Czy Disney ma w sobie jeszcze jakiś czar? To słowo, czołówka
z wróżką, zamkiem z gwiazdkami i muzyką, które kiedy byłem dzieckiem kojarzyły
się z wyobraźnią, przygodą i emocjami?
Zapomnijmy na chwilę o działaniach tej wytwórni (dziś
korporacji), które obserwujemy obecnie i przypomnijmy sobie, że odpowiadała za
wiele kultowych animacji pełnometrażowych, które stanowiły wariacje na temat
klasycznych baśni. Jest to spuścizna, której wartość nie podlega dyskusji i do
niej właśnie nawiązywać będzie poniższa recenzja. Bo trzeba zwrócić uwagę, że
jeżeli dostajemy powieść, która stanowi przetworzenie baśni o śpiącej królewnie
to stanowi ona przetworzenie tej baśni w ujęciu Disneya (a nie np. braci Grimm)
czyli filmu z 1959 pt. "Sleeping Beauty". Warto sobie to na wstępie
uświadomić, wtedy łatwiej przyjdzie nam np. znieść postać Aurory-Różyczki,
która walczy głównie ze swoim disneyowskim emploi słodkiej idiotki, a nie z
kreacją, którą obserwowaliśmy na stronach spisanych przez Wilhelma i Jakuba.
Zacznijmy jednak od książki "Jeremi Przybora małoletnim
i stuletnim". Pozycję tę odbieram jako szalone pokłosie lat 90.,
najntinsowego zachłyśnięcia się wolnością i jej symbolami (zaliczam do nich
animacje Disneya). Coś co dzisiaj kojarzy się z odcinaniem kuponów i próbą
zbicia dodatkowej kasy (bo tak przeważnie działają książki napisane na
podstawie scenariusza filmowego) wtedy "młodości potrząsało kwiatem".
I wziął się za to sam Przybora! Legendarny współtwórca Kabaretu Starszych Panów
i prawdziwy mistrz słowa. Czy dzisiaj ktoś z takim talentem dałby się namówić
do firmowania własnym nazwiskiem projektu pt. "Streszczenie najważniejszych
disneyowskich animacji" (a raczej "zrelacjonowanie", bo tak
zostało nazwane to w książce). Z tym właśnie mamy tutaj do czynienia i to do
tego stopnia, że Przybora chwilami nawet nie dba o ciągłość tekstu, żeby
kolejne zdania z siebie wynikały - przyrzekam, że to wygląda tak jakby opisywał
to, co widzi na ekranie! Walka była więc nierówna i niestety nie mogę
powiedzieć, że Przybora ją wygrał. Jednak nie mogę także powiedzieć z całą pewnością,
że poległ. Znać w tych tekstach rękę mistrza. W tłumaczeniu piosenek (no
przecież!), w używaniu słów rzadkich i nowatorskich. Pojawia się też sporo
humoru i nawiązań do teraźniejszości, także z pewnością warto z niektórymi
tekstami się zapoznać. Swoją drogą lektura tego tomu uzmysłowiła mi, że np. w
takim "Robin Hoodzie" występowały zwierzęta i długo nie rozumiałem o
co chodzi z nosorożcami... Ilustracje - cóż... disneyowskie, a wiadomo, że one
w książkach prawie zawsze wyglądają słabo. Książka jest też dosyć ciężka - ma
twardą oprawę i kredowe strony.
O ile jednak książka Przybory to swego rodzaju pamiątka
okresu transformacji, tak powieści Liz Braswell to jak najbardziej współczesne
reprezentacje literatury young adult, które podobno na Zachodzie biją rekordy
popularności. Nakładem wydawnictwa Emgont ukazały się jak dotąd dwie powieści
tej brytyjskiej autorki - "Dawno, dawno temu... we śnie. Mroczna
baśń" (nawiązująca do fabuły "Sleeping Beauty" z 1959) i
"Świat obok świata. Mroczna baśń" (wykorzystująca motywy z "Little
Mermaid" z 1989). Pierwsza myśl to deklarowana na wstępie
"mroczność" tych powieści - klimat okładek, postarzane strony i
jeszcze te dopiski w tytułach. Jednym słowem - trzeba się bać, bo będzie z
dreszczykiem i generalnie raczej niewesoło. Mam wrażenie, że ten klimat nie
przysłużył się fabułom.
