Oto historyjka z końca lat 70. usprawiedliwiająca zjawisko
„urban sprawl”. Dla niewtajemniczonych: jest to pojęcie z dziedziny urbanistyki
i oznacza „rozlewanie się miast” tj. bezplanowe zagarnianie przez nie wciąż
nowych terenów, pochłanianie łąk, pól oraz lasów w celu stawiania tam blokowisk
zwanych dzisiaj ładnie deweloperskimi osiedlami. Jednak w roku 1979, kiedy w
serii „Poczytaj mi mamo” ukazał się „Mateusz” Marka Dubasa, niewielu pewnie
widziało w takich działaniach powód do niepokoju. Wydaje mi się, że dzisiaj
jesteśmy pod tym względem nieco mądrzejsi.
Mateusz, Marek Dubas, il. Janusz Stanny, NK 1979 |
A fabuła „Mateusza” jest taka: strach na wróble stoi pośród
rozciągających się po horyzont łanów zbóż i robi to, czego od niego od wieków
oczekują – płoszy ptaki, które chcą się dobrać do plonów rolnych. Od jakiegoś
czasu zaczyna jednak dostrzegać wokół siebie zmiany: gdzieś na horyzoncie
majaczą światełka dźwigów, które dzień i noc (nawet zimą!) budują osiedla dla
polskich rodzin. Wreszcie przyjeżdżają kombajny (zwane smokami), aby przeprowadzić
ostatnie żniwa (tutaj po raz pierwszy cywilizacja ukazuje strachowi swoją
pozytywną twarz, kiedy kombajnista wita się z nim). Strach wspomina dawne czasy
– żniwiarzy i snopki stojące na ścierniskach, zdaje sobie jednak sprawę, że
tamte lata minęły. Tymczasem wszystkie zwierzęta (z „imienia” poznajemy tylko
Mamę Zajęczycę) w obawie przed ludźmi (ze szczególnym uwzględnieniem dzieci)
opuszczają dawne pola uprawne i strach zostaje sam. Bloki rosną w górę i
zbliżają się. Nasz bohater nie stoi już pośród falujących łanów, ale jest teraz
otoczony księżycowym krajobrazem budów oraz błotem. Obserwuje jak domy są
stopniowo zaludniane, jak dzieci pierwszy raz wychodzą pobawić się na powietrze,
wreszcie docierają do niego i nadają imię Mateusz. Okazuje się, że samotność
stracha wkrótce pozostanie tylko wspomnieniem – w miejscu, gdzie stoi ma bowiem
powstać plac zabaw, a strach stanowić będzie tego placu stały element.
Kiedy przed wielu laty jechałem samochodem z Pragi do naszego wiejskiego domku na wschodzie Czech, to droga z centrum miasta do tablicy oznaczającej jego koniec trwała około piętnastu minut. Potem zaczynały się łąki, lasy, pola i wioski. Dziś tą samą drogą wyjeżdżam z Pragi dobre czterdzieści minut i wciąż nie potrafię się zorientować, czy już opuściłem miasto, czy nie. To, co jeszcze do niedawna było wyraźnie określonym miastem, dziś traci swoje granice, a wraz z nimi także swoją tożsamość. Jest otoczone ogromnym wieńcem czegoś, czego nie potrafię nazwać. Nie jest to bowiem miasto - przynajmniej w moim rozumieniu tego słowa - nie jest to też przedmieście i już zupełnie nie jest wioska.
Cały tekst Havla (w którym o urbanizacji mówi się niejako przy okazji) można przeczytać tutajTo "coś" nie ma ani ulic, ani placów, są tam natomiast przypadkowo rozrzucone ogromne parterowe magazyny, są parki przemysłowe pozbawione przemysłu, supermarkety i hipermarkety, salony samochodowe i meblowe, stacje benzynowe, zakłady gastronomiczne, ogromne parkingi, samotne wysokie domy z biurami do wynajęcia, różnego rodzaju składy, a między nimi grupki jakichś domków, które stoją co prawda blisko siebie, ale mimo to wyglądają na straszliwie samotne. Najbardziej zaś mi przeszkadza, że wszystko to otaczają wielkie połacie ziemi, które nie są niczym: ani łąką, ani polem, ani lasem czy puszczą, ani jakimś sensownym miejscem ludzkiego osiedlenia. Od czasu do czasu w tej trudnej do opisania przestrzeni można dostrzec jakiś piękny czy oryginalny pod względem architektonicznym dom, ale wygląda on tu jak kołek w płocie: nie jest umieszczony w żadnym kontekście, w żadnej harmonii czy dialogu i po prostu tylko sterczy.
Historyjka napisana przez Dubasa to niestety propagandowa laurka legitymizująca epokę królowania wielkiej płyty. Mówi się tutaj dzieciom, że łapczywe zawłaszczanie przez miasto nowych terenów wcale nie jest niczym negatywnym. Że samotny do tej pory strach dopiero w objęciach cywilizacji będzie mógł poczuć się zauważony i doceniany. Że osiedle ogromnych bloczydeł z placami zabaw jest lepsze niż jednostajne i nudne pola uprawne. Opisywałem kiedyś na tym blogu „Żabie drogi”, których autorka sugerowała, że budowa szosy ingeruje w ekosystem żab. I działo się to na wiele lat przed Rospudą. No tak, ale książeczka Kaliszewskiej powstała na początku lat 90., tutaj mamy koniec lat 70. i o żadnych skutkach ubocznych, nawet mimochodem, się nie wspomina. Przeczytaliśmy z Kostusiem tę książeczkę dwa razy i chyba na tym poprzestaniemy.
Teraz dwa plusy. Po pierwsze Marek Dubas napisał „Mateusza”
naprawdę bogatym językiem. Z pewnością nie jest to przezroczysta, realistyczna
narracja, po której oko przebiega gładko. I po drugie nie sposób pominąć
milczeniem ilustracji Janusza Stannego – minimalistycznych i sugestywnych, chociaż
według mnie stworzył wiele znacznie lepszych.
Na dodatek w naszym kraju edukacja dotycząca architektury i przestrzeni wciąż jest domeną pojedynczych organizacji. Oczywiście – wiele się w tym temacie zmienia, są próby działań bardziej systemowych i jest mnóstwo wspaniałych ludzi (i coraz więcej dobrych wydawnictw dla dzieci w tym temacie), którzy się tym zajmują i wykonują naprawdę wspaniałą robotę. A pracy mają sporo, między innymi dlatego, że w okresie PRL-u nauczyliśmy się, że za przestrzeń wspólną nie musimy odpowiadać, nauczyliśmy się, że o to, co za naszym płotem zupełnie nie musimy dbać, natomiast u siebie możemy robić dosłownie wszystko (w czym z kolei odbija się wcale nie-peerelowska miłość do tradycji, a przede wszystkim mentalności szlacheckiej). I takie podejście niestety przechodzi z rodziców na dzieci. Często widzę na to dowody, zbyt często. Oczywiście nie sposób obarczyć odpowiedzialnością za to wszystko „Mateusza” Marka Dubasa – a jednak prezentuje on w bajkowej otoczce działania, które dzisiaj powinniśmy ze wszystkich sił zwalczać. Stanowi malutką cegiełkę, która stała się elementem całkiem solidnego muru, który zbudowaliśmy. I naprawdę chciałbym się mylić, ale wydaje mi się, że ten mur nie runie wcale tak łatwo.
/BW/
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Chcesz coś dodać? Śmiało!