jednak jakiś czasu temu musiałem sobie powiedzieć jasno, że Kostek nie zawsze musi podzielać moje wybory. I przykładowo obecność w fabule (bądź na ilustracjach) samochodów stanowić może dla niego wystarczający bodziec do bliższego zapoznania się z daną pozycją. Nie jest to dla mnie żadnym problemem, chętnie czytam Kostkowi książki, które sam sobie wybierze (ostatnio ćwiczymy „Trampka” na zmianę z Themersonami) – może i zabrzmi to górnolotnie, ale wybory to integralny element życia. A wybierać chłopak ma gdzie i z czego, bo oprócz biblioteki osiedlowej, gdzie jest wszystko od Sasa do Lasa, posiadamy cały zbiór książek darowanych przy różnych rodzinno-rocznicowych okazjach a kupowanych na zasadzie, że książka dla dzieci ma być kolorowa i można ją nabyć gdzieś po drodze, przy okazji np. na poczcie albo w kiosku mówiąc do okienka: „Proszę jakąś książeczkę, wie pani, dla dzieci. Co tam pani ma…”. Posiadamy takich pozycji sporo i jakoś nie mam serca zamknąć ich w plastikowym pudle z napisem: Nie otwierać. Oj, a wiele z nich w pełni zasłużyło na taki los. 




I znowu zagłębiłem się w poboczne rozważania, a tymczasem nie ja się miałem zagłębiać w słowa, lecz Krecik w glebę. Pamiętamy: czeska kreskówka z dzieciństwa, którą chciwie oglądało się w PRL-u także dlatego, że była zagraniczna. Mówcie co chcecie, ale dla mnie Czechosłowacja to była zagranica pełną gębą. Byłem tam raz w latach 80. i w sklepie nie wiedziałem na co patrzeć.

Krecika wymyślił i narysował Zdeněk Miler, który kreatywnie podszedł do zadania zrobienia filmu edukacyjnego o produkcji tkaniny. Wymyślił, żeby dodać zwierzęcego bohatera, ale nie chciał kopiować Disneya (dlatego odpadał pies, kot,  mysz, kaczor) – poszedł do lasu i potknął się o kretowisko. Tyle legenda. Potem jak wiadomo zaczęły pojawiać się kolejne filmy o przygodach sympatycznego posiadacza kultowego kopca. Produkcje te firmowane są przez Millera (zmarł w 2011 roku). Swoją drogą prawo autorskie w Czechach musi działać jakoś lepiej, skoro u nas co rusz internet rozgrzewa wiadomość o skrajnej biedzie, w którą popadli twórcy kultowych polskich kreskówek, a to Reksia, a to Bolka i Lolka. Jak mi się wydaje Miler z podobnymi problemami raczej się nie borykał... 



Książeczka rzecz jasna także jest wtórna wobec filmowego pierwowzoru, który powstał w 1982 (papierowe wydanie ukazało się w Czechosłowacji w 1987). Tak się jednak złożyło, że akurat nie oglądałem tego w tv. I muszę przyznać, że dezynwoltura Millera w kreowaniu kolejnych scen tej historyjki zrobiła na mnie wrażenie. Używając terminologii z dziedziny filmu (co nie jest bezzasadne biorąc pod uwagę pierwowzór) można powiedzieć, że Miller prezentuje tutaj takie kino epickie (albo kreskówkę epicką). Co rusz mamy wielkie, całostronicowe obrazy pokazujące trzy małe zwierzątka w starciu z błyskawiczną urbanizacją. Jest to nieco efekciarskie i leśni bohaterowie trochę się w tym gubią. Chyba jednak siła tych historyjek tkwiła w tym, że były to małe przygody małych zwierzątek. Tutaj brakuje mi tej kameralności. Za wielkie jest to wszystko, nie dopasowane i nie pogodzone ze sobą. Ale wizja sugestywna i niewesoła.


Dnia pewnego do leśnej głuszy, gdzie mieszkają oprócz Krecika, jego przyjaciele Zajączek i Jeżyk wjeżdżają maszyny. Okazuje się, że cywilizacja człowieka postanowiła wyciąć las i na jego miejscu postawić ogromne miasto, przedstawione zresztą prawie jak w „Metropolis” Langa, tylko z przyjemną, dziecięcą kolorystyką (błękitne niebo, barwne maszyny i samochody, zielona trawa). Wszyscy mieszkańcy lasu ewakuują się w pośpiechu, ale nasza trójka przyjaciół wychodzi z założenia, że tutaj jest ich dom i postanawiają zostać. Tymczasem cały las pada pod naporem pił mechanicznych. Pozostała trójka upatruje sobie  pniaczek, na który wchodzi i obserwuje zachodzące wokół zmiany. Przede wszystkim jednak jakaś ważna osobistość (zaraz po położeniu kamienia węgielnego) daje im podpisany i opieczętowany dokument, dzięki któremu stają się faktycznie mieszkańcami przyszłego miasta. Ten dokument bardzo im się później przyda.


Czytając „Krecika w mieście” trzeba pamiętać, że powstał w epoce, kiedy budowa miasta działała na rządzących niczym afrodyzjak. Dlatego niby jest to historia o wymowie ekologicznej (akcja z wpychaniem serdelków w rury wydechowe rzeczywiście przednia), ale z drugiej strony miasto jest kolorowe, przyciągające wzrok a wszyscy są dla zwierząt mili i pomocni.. Nasi bohaterowie radzą sobie z molochem pokazując magiczny papier, który otwiera im (dosłownie) każde drzwi a na końcu zostają ewakuowani przez rozczulone ich losem łabędzie. Zarówno metropolia jak i osoby podejmujące w nim decyzje – wszystko kojarzy się z hasłami i realiami socjalizmu, z takim kolorowym totalitaryzmem. Nasze zwierzątka delikatnie deprecjonują rzeczywistość, w której się znalazły mówiąc: „Ludzie zbudowali miasto dla siebie i swoich samochodów”. Ale nie dostajemy odpowiedzi na pytanie – po co w ogóle całe to miasto zostało zbudowane? Dzisiaj takie pytanie samo ciśnie się na usta, w tamtych czasach, kiedy budowa fabryk i bloczysk sama w sobie była fetyszem, zapewne nie za bardzo o tym myślano...



Reasumując: połączenie świata krecikowego i cywilizacyjnego nie do końca się tutaj udało. Miller skupił się na pokazywaniu ogromu miasta i ludzkiego czynu a zapomniał o Kreciku. Odniosłem wrażenie, że sympatyczne stworzenie zostało wstawione trochę na dokładkę. I w rezultacie opowieść ta ani do końca i zdecydowanie nie ostrzega przed niekontrolowanym rozwojem, ani nie pokazuje wyższości życia w lesie i roli natury. Trzeba jednak pamiętać, że na otwartą krytykę urbanizacji Miller nie mógł sobie wtedy pozwolić.

Wydawnictwo Grafag nie spisało się z tłumaczeniem tekstu książeczki ("kropelki pachnącej rosy") i na dodatek sprzeniewierzyło się edytorskiemu standardowi umieszczając partie dialogowe w cudzysłowie, co bardzo-bardzo utrudnia czytanie.

PS Po napisaniu recenzji postanowiłem obejrzeć telewizyjny pierwowzór tej historii i uważam, że jest o kilka klas lepszy od tego co zostało zaprezentowane w książeczce! Jest niepokojący, smutny, ale też chwilami bardzo zabawny. Jest wiele dodatkowych scen, które w książeczce zostały pominięte i przede wszystkim nie ma dialogów, tylko muzyka i charakterystyczne odgłosy, które dodatkowo wprowadzają widza we właściwy dla danej sceny nastrój. Wydanie papierowe, nawet pomimo ogromnego nagromadzenia ilustracji, jest tylko słabym odbiciem filmu. Więc tym razem chyba lepiej obejrzeć niż czytać!

/BW/


Jeżeli kupisz opisywaną książkę (lub inną) za pośrednictwem poniższych linków afiliacyjnych to ja otrzymam z tego niewielki procent. Pieniądze pomagają mi utrzymywać tę domenę. Dziękuję!



Share:

4 komentarze:

  1. Jesteśmy w posiadaniu egzemplarza z lat 80., bardzo zresztą sczytanego przez mojego męża, który książkę darzy dużym sentymentem. Mnie przysporzyła sporo egzystencjonalnego bólu, kiedy 20 lat później czytałam ją Najstarszej (niestety chętnie brała ją z półki). Moje cierpienie sprawiło, że książka wylądowała na wyższej półce i pozostała niezauważona przez kolejnych potomków. Niestety mamy też dwie inne książki z serii, w absolutnie fatalnym przekładzie. Szkoda, bo krecika lubię i w filmowej wersji z radością serwuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie znałem tej książki w dzieciństwie, wtedy byłaby dla mnie z pewnością bardzo traumatyczna. Dzisiaj patrzę na to trochę inaczej a Kostek jeszcze nie do końca rozumie wszystkie niuanse i głównie go bawią te fragmenty jak zwierzęta skaczą na tym gumowym lesie...
      W kwestii przekładu to już nawet o tym nie napisałem, ale jest tragiczny według mnie. Byle jak jest zrobiony, na odwal się. Dzisiaj też czytaliśmy to wieczorem i utkwiły mi w głowie "kropelki pachnącej rosy". Zacząłem się zastanawiać jak pachnie rosa... I podobnie - czytaliśmy dwie inne książki o Kreciku i też fatalne przekłady. Aż żal normalnie...

      Usuń
  2. Krecika uwielbiałam w dzieciństwie, książeczki wpadły mi w ręce już w dorosłym życiu. No i nie lubię i nie lubię wszystkich tych współczesnych koszmarków, o których piszesz, powstałych jako pokłosie po filmach. Mamy też kilka takich książek, upchniętych przeze mnie w najdalszej części regału i mam dylemat - wyrzucić jakoś nie wypada, bo to książka, komuś oddać czy wynieść do przedszkola też głupio ;)
    A wracając do krecika - to jeden z moich synów uwielbia jako maskotkę :) Maskotka stara, bo ma już kilkanaście lat przeżywa obecnie drugą młodość ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A propos "pofilmowych koszmarków" i "koszmarków tak w ogóle" to ja przyjąłem metodę, że właśnie nie w najdalszym kącie regału, ale w zasięgu - mój synek je przeważnie zaczytuje, zaogląda do cna i wtedy mogę bez dylematów rzucić na makulaturę:)

      Usuń

Chcesz coś dodać? Śmiało!