W obu książkach tematem głównym jest konflikt młodej
bohaterki z jej negatywną mentorką jeśli tak można rzec, ale też poniekąd z
resztą postaci. Wyraźne są akcenty feministyczne, to są historie zbudowane na
wychodzeniu dziewczyn/kobiet ze swoich standardowych ról i zachowań, pokazują
jak buduje się indywidualność bohaterek, jak wzrasta ich świadomość świata,
rządzących nim praw i statusu kobiety. Jest to ideologicznie kierunek jak
najbardziej słuszny i na czasie - niestety jego realizacja pozostawia, jak dla
mnie, wiele do życzenia. Tak jak wspomniałem wyżej - deklarowany mroczny klimat
sprawił, że historie te są niezwykle ciężkie, wypełnione dętymi dialogami i
niezbyt łatwe w lekturze. Odniosę się do "Dawno, dawno temu... we
śnie".
Pamiętamy mniej więcej jak to wyglądało u Grimmów: prezenty
wróżek, jedna niezaproszona, chęć zemsty, królewna, wrzeciono, sen, pocałunek
królewicza i przebudzenie. Braswell postanowiła wrzucić to wszystko do blendera
i nacisnąć przycisk start. W wyniku tego królewna się nie budzi, egzystuje we
śnie, a władzę nad nią sprawuje owa nie zaproszona, zła wróżka Diabolina. Swoją
drogą na początku mamy nie wiedzieć, że jest zła i w tym przypadku jej imię
traktuję jako przykry spojler. Śpią więc wszyscy, a śpiąc siedzą w zamku -
wreszcie królewna zaczyna coś podejrzewać, ucieka i rozpoczyna się jej żmudna
podróż ku osiągnięciu samoświadomości.
Przede wszystkim język tej książki jest nie do zniesienia. Nie wiem czy to wina tłumaczenia - pojawia się tutaj tyle banalnych stwierdzeń, zdania typu "Aurora Różyczka poczuła, jak z jej oczu bezgłośnie płynie niekończący się potok łez" padają cały czas. Do tego nadużywanie wielokropków i wielkich liter - lektura to droga przez mękę, trudno wgryźć się w fabułę. Sam pomysł na tę książkę nie był moim zdaniem zły , ale został on niemożebnie rozwleczony (całość ma ponad 350 stron!). Czytając finałowe starcie Aurory z Diaboliną prosiłem tylko, żeby już się ono skończyło. Jeżeli targetem tej powieści miały być zbuntowane nastolatki to uważam, że będzie im trudno przebić się przez formę. Nie tylko zamek z baśni pokryty został grubymi, ostrymi pnączami, ale podobne zielska porosły świat przedstawiony powieści Liz Braswell. Nie wiem ilu czytelniczkom czy czytelnikom będzie się chciało te pnącza zrywać.
Przede wszystkim język tej książki jest nie do zniesienia. Nie wiem czy to wina tłumaczenia - pojawia się tutaj tyle banalnych stwierdzeń, zdania typu "Aurora Różyczka poczuła, jak z jej oczu bezgłośnie płynie niekończący się potok łez" padają cały czas. Do tego nadużywanie wielokropków i wielkich liter - lektura to droga przez mękę, trudno wgryźć się w fabułę. Sam pomysł na tę książkę nie był moim zdaniem zły , ale został on niemożebnie rozwleczony (całość ma ponad 350 stron!). Czytając finałowe starcie Aurory z Diaboliną prosiłem tylko, żeby już się ono skończyło. Jeżeli targetem tej powieści miały być zbuntowane nastolatki to uważam, że będzie im trudno przebić się przez formę. Nie tylko zamek z baśni pokryty został grubymi, ostrymi pnączami, ale podobne zielska porosły świat przedstawiony powieści Liz Braswell. Nie wiem ilu czytelniczkom czy czytelnikom będzie się chciało te pnącza zrywać.
/BW/
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Chcesz coś dodać? Śmiało